Postanowiłem trzymać się z daleka od polityki, terroryzmu, ekonomii (zacząłem czytać bardzo ciekawą książkę Yanisa Varoufakisa o powstaniu Unii i euro, ale przerwałem) i skupić się na swoim zdrowiu, które jak zwykle podupada. W szybkim tempie schodzę z jednego z moich leków, ponieważ ujawnił się efekt uboczny, którego nie jestem gotów zaakceptować – wyobraźcie sobie, że np. jedziecie autobusem, albo jesteście w kinie, albo próbujecie zasnąć i przez CAŁY czas kompulsywnie ruszacie prawym ramieniem – w związku z czym w mózgu panowało ostatnio skrzyżowanie kampanii wyborczej Frumpa (o, przepraszam, miało nie być polityki…) z wesołym miasteczkiem. Co do kuźni, spędziłem w niej w zeszły poniedziałek całe 45 minut, trzy razy rozpalałem ogień, popsułem dwa listki, po czym plecy zaczęły mnie boleć tak, jak przed masażami i rozciąganiami u fizjoterapeuty. W związku z czym 27 lipca wybieram się znów do ortopedy, a ponieważ 1 sierpnia Casper The Friendly Kowal rusza na wakacje, nie będę miał okazji stanąć przy palenisku przez ponad miesiąc. Jest mi z tym faktem bardzo źle, tak więc pocieszam się lekturą, zdezaktywowawszy wpierw Facebooka, gdzie mam zdecydowanie zbyt wiele polityki, terroryzmu, ekonomii oraz kowali bez bólu pleców chwalących się nowymi pracami.
Trochę dziwnie jest być rencistą wśród osób posiadających pracę. „Jak spędziłeś dzień?” „Siedziałem nad projektem do 21, na lunch zjadłem spleśniały batonik Mars, który znalazłem w biurku i idę właśnie spać.” Ahem. Dobranoc. To może nie przyznam się, że spędziłem dzień na czytaniu zabawnych książek, słuchaniu muzyki, poszedłem na siłownię, zjadłem co nieco, dużo czasu poświęciłem leżeniu nago