Na górze róże, na dole fiołki, fajne masz nogi, lodzik?

Tak walentynki uczcił jeden z kowali na moim Facebooku, wzbudzając u mnie uśmiech. Zupełnie inaczej uczciła je Nina (której ukradłem tytuł noci). Sam nie czczę ich wcale, bo ani mnie zieją, ani grzębią, ale jestem świadom istnienia daty, a skoro blog nazywa się „Miłość po 30”, to czasami coś o tej miłości warto napisać.

Mój pierwszy pocałunek miał miejsce na komendzie policji. Nie pamiętam twarzy tego policjanta, ale pamiętam opalone, muskularne przedramiona i blond włoski wyzłocone słońcem. Oczywiście padłem jak rażony piorunem. Mój nowy ukochany, z którym rzecz jasna zacząłem natychmiast układać życie i wybierać imiona dla dzieci miał zadzwonić dzień później. Nie zadzwonił. Był to czas, w którym nie było telefonów komórkowych (tak! były kiedyś takie czasy!), ja jego numeru nie miałem, więc wysłałem mu pełen rozpaczy list, który musiał zabrzmieć jak wyznania stalkera. Cóż jednak poradzę — w szkole nie nauczono mnie, że jeśli mężczyzna obiecał po pierwszym spotkaniu, że zadzwoni, ale tego nie robi, to może oznaczać coś innego, niż „zgubił mój numer, wpadając pod samochód, a teraz leży w śpiączce, z której może go wybudzić tylko mój pocałunek”. Moim podręcznikiem miłości było „Ja cię kocham, a ty śpisz” z Sandrą Bullock. Myślałem, że życie tak właśnie wygląda.

Drugi pocałunek miał miejsce z pięknym blond gentlemanem, który opowiadał mi o swoim złamanym sercu, zaoferował alkohol, a potem pocałował. Oczywiście zakochałem się od pierwszego pocałunku, niepomny poprzedniej lekcji. Dwa dni później zadzwonił, aby mi powiedzieć, że podlec, który źle go traktował, dręczył i poniewierał dał mu kwiatki i przeprosił, więc spróbują jeszcze raz. Przyjąłem to dosyć kiepsko, przez co chcę powiedzieć, że napisałem do niego czterostronicowy list, w którym zawarłem między innymi gorzki protest-song o tytule „All I Said Was Goodbye”. Mam nadzieję, że biedny ten człowiek wybaczył mi ten list i dawno już o mnie zapomniał.

Trzeci pocałunek zakończył się jeszcze gorzej — ponad dwuletnim „związkiem” z zagorzałym wyznawcą katolicyzmu, który na czas seksu gasił światło i włączał telewizję (w której leciały romantyczne programy typu Wiadomości), żeby Jezus nas nie widział i nie słyszał. Seks był straszny, po części przez to, że żaden z nas nie miał w tym doświadczenia i nie do końca wiedział, która część ciała jest która. Mówiłem mu, że go kocham, bo zdawało mi się, że skoro się spotykamy raz w tygodniu i oglądamy razem telewizję, po czym on opowiada mi o pracy („Jestem księgowym. Dziś miałem w pracy bardzo interesujący dzień”) to znaczy, że jesteśmy zakochani. Kiedy jednak zaczął rozmawiać o wspólnym zamieszkaniu, a ja dostałem ataku paniki, zrozumiałem wreszcie, że nie tak powinna się czuć osoba kochająca swojego partnera i zerwałem. Jego też chciałbym z tego miejsca serdecznie przeprosić — za moją głupotę i niedojrzałość. Na swoje usprawiedliwienie mam tyle, że naprawdę nie wiedziałem, co robię.

Potem było już… bo ja wiem? Przynajmniej bardziej romantycznie. Zakochałem się prawdziwą szczenięcą miłością w bardzo pokręconym chłopaku, ponieważ po pierwsze arogancja młodości (no, powiedzmy, że młodości, miałem chyba 23 lata) mówiła mi, że wszystko naprawię, uleczę go swoim uczuciem i nie ma takich przeszkód, jakich nie przezwycięży dwójka zakochanych. Otóż są. W tym wypadku w grę wchodziło wychowanie w bardzo religijnym domu, gdzie homoseksualizm był przywoływany często jako najgorsze, co wyznawca bóstwa może zrobić, lecz na szczęście jest religia, która chorego może uleczyć. Na pewno uleczyła nasz związek, ponieważ po jakimś czasie nie dało się już go dalej ciągnąć. Przedtem jednak miały miejsce najbardziej pamiętne Walentynki mojego życia, o których — jak wspomniałem — pamiętam i które wyleczyły mnie z chęci wysyłania kartek i otrzymywania kwiatków już na zawsze.

