Napisałem powieść

Notkę Rozpaczy wrzuciłem w sobotę.

W poniedziałek rano odkryłem maila od redaktorki. Screenshot powyżej, tłumaczenie poniżej:

Pozdrowienia i Gratulacje!

W załączeniu ostatni (OSTATNI!!!) zestaw poprawek! Rzuć okiem i daj znać, jeśli masz jakieś pytania.

Oprócz tego zadbaj, żeby spędzić trochę czasu na czczeniu ogromnego osiągnięcia, jakim jest napisanie książki. Dziękuję Ci za cudowną przyjemność pracy z Tobą nad Storytellers, oraz za to, że jesteś tak gorliwym, myślącym i robiącym wrażenie* człowiekiem, z którym pracowałam.

(Powyższe tłumaczenie, w szczególności określenie „robiący wrażenie” zamiast „impressive” jest powodem, dla którego na polski moją powieść będzie tłumaczyć ktoś niebędący mną.)

Chciałbym powiedzieć, że natychmiast ogarnęła mnie dzika ekstaza, złapałem Josa w objęcia i odtańczyłem w tej pozycji kankana, lub chociaż z głośnym rykiem wybiegłem nago na ulicę, machając islandzką flagą. Prawda jest taka, że zrobiło mi się w sumie nawet miło. Nawet pomijając stan emocjonalno-umysłowy, jaki towarzyszył mi od tygodni lamictal (po polsku lamotrygina) obcina mi górki i dołki. Między innymi usuwa 99.5% myśli i obsesji samobójczych. Usuwa też podekscytowanie, dzikie wrzaski radości, tudzież dwuosobowego kankana.

(Wrzucam „Czytaj dalej”, bo następny akapit jest długi, ale nie będę smucić, wprost przeciwnie.)

Mail miał jednak skutek, jakiego nie przewidziałem, mianowicie tak jakby zresetował mi obszary mózgu odpowiedzialne za słowo pisane. Od tygodni nie byłem w stanie czytać niczego bardziej wyrafinowanego niż stare Chmielewskie, tudzież Calvin & Hobbes. Dosłownie dzisiaj rano dowiedziałem się, że to znane zjawisko dzięki dzieciom – dzieci lubią słuchać w kółko tych samych bajek, bo daje im to poczucie bezpieczeństwa i przewidywalności. Guess what, było mi potrzebne poczucie bezpieczeństwa i przewidywalności. A tu nagle WTEM!

W poniedziałek najpierw spędziłem trochę czasu niemrawo chwaląc się osiągnięciem. We wtorek zajrzałem w statystyki www.bjornlarssen.com, odkryłem, że udało mi się wygenerować wiralny kontent pod postacią postów z cyklu „dekonstrukcja Wikingów„, czego się spodziewałem, ale jakoś, eee, jakoś się nie spodziewałem chociaż się spodziewałem. Następnie przypomniałem sobie, że od długiego czasu obiecuję czytelnikom darmową książeczkę z rozszerzonymi wersjami notek. Bezmyślnie, acz w pośpiechu chwyciłem tomy służące riserczowi, zacząłem jednocześnie czytać i pisać, zezując raz w „The World of Vikings” a raz w „Heimskringla” Snorriego. Dopiero po zakończeniu pracy około dwudziestej dotarło do mnie, że od tygodni nie mogłem czytać niczego oprócz artykułów o ostatnim sezonie Brexitu i ploteczek na DListed, a właśnie odwaliłem kilka godzin roboty opartej na grzebaniu w zupełnie niełatwych do przeczytania ze zrozumieniem źródłach. W międzyczasie przejrzałem zmiany redaktorki, porozmawiałem z korektorką, utargowałem lekką zniżkę, po czym wysłałem jej plik z tekstem powieści.

Oho, pomyślałem z nadzieją.

Posprzątałem prędko ślady po kolacji, po czym otworzyłem pierwszą z rzędu książkę na czytniku i zacząłem czytać. Skończyłem dzisiaj o piętnastej. Jest to pierwsza książka, jaką przeczytałem w tym roku od początku do końca. (Jest też przerażająca i przerażająco dobra, I’m Dancing As Fast As I Can Barbary Gordon.) Już wcześniej rzuciłem uwagą, że prawdziwa robota zacznie się teraz, kiedy książka jest gotowa, ale teraz, gdy musk znowu zamienił się w mózg, dotarła do mnie skala tejże roboty…

Po pierwsze primo, książkę trzeba przygotować od strony technicznej. E-book jest prosty, bo robi się go w taki sposób (to uwaga dla osób, które płacą tysiące złotych za konwersję pliku Worda do e-booka):

  1. Otwieramy plik w programie Pages na Maku.
  2. Eksportujemy go do formatu EPUB.
  3. Trzeciego kroku nie ma.

Wersja papierowa zajmie dłużej, zwłaszcza, że jestem grafikiem i będę musiał sprawdzić każdą linijkę pod kątem zwisających sylab (po polsku na przykład przeniesienie wyrazu za-fascynowanie), akapitów kończących się np. wierszem brzmiącym „then.”, etc. Trzeba ją będzie przygotować dwa razy, ponieważ planuję użyć dwóch sposobów na rozpowszechnianie – Amazonu, który zajmie się Amazonem, oraz IngramSpark, który zajmie się wszystkim innym. W międzyczasie muszę nabyć kody ISBN (zamówione), napisać logline, czyli to jedno zdanie na okładce, które ma sprzedać pierwszą stronę (która ma sprzedać pozostałe), krótkie streszczenie (coś jakby nawet mam), własną autobiografię w wersji krótkiej i dłuższej, press release (chcę zobaczyć swoją powieść w dokładnie jednej księgarni, Forlagið w Reykjavíku, ale jeśli już mam to pisać, rozpowszechnię szerzej), przygotować trailer, w zasadzie chcę nagrać soundtrack, audiobook przesuwa się w nieokreśloną przyszłość, ale też go będę nagrywać, przede wszystkim muszę się zająć obrzydliwym słowem na P:

Promocją.

Jezujezunieczyt.

*

Promocja zaczęła się dziać jakby sama z siebie, ponieważ już zaproszono mnie do udzielenia kilku wywiadów, jestem stałym gościem na blogu The Writing King, gdzie co tydzień różni pisarze (na ogół już opublikowani…) odpowiadają na te same pytanie, dzisiaj zaproszono mnie do udziału w video-podcaście, Twitterze zdaje się niechcący networkuję z innymi pisarzami i potencjalnymi czytelnikami, a w niedzielę dostałem maila, że mój artykuł o pisarzu z depresją został przyjęty i ukaże się na The Mighty. Ale to o wiele za mało, żeby liczyć na sprzedaż książki. Plany poczyniłem już dawno, ale do tej pory były teoretyczne i mieściły się w jakiejś bliżej nieokreślonej przyszłości, a teraz okazuje się, że muszę zacząć równo za dwa tygodnie, kiedy korektorka prześle mi gotowy do druku tekst.

Piszę te słowa w środę. (Publikuję w piątek, bo potem redagowałem – R.) Jest pierwszy dzień od nie wiem ilu tygodni, kiedy czuję, że żyję zamiast egzystować. Czytam, jakby książki mieli zdelegalizować. Rozpaliłem sobie w kominku – myślę, że osoby znające mnie zrozumieją, jak było źle gdy powiem, że nie miałem siły palić ognia. Okładka jest gotowa, pokazałem ją osobom, w których opinie wierzę, reakcją był zachwyt i oczywiście o to chodziło. Dzisiaj czuję się na siłach udzielać wywiadów do video-podcastów (nb. nigdy w życiu nie wysłuchałem żadnego podcastu, a jeszcze bardziej zgoła żadnego nie obejrzałem), rozsyłać książkę w odpowiednie miejsca, pisać notkę na bloga. Jutro będzie futro.

Pisanie to najłatwiejsza część bycia pisarzem – tak, teraz czuję się upoważniony do używania tego słowa. Większość pisarzy to introwertycy, którzy najchętniej spędziliby całe życie tak, jak ja w marzeniach – w opuszczonej chatynce z dala od ludzkości, komunikując się za pomocą wysyłania wiadomości uwiązanych do nóżki gołębia pocztowego. Tymczasem muszę zacząć się pchać w oczy. Całe szczęście, że Bogowie stworzyli Internet, bo zaoszczędzi mi to np. spotkań autorskich, a wywiadu video mogę udzielić bez wychodzenia z domu. Podobnie będzie z rozsyłaniem egzemplarzy promocyjnych, tzn. możliwe, że będę musiał (OMG) zapakować książkę i nakleić na nią znaczek. Problem jest inny. Recenzje mi zwisają od kiedy odkryłem, że 50 Odcieni Szajsu ma na Goodreads średnią ocenę 4.2, a Godziny – 3.9. Natomiast bycie pisarzem w 2019 jest promocją marki, którą to marką jestem w tym wypadku ja. Książkę będę promować chętnie, Islandię też, chociaż Islandia tego nie potrzebuje, natomiast samego siebie wcale nie chcę…

Pewna rzecz udała mi się niechcący. Mianowicie poniższe zdjęcie stało się zupełnie bez mojego udziału czymś w rodzaju mojego logo:

Wyglądam na nim o dwadzieścia lat starzej niż w rzeczywistości, ale nawet mi się to podoba. Moc foty zrozumiałem, gdy kompletnie nieznana mi osoba napisała „czytałabym nawet ścianę w kiblu, gdyby pisał po niej ten facet” (co będzie cytatem na okładce…). Wygląda na to, że czy chcę, czy nie tak właśnie będę wyglądać w oczach czytającego mnie fragmentu ludzkości – dwustuletni, mądry szaman nordycki, który medytuje nad tym, czy w kawiarni mają szarlotkę z karmelem… nie, przepraszam, to była rzeczywistość, byliśmy w tym momencie w Arnarstapi, było mi zimno i chciało mi się szarlotki. Tak więc logo mam i zostało mi już tylko wszystko inne.

Chichot losu jest naprawdę szatański. Datę premiery ustaliłem już dość dawno temu – myślenie pozytywne etc. – na 28 marca, ponieważ książka kończy się słowami „28 marca 1920 roku”. Ilość roboty, jaką muszę do tego czasu odwalić przeraża mnie nawet gdy unikam myślenia o urzędach i prawnikach. Pociesza mnie nieco przypominanie sobie co rano, że może mam zły dzień, ale ciągle nie jestem Theresą May, ale ona ma na Brexit o jeden dzień więcej i uważam, że to niesprawiedliwe. May do tego czasu będzie się użerać głównie na zmianę z własnym parlamentem i z Unią, a ja – z urzędami, prawnikami, lekarzami, remontami, kodami ISBN, trailerami. Pocieszam się jednak faktem, że jeśli moja książka będzie miała np. miesięczny obsuw nic takiego się nie stanie, natomiast Brexit wygląda aktualnie jak pożar w klatce z małpami, które kłócą się, czy ogień należy podsycić, czy poprosić go uprzejmie, żeby zgasł sam z siebie.

(Przepraszam małpy za porównanie ich do polityków brytyjskich.)

*

Bycie pisarzem w roku 2019 jest byciem biznesmenem z małymi nadziejami na sukces finansowy. Nawet gdybym miał wydawcę we Hamerika, promocja byłaby moim zadaniem. Wydawcy w tej chwili nie marnują pieniędzy na debiutantów, jeśli rozesłaliby egzemplarze do recenzji znaczyłoby to, że pokładają we mnie wielkie nadzieje. Skoro mowa o wydawcy, wiem, że dużo osób na to czeka, więc powiem… przepraszam z góry…

Wydania polskiego w najbliższym czasie nie będzie – chyba, że chętne wydawnictwo odezwie się do mnie.

Są ku temu oczywiście różne powody. Pierwszym jest to, co napisałem powyżej. Będę mieć teraz jednocześnie roboty po dziurki w zębach oraz na głowie prawników i urzędy. Kiedy już książka się ukaże, 1) nadal ją będę musiał promować, 2) jednocześnie pisząc drugą, 3) oraz udzielając się gościnnie gdzie popadnie. Poza tym czasami trzeba uprawiać tzw. życie, a co gorsza sprzątanie i gotowanie 🙁 Kiedy już sprzedam prawa do filmu Holyłudom i zatrudnię sobie trzech asystentów, jednego do przynoszenia mi herbaty i dwóch do sprzątania kuchni, będę mieć już agentkę, która zacznie pukać m. in. do polskich drzwi. Na razie nie mam takich planów – nic nie poradzę, mój stan zdrowia w połączeniu z faktem, że dzień ma tylko 48 godzin oznacza, że muszę ułożyć sobie priorytety. W najbliższych tygodniach priorytety będą wyglądać tak:

  1. Przeżyć
  2. W miarę możliwości nawet funkcjonować
  3. Otrzymać tekst od korektorki 14 lutego
  4. Zaprojektować wersję do druku (w zasadzie niechcący zrobiłem to wczoraj)
  5. Wydrukować jeden egzemplarz przed korektą, bo nie wyrobię się choćby nie wiem co, albowiem
  6. 21 lutego Ásgeir występuje w kościele w Amsterdamie, a ja zrobię WSZYSTKO, żeby na ten koncert nie tylko dotrzeć, ale też dorwać artystę i wręczyć mu książkę, którą bądź co bądź ma na sumieniu
  7. Najpóźniej 28 lutego egzemplarze do recenzji muszą już być rozesłane po świecie
  8. Cholerny trailer mam już ułożony w głowie bardzo ładnie, ale muszę go sfilmować, wyedytować, opublikować, po czym upowszechnić
  9. 27 marca urząd ma ostatni dzień na wydanie decyzji w mojej sprawie, zaś
  10. 28 marca planuję premierę książki.

Storytellers powstawało przez dwa lata i trzy dni (nie liczę tutaj 24 dni, które tekst spędził u redaktorki). Wersja angielska, jak wspomniałem wielokrotnie, jest planowana na 28 marca, ale jeśli ukaże się 28 lipca nikogo (w tym mnie) to specjalnie nie załamie. Wersja polska kiedyś jakoś się ukaże, chociażby po to, żeby mogła ją przeczytać moja Mama, ale na tę chwilę poszukiwanie polskiego wydawcy nie mieści się nawet w pobliżu moich priorytetów. Miałem już coś w rodzaju oferty, ale byłem wtedy na etapie draftu drugiego z ostatecznych dwudziestu jeden i mam wrażenie, że ta wersja mogła wydawcę nieco zniechęcić. Miałem umówioną tłumaczkę, ale sprawa się wściekła, było pisać jak Michalak, sześć tygodni i książka gotowa. Od myślenia przychodzi ciemność, jak mawia Gunnar, a kim jest Gunnar dowiecie się niedługo. Niestety raczej tylko po angielsku.

Wykorzystam jednak perfidnie fakt, że mojego bloga czyta kilka tysięcy osób i jeszcze nie zdarzyło się, żebym o coś zapytał na Buniu i nie znalazł co najmniej dwóch osób znających odpowiedź na KAŻDE pytanie z wyjątkiem restauracji z kominkiem w Warszawie. Jeżeli ktoś zna osobę pracującą w polskim wydawnictwie, które byłoby zainteresowane skandynawską powieścią obyczajowo-kryminalną rozgrywającą się w małej wiosce w Islandii w latach 1885-1920, gdzie – tudzież kiedy – łamią się serca, leje krew, na głównego bohatera – kowala-samotnika – czają się zabójca, zdeterminowana by wziąć ślub z kimkolwiek niewiasta, Konserwatywne Damy Islandii i złośliwy elf w skórzanej kurtce, zaś przy kominku snuta jest opowieść, której nikt nigdy nie powinien usłyszeć – zachęcam do kontaktu.

PS. Powyższe zdanie powinno służyć jako bardzo dobry przykład, dlaczego tę książkę na polski musi przetłumaczyć ktoś niebędący mną.

PS2. Każda osoba, która w tym roku (w sensie, od 1 stycznia 2019) sprezentowała mi dwie lub więcej kawoksiążki, jako podziękowanie otrzyma link do wersji anglojęzycznej 28 marca (nawet jeśli w rzeczywistości oficjalne wydanie nastąpi w lipcu). Dotyczy to również wszystkich, którzy kawoksiążki postawią mi np. dzisiaj, lub w ogóle kiedykolwiek do chwili, gdy polski wydawca nakaże mi zaprzestanie rozpowszechniania. Z uwagi na to, że nie zatrzymuję żadnych danych osobowych i niczego nie przetwarzam proszę osoby, które sprezentowały mi książki o przesłanie mi adresu email drogą Buniową. Wszystkie kolejne proszę o podanie w treści wiadomości – do ko-fi można dołączyć wiadomość – zdania typu „prześlij link do książki na e-mail taki@owaki.gdzieśtam”.

PS3. Zacznijcie trzymać za mnie kciuki już 20 lutego, żeby następnego dnia na pewno było dobrze – i żeby Ásgeir mi nie uciekł, bo jest bardziej nieśmiały niż ja. #stoserc