Ciągle próbuję przetworzyć informację, że w nocy mogłem umrzeć. Tej nocy, ostatniej. Notkę dedykuję Kubie z Białołęki, zapadł mi w pamięć miesiące temu wyznaniem, że łamie kwarantannę, bo „nie może wysiedzieć w domu” akurat wtedy, kiedy moja Mama przygotowywała się do operacji ratującą życie i wejścia do grupy najwyższego ryzyka.
Jak wspominałem, miałem 26 maja operację. Nie poszła tak do końca dobrze. Przez tydzień bolało, cóż, operacje są bolesne, tylko martwiło mnie nieco, że ten ból się nie zmniejsza. W skali 0 do 10 było tak gdzieś może 6. Po czym poszliśmy na wizytę kontrolną u ponownie otwartego dentysty. Niczego mi w gabinecie nie zrobiono, rzecz jasna, problem w tym, że poszliśmy, nawet jeśli powoli. Potem Jos ruszył do pracy, a mnie zaczęło BOLEĆ.
Zeżarłem paracetamol. Potem tramal. Potem powtórzyłem. Bolało być może, acz niekoniecznie, ciut mniej. Kiedy Jos wrócił z pracy pochwaliłem się nowym osiągnięciem oraz odkryciem, że kiedy leżę w niektórych pozycjach, nie boli. Tak więc poszedłem spać mając do dyspozycji dwie pozycje, obie całkiem wygodne, acz raczej sprecyzowane. O 4:45 w nocy obudziłem się czując się nadzwyczaj dziwnie, udałem się więc do łazienki, gdzie odkryłem, że mam 38.4, w międzyczasie o mało nie mdlejąc z bólu. Obijając się o ściany wróciłem do łóżka i nie budziłem Josa przez pół godziny, ponieważ męczyła mnie tylko jedna myśl. PRAWIE skończyłem drugą książkę. Jos nie umie obsługiwać Scrivenera, mojego laptopa w ogóle mało kto obsłuży, ponieważ jestem bardzo zdolnym człowiekiem w temacie uzdatniania komputerów. Po 14 miesiącach pracy nie pozwolę, żeby poszła na marne. W końcu uznałem, że skoro ledwie mogę przejść osiem metrów z łazienki do łóżka, niczego nie wyeksportuję ze Scrivenera i z westchnieniem obudziłem biednego Josa, który zadzwonił na pogotowie.
Pogotowie kazało zeżreć więcej paracetamolu i o dziewiątej, kiedy otworzy się oddział, zadzwonić na urologię (bardziej szczegółowo nie będzie). Zeżarłem i po dwóch godzinach nawet znowu zasnąłem. Wstawszy poczułem się lepiej, plik wyeksportowałem, wysłałem go do redaktorki i dwóch znajomych pisarek, informując, że jest bardzo niefajnie, bo do tego czasu zrobiło się 38.7. Pani urolożka wymówiła czarowne słowa:
– To prawie na pewno nie jest szok septyczny, ale za ile minut może pan tu być?
Byliśmy po 30 minutach i pani na nas czekała. Zdiagnozowała mi hematomę, czyli krwawienie wewnętrzne. Wedle jej słów pojawia się albo tuż po operacji, albo mniej więcej 5-6 dni po, kiedy „strup” wewnątrz się rozpuszcza. Czyli wizyta u dentysty mi zaszkodziła, wybrałem sobie zły czas na spacery. Było się bać dentysty jak normalni ludzie, ale nie, ja tak nie lubię normalnych ludzi, że nawet do dentysty chodzę bez problemów… Dostałem antybiotyki, oxycontin, bo ból zaczynał powodować, że mi się rozmazywał widok przed oczami, po czym wróciliśmy do domu. Resztę dnia spędziłem na czekaniu, aż oxycontin zadziała i znowu, jeśli tak się czułem na morfinie, to nie chciałem myśleć, jak by było bez. Nie musiałem, dowiedziałem się dzień później.
O poranku namówiłem Josa na telefon na oddział, bo 39 stopni wydało mi się przesadą, oxycontin o ile wiem na temperaturę nie wpływa, chłodna kąpiel w grę nie wchodziła. Postanowiłem więc, że może zapodamy jakąś tutejszą pyralginę. Zamiast tego po 45 minutach leżałem na ostrym dyżurze, zrobiono mi dużo testów, w tym na koronację, temperatura rosła radośnie i mój nowy rekord pomiaru to 39.5, takiej wcześniej nie miałem. Okazało się, że mam infekcję bakteryjną. Latanie za urologiem trochę trwało, bo ostry dyżur nie polega na tym, że lekarze wszystkich specjalności siedzą w poczekalni i czekają, czy się aby nie przydadzą, zrobiono mi USG, po czym okazało się, że „pan już tutaj zostanie…”.
– Będziemy drenować – powiedziała bardzo miła pani specjalności „REANIMACJA/OPARZENIA”… aha, w ogóle, w tym szpitalu pracują WYŁĄCZNIE niezwykłe miłe osoby. Być może jeśli ktoś ma zły dzień, musi zostać w domu i wolno wrócić dopiero po polepszeniu. A może dostają środki na bycie miłymi. A może lubią swoją pracę i im za nią dobrze płacą. Któż wie?
– Nie planowałem drugiej operacji – rzekłem tonem zrezygnowanym, gdy z Josem wieźli mnie na odpowiedni oddział, ponieważ w międzyczasie okazało się, że już w ogóle nie mogę chodzić. Potrojenia ilości morfiny mi odmówiono, podobno jest uzależniająca, albo coś. (Na marginesie, jeśli morfina i oxycontin to nie to samo, jest mi zupełnie wszystko jedno, panie używały słów wymiennie.)
– Cóż, schrzaniliśmy – odparła pani pogodnie – musimy naprawić.
– Aha – ucieszyłem się – znaczy, jestem na gwarancji?
Zaparkowano mnie w pokoju niby czteroosobowym. Druga osoba była tylko jedna, za to był to jeden z tych panów, którzy na zmianę kaszlą, dzwonią do żony, albo gadają do siebie. Miałem Josa, drobiazg, pan gadał w miarę cicho.
– Musimy poczekać, zanim pan dostanie coś do picia i jedzenia – przeprosiła KOLEJNA przemiła pani… aha, one dodatkowo były prześliczne… – bo może urolog tę operację zrobi jutro, ale może jeszcze dzisiaj, na razie nie wiemy.
Dzisiaj wydało mi się mało prawdopodobne, bo była już prawie 18, ale i tak miałem taką gorączkę, że jeść mi się nie chciało. Wybłagałem pół kubeczka wody pod pozorem brania paracetamolu, ha ha, równie przeciwbólowo w tym momencie podziałałaby sama woda, a dodatkowo to wszystko puchło w tempie takim, jak kwitną kwiatki w programach w TV. Ja nie kwitłem, raczej więdłem. Jos pojechał po rzeczy, przywiózł, dano mu czterostronicowy formularz po niderlandzku i kazano mnie przepytać. Podczas jego nieobecności zacząłem odpływać z padołu. Siły nie miałem na nic, nie byłem pewien, czy Jos w ogóle naprawdę jest w pokoju, większość wypełnił sam, ja już nic nie wiedziałem, czy aby mam trombozę, nie wiem co to jest, problemów z sercem nie mam na pewno, w rodzinie nie wiem, nie mam żadnej rodziny, czy miewam zgagę i jak regularnie, o rany, sto osiem razy w tygodniu, czy ja mogę się nie odzywać…? Wypełnił w pośpiechu zadając coraz mniej pytań, po czym niemal uciekł. Założyłem słuchawki, włączyłem sobie The Cardigans i leżałem.
Przemiła pani, ta poprzednia, nazywała się Melissa. Zapamiętałem ją, bo była wyjątkowo miła i piękna. Powiadomiła mnie, że operacja MUSI być dzisiaj i to jak najprędzej, ale nie wie, za ile dokładnie będzie „jak najprędzej”. Wetknęła mi w wenflon dwie gigantyczne strzykawy, które okazały się być antybiotykiem, wyraziłem uprzejme zdziwienie ich rozmiarem, nie odpowiedziała, uśmiechnęła się i poszła sobie.
Po jej wyjściu zacząłem mieć nader specyficzne halucynacje. Moje łóżko było otóż otoczone zasłonką i przez tę zasłonkę wchodzili komandosi w pełnym rynsztunku, za każdym razem czterech, bardzo smutni i współczujący, stawali po bokach łóżka i pilnowali, zapewne żebym nie uciekł. Mrugałem, po czym na moment znikali, a potem wchodzili z powrotem. Bardzo żałuję, że w tym momencie mi nie zmierzono temperatury, bo raczej przebiłem już 39.5 i teraz się nie dowiem, komandosi mi się zmarnowali. Długo mi nie powspółczuli, bo okazało się, że jak najprędzej potrwało chyba tylko 20 minut. Albo dziesięć. Komandosi mi zasłaniali zegarek, który i tak musiałem zdjąć.
*
Na sali nastąpiły urozmaicenia, mianowicie pojawił się w ogóle jedyny mężczyzna w tym gronie, anestezjolog, zaś jedna z asystentek miała urodę pani, która gra w serialu wiedźmę i nie usunęła makijażu. Niemal mnie to zszokowało przez czysty kontrast, druga asystentka była bardzo czarnoskóra, oczy miała jak z mangi, prześliczne warkoczyki, uroda jak na ten oddział przystało, a ta pierwsza jako żywo miała skórę koloru szaro-białego i kurzajkę na nosie…! (Możliwe, że ciągle miałem troszkę halucynacji…) Musiałem przemieścić się na stół, przesuwając się powoli o cały metr o mało nie omdlałem z bólu. Cięciem zajęła się kolejna pani urolożka, starsza niż pozostałe, ale też bardzo piękna. To znaczy, najpierw pan zajął się usypianiem mnie, zażądałem pełnego znieczulenia, akurat tego zabiegu nie chciałem nawet słyszeć. Pierwsza operacja trwała 24 minuty, co zmierzył Jos, druga 45, co wyliczyłem osobiście za pomocą sprytnej metody patrzenia na zegar naścienny i odejmowania kilka razy, żeby się upewnić. Poleżałem sobie trochę w sali pooperacyjnej, po czym zawieziono mnie z powrotem. W trakcie posiłku przyszła Melissa, założyła mi worek z antybiotykiem, po czym okazało się, że temperatura w międzyczasie spadła do 37.1. Komandosów więcej nie było. Jak odkryłem po pewnym czasie Melissy też nie, skończyła jej się szychta. Nadeszła pani imieniem Joy, czyli Radość i niechcący dokonałem próby podrywu.
– Jakie piękne imię – powiedziałem.
Joy jakby się skrzywiła. – Imię jak imię…
– Ależ radość jest piękna – zapewniłem gorąco.
Nieco się cofnęła, co złożyłem na karb widoku, jaki podziwiała, czyli efektu operacji, po czym dała się przekonać do odpięcia mi kroplówki, ponieważ ta cholera piszczała. Przy zgięciu lekko ręki. Przy odsunięciu urządzenia za daleko od ściany, bo wysuwała mu się nieco wtyczka i natychmiast jęczało, że mu brakuje baterii. W pewnym momencie przyciskiem wezwałem Joy, bo już zupełnie nie wiedziałem, czego ta cholera chce, okazało się, że czujnik przepływu jest zbyt dokładny i musiała się przepchać albo kropelka ciut za duża, albo za mała. Głuchy by z tym nie usnął. Ostrzegła mnie, że obudzi mnie o szóstej i podłączy z powrotem. Miałem uczucie, że jak już mi dadzą nasenny i zgaszę światło, to usnę, co też nastąpiło. Spełniła groźbę, ale wcale mnie to nie zmartwiło, albowiem gdyż odkryłem CUD. Mianowicie, prawie mnie nic nie bolało. Opuchlizna zeszła może w 3/4, ale 1/4 tego, co oglądałem raptem dziesięć godzin temu zupełnie mnie zadowoliło. Okazało się, że już mogę chodzić, chociaż może nie do końca lubię. Poczułem wielkie nadzieje, tudzież radość, a nawet odwrotnie.
Pan z naprzeciwka spał i nie chrapał, ale kroplówka powróciła do poprzednich czynności, karcąc mnie, gdy zgiąłem rękę na tyle, żeby lepiej widzieć telefon, podrapałem się tą ręką w ucho, a może znowu za wolno kropelka spadła, potem antybiotyk nadal był, ale wody fizjologicznej (płynu?) nie, więc wyła co trzy minuty. Joy cierpliwie przychodziła i wyłączała uroczy dźwięk, ale pan przestał spać. Przy wycieczce do toalety musieliśmy z inną uroczą panią tę cholerę rzecz jasna odłączyć od ściany, kroplówkę, nie tego pana, więc zaczęła wyć, że jej brakuje baterii. Przycisk „wycisz” działał przez minutę. Na zgięcie ręki działało jednoczesne naciśnięcie ON i OFF, ale na wolne spadanie kropelek nie działało, w ramach prób naciskania w desperacji czegokolwiek toto wyłączyłem i zaczęło wyć, że jest wyłączone.
Pani urolożka przyszła mnie odwiedzić i okazało się, że wczoraj Joy nie usunęła mi jednego kawałka gazy (nie wierzę, że z zemsty, nie wyglądała na taką osobę). Usuwanie go po tym, jak sobie ładnie przysechł było radością miesiąca, pani udała się po wodę-nie-z-kranu celem namoczenia tego, a kroplówka się zdenerwowała, co oznajmiła wyciem. Miałem do niej za daleko.
– Błagam – jęknął pan. – Proszę z tym coś zrobić.
– Kiedy nie wiem co – wystękałem. – Nie mogę nawet dosięgnąć.
– Ja nie mogę już wytrzymać tego dźwięku, proszę coś zrobić…
Zgodzilibyśmy się zapewne obaj, że pani doktorka tę wodę produkowała metodą oczyszczania ścieków ręcznie, w końcu wygiąłem się tak, że przyciągnąłem stojak nie spadając z łóżka i z uporem co minutę naciskałem „wycisz”, póki nie przybyła pielęgniarka JESZCZE INNA i nie powiedziała, że trzeba wyłączyć, a potem od razu włączyć.
Nie lubię kroplówek.
Pani doktorka usunęła w końcu szmatkę, po czym powiedziała, że mogę iść do domu. Pielęgniarka ruszyła dzwonić do osoby kontaktowej, ale najpierw spytała, kto to dla mnie jest.
– Mąż – odparłem z dumą, bo jestem z niego bardzo dumny.
– Pan jest zamężny…! – wyrwało się Joy, która przy tym była i dopiero wtedy do mnie dotarło, że te wszystkie piękne kobiety muszą połowę dnia pracy spędzać na opędzaniu się od zalotów pacjentów. Do zalotów było mi tak daleko, że nawet Idrisa Elbę spytałbym tylko, czy może mi przynieść oxycontin i wodę, ale Joy Josa nie widziała, a ja nie byłem świadom, że ją podrywam…
Jos przybył, radośnie pozwoliłem się odebrać. Taksówkarz był ten sam, który wczoraj wiózł jęczącą kupkę nieszczęścia, a odebrał zadowolonego z życia faceta, nie dopytywał, ale pochwalił i pamiętał nawet, żeby wyciszyć radio. Dopiero w domu mogłem porównać tak w stu procentach, jaki jestem dzisiaj, a jaki wczoraj. Żadnych problemów z chodzeniem nie mam, no, może jest nie do końca komfortowe. Opuchlizna trochę będzie schodzić, ale teraz wygląda jak opuchlizna, a nie jak ranyboskiecotojest. Przeciwbólowe okazały mi się niepotrzebne, mocne czy słabe, nawet paracetamol. Całość imprezy, od przyjazdu na oddział do powrotu do domu zajęła nam prawie równo 23 godziny.
*
A teraz Kuba, co się wirusom nie kłaniał.
Pierwszym, co mi w ogóle zrobiono był test na Covid-19. Test jest niezbyt przyjemny, polega bowiem na pobraniu wymazu z gardła (żaden problem) i wtyknięciu patyka GŁĘBOKO w nos. Z uwagi na to, że robiono mi test dwa tygodnie wcześniej wiedziałem dokładnie, czego się spodziewać i nawet się nie skrzywiłem, chociaż nadal mam inne ulubione uczucia.
Kiedy Melissa i jakaś inna pani wiozły mnie na salę operacyjną, gdzie przejęła mnie pani wiedźma i pani ta druga, zapytałem zupełnie bezmyślnie, co by było, gdybym miał wynik pozytywny.
– Nic – odparła najpierw ta inna pani i aż się zdziwiłem, ale jeszcze nie skończyła. – Wysłalibyśmy pana do domu z dużą ilością antybiotyków i morfiny.
– Ale byłoby nam bardzo przykro – błyskawicznie dodała Melissa.
Mój stan umysłowy był taki, że dopiero o poranku dotarło do mnie, co one do mnie powiedziały. W mojej urologii mnożył się jad nader nieordynarny, tzn. zapewne zupełnie ordynarny, tylko bardzo dużo i bardzo prędko. Operacja trwała dłużej, bo pani doktorka była przekonana, że usunie mieszaninę krwi z limfą, a nie śmierdzące, gęste obrzydlistwo, które z lubością zapychało mi WSZYSTKO nie dopuszczając krwi. Przez 45 minut pani odsysała mi jad, szwy mam w bardzo dziwnych miejscach, bo jad się tak jakby rozpowszechnił, jaka to bakteria nie wiem i chyba nie chcę wiedzieć.
Gdybym był bezobjawowym nosicielem, nie zrobionoby mi tej operacji i już. Ponieważ nie byłem, cały ten zespół chirurgiczny specjalnie dla mnie został o godzinę dłużej w pracy, ponieważ rano mogłoby już nie być kogo operować. Mogłem sobie w nocy tak po prostu zejść i już, w domu, z dużą ilością uzależniającej morfiny, bo tu nie Polska i umierającym nie odmawia się środków przeciwbólowych. Zamiast zejścia hasam, nieco jeszcze niemrawo, ale w porównaniu z ostatnimi dziewięcioma dniami praktycznie latam wszędzie kurcgalopkiem z przerwami na kankana. Ale bez dużej ilości morfiny. Smuteczek.
Jeszcze kilka dni temu, kiedy pisałem tę notkę, w której donosiłem na Skankową, że organizowała koronoimprezy było mi nieco wstyd, że jesteśmy donosicielami i jeszcze się tym chwalę na blogu. W tej chwili wcale mi nie jest wstyd. Osoba ta dystansowania społecznego nie uznaje, na Josa przy zetknięciu osobistym krzyczy, na mnie też krzyczała, od krzyku ślinka się niesie aż przyjemnie. Teraz mamy nasz dwumetrowy płot i oficjalne zalecenie, żeby z nią w ogóle nie rozmawiać. Tak więc serdecznie jej życzę, żeby kolejne coronaparty okazało się wielkim sukcesem dla wszystkich obecnych oprócz dziecka i babci, która prawdopodobnie by się nim musiała zająć.
Na zdjęciu autor i kroplówka. Sami rozpoznajcie, które jest które.