Było to, obawiam się, wiele lat temu, konkretnie jakieś 12. Chudy, nerdowaty okularnik, którego imienia nie pomnę, pojawił się w moim życiu drogą standardową, ogłoszenia na Gejowie. Poznaliśmy swoich rodziców, rozmawialiśmy godzinami pod gwiazdami, pojechaliśmy razem do Pragi na Sylwestra z jego znajomymi. Ale nie pasowaliśmy do siebie, co stało się oczywiste, gdy okazało się, że chłopiec, zarabiający 12 lat temu na rękę jakieś 10 tysięcy miesięcznie, kupił mieszkanie za gotówkę; wyposażył je i odpicował; po czym postanowił wystawić na sprzedaż, bo nie chciał wcale wyprowadzić się od mamusi. Taka postawa życiowa była dla mnie nie do pojęcia, bo ja nie marzyłem o niczym innym, niż tylko wyprowadzka od mamusi. Pranie, sprzątanie i gotowanie w pakiecie nie zachwycało mnie tak bardzo, jak możność wyjścia z domu wieczorem bez zapowiadania, o której będę, gdzie idę, z kim, po co, za co i na co. On wolał nadal spać we wspólnym pokoju z młodszą siostrą (!) tylko po to, żeby nie musieć samemu robić obiadu.

W połowie lutego generalnie już się nam sypało, ale w Walentynki poszliśmy razem do kina; trzymaliśmy się za ręce na ulicy (rzecz bez precedensu w jego przypadku); wylądowaliśmy w parku, gdzie wśród śniegu, pod gwiazdami, z gołymi głowami całowaliśmy się tak długo, aż rozbolały nas usta. Wszystkie moje wątpliwości poszły się kochać. Tak właśnie chciałem się czuć przez resztę życia.

Dzień później, gdy byłem w Empiku i przeglądałem single artystów na literę K, okularnik zadzwonił i suchym tonem obwieścił, że ze mną zrywa i żebym nie dzwonił, bo nie będzie odbierać, po czym się rozłączył. Byłem w takim szoku, że nawet nie przerwałem przeglądania singli (nomen omen!!! też tak miałyście???) i płynnie przeszedłem do litery L. Chwilę zajęło mi zrozumienie, czemu nie zerwał poprzedniego dnia: były to przecież Walentynki, Dzień Romansu, w który zrywać nie wolno.

W następnej kolejności w moim życiu pojawił się Szwedzki Niedźwiedź, o którym jakiś czas temu pisałem, potem Christian Srey, potem wreszcie Szacowny Eks-Małżonek (wtedy Małżonek), z którym NARESZCIE udało mi się stworzyć związek. Przysięgam, że długie poszukiwania nie miały na celu zaliczenia jak największej ilości dup, tylko raczej nauczenie się — po zostaniu spłodzonym przez faceta zamężnego z inną kobietą i dorastaniu w rodzinie z problemem alkoholowym — jak kochać i być razem. Heterycy te lekcje dostają za darmo, oglądając filmy, chodząc na wesela, oglądając związki w swojej rodzinie i wśród znajomych, słuchając księży i posła Pawłowicz (bezdzietni i nie w związkach zawsze mają najwięcej do powiedzenia na temat związków innych ludzi). My możemy sobie iść do darkroomu (nie używam) lub obejrzeć pornosa, ale kulturowe punkty odniesienia dla związków osób tej samej płci pojawiają się tak naprawdę może od 20 lat.

Dziś sam jestem dziadkiem powiedziałem Zbrojmistrzowi, że go kocham. Powiedziałem mu to również wczoraj i powiem jutro, o ile nie zabije mnie spadający z nieba fortepian. Mając lat 36 wreszcie wiem, na czym polega miłość: otóż nie na wysyłaniu kartek, kwiatków i żelków. Nie na przychodzeniu do domu w stanie wskazującym na spożycie i brudnym jakbyśmy wpadli do rynsztoka (zapewne dlatego, że wpadliśmy). Nie na biciu ukochanej osoby, podczas gdy dziecko (ja) ryczy w wannie. Nie na zrywaniu 15 lutego, żeby ładniej wyglądało. Nawet nie na mieszkaniu razem i posiadaniu wspólnego rachunku bankowego. Miłość po 30 polega na akceptowaniu drugiej osoby taką, jaka jest i wspieraniu jej ZAWSZE. W chorobie, w bólu, z norowirusem (jeśli mieliście kiedyś norowirusa, wiecie, co to znaczy), z gilem po pas, z depresją, z problemami rodzinnymi, bez kasy. Jeśli nie umiemy drugiej osoby zaakceptować bez zmian, to znaczy, że nie kochamy tej osoby, tylko tę zmienioną — która ma drobną wadę, mianowicie nie istnieje. Dlatego moja ciotka nie kocha mnie i nigdy nie kochała — kochała fantom, Raya-heteroseksualistę. Ja kochałem okularnika samodzielnego i rzutkiego, oddzielonego od maminego łona. Pokręcony chłopak miał się dla mnie magicznie odkręcić.

Z okazji Walentynek nie życzę Wam absolutnie niczego, czego nie życzyłem Wam wczoraj, natomiast załatwię małą prywatę: powiedzcie mi w komencikach, co sądzicie o nowym layoucie.

(Leo Forte po prawej: Photos By Dot)