Niedawno dokonałem odkrycia Ameryki w konserwach, które wstrząsnęło mym jestestwem, a mianowicie pojąłem, na czym właściwie polega różnica między życiem geja, a heteryka.
Najpierw tak naprawdę dokonałem pododkrycia. Odnotowałem mianowicie, iż 10 lat temu większość moich znajomych stanowiły osoby hetero, w parach i lu-lu-luzem, niektóre w związkach zalegalizowanych, a niektóre nie. Gejów wśród znajomych miałem dosłownie kilku, a lesbijki raptem dwie. I było mi z tym bardzo dobrze, spotykałem się z moimi heteroznajomymi, robiliśmy razem różne ciekawe rzeczy, wychodziliśmy do klubów, graliśmy w brydża i ogólnie było super.
I tak sobie mijały lata, aż nagle odkryłem, że proporcje dokładnie się odwróciły. Mam mnóstwo znajomych homoseksualistów i trochę heteroseksualistów. Homo są w parach i lu-lu-luzem, niektórzy w związkach zalegalizowanych, a niektórzy nie. Zaś heteroseksualiści, którzy pozostali w moim kręgu społecznym są albo ode mnie młodsi, albo są singlami, albo zdeterminowani, aby uniknąć tego wyznacznika dorosłości, który mi zwyczajnie nie grozi: posiadania dzieci.
Wychowany w heteroseksualnej rodzinie, w heteroseksualnym kraju, zindoktrynowany heteroseksualną telewizją całe życie, jak do tej pory, spędziłem w przekonaniu, że w młodości czas się bawić, a potem należy dorosnąć. Co konkretnie oznaczało 'dorośnięcie’ jakoś się nie zastanawiałem, czując, że samo przyjdzie i jak już będę dorosły, to poczuję, że o, proszę, dorosłem. W pewnym stopniu nawet poczułem — odkryłem pierwszy siwy włos w szacownym wieku lat 24, pojawiły się różne dziwne problemy zdrowotne, typu kontuzji kolana, których już nigdy się nie pozbędę, co w nader dobitny sposób uświadomiło mi moją śmiertelność… aż parę dni temu zrozumiałem wreszcie, że ja wcale nie muszę dorastać.
Dorastanie jest czymś, co robią ludzie, którzy mają dzieci. Widzę po swoim bracie, młodszym ode mnie zresztą o siedem lat — pracuje, po pracy wraca do domu, żona w ciąży, żadne z nich nie wpada na pomysły wypadów do klubów, radosnych pijatyk do rana, nie siedzi do drugiej w nocy dłubiąc remiks Annie Lennox. Mają zajęcia dorosłych ludzi, a w wolnej chwili ledwie zipią, bo zajęcia dorosłych ludzi są nieco wykańczające. Tymczasem ja pracuję sobie 4-5 dni w tygodniu (aktualnie 5, bo byłem chory cztery razy w ciągu dwóch miesięcy i trzeba to ponadrabiać), wieczorami zaś bywam, odwiedzam, kreuję, spożywam oraz tańczę, tańczę, tańczę korzystając z tego, że wreszcie mam chłopaka, który tańczyć potrafi i lubi.
Najpierw czułem się nieswojo z tym, że nie mam za bardzo o czym rozmawiać z moją koleżanką z biurka obok, której zakres tematów rozciąga się od wyboru żłobka, przez choroby wieku dziecięcego aż do imprezy urodzinowej jej córeczki. Potem zacząłem zauważać, żę kolejni moi znajomi „dorastają” w ten właśnie sposób. A potem zrozumiałem, że po pierwsze primo, zapewne nigdy w ten sposób nie dorosnę, a po drugie primo, że nie mam takiego obowiązku. Że rację ma Izabella Filipiak, gdy stwierdza: „Ze zdziwieniem słucham dyskusji na temat, czy geje i lesbijki powinni wychowywać dzieci. A chcą je mieć? Poważnie? To przepraszam, bo zawsze myślałam, że Bóg obdarzył człowieka homoseksualizmem po to, żeby człowiek mógł się naturalnie poświęcić studiom, lekturom, podróżom i tworzeniu rzeczy pięknych”.
Moje zdanie na temat adopcji przez pary homoseksualne jest znane szeroko, ale chętnie się powtórzę: jak najbardziej. Nieważne, jaka jest orientacja seksualna rodziców, ważne, czy dziecko kochają; każda para kochających się ludzi jest w stanie dać dziecku milion razy więcej, niż wychowawcy w domu dziecka. Osoby, które odmawiają parom homoseksualnym prawa do adopcji kierują się zwyczajną homofobią; nie tylko rzut kamieniem w pedała jest homofobią, jest nią każda różnica w traktowaniu osób homoseksualnych i heteroseksualnych wyłącznie ze względu na orientację. Przypominam też, że mieszkam w kraju, w którym gdybym chciał adoptować dziecko, to na przeszkodzie stałoby tylko to, że nie mam jeszcze paszportu. Mogę o takowy wystąpić, jeśli będzie mi się chciało, we wrześniu. (Pewnie mi się nie będzie chciało.) Ale…
…nie muszę. Nie mam rodziny, która dudniłaby mi za uszami, że czas już na dzieci. Nie cyka mi zegar biologiczny. Nie grozi mi ciąża niechciana. I nie mam nadmiaru uczuć rodzicielskich. Dzieci lubię, czemu nie, zwłaszcza małe, są fajne i w ogóle, ale wolę, kiedy to nie ja, tylko ktoś inny musi do nich wstawać w nocy, zmieniać pieluchy i tak dalej. Poza tym strasznie nie lubię dzieci w wieku 10-15, kiedy są pryszczate, bawią się w dręczenie zwierzątek, palą papierosy w toalecie i ogólnie są nie do zniesienia. A poza tym, to właśnie skończyłem nagrywać płytę, piszę książkę, nadrabiam zaległości w tańcu i bardzo mi z tym dobrze…
Mam wrażenie, że tą notką narażam się w zasadzie wszystkim. Połowa czytelników napisze mi, że ich najlepsi przyjaciele są homo, ale adopcja to nie, bo przecież to zboczeńcy i molestanci. Druga połowa, że jestem niedorosłym dzieciuchem, który nie rozumie, na czym polega prawdziwe życie. Trzecia połowa, że to wcale nieprawda, że po urodzeniu dziecka mówi się tylko o tym, bo przecież oni znają jedną osobę, która ma dziecko i ciągle znajduje czas na oglądanie „Klanu”. Czwarta połowa… i tak dalej.
A może ktoś się nie obrazi i zrozumie, co mam na myśli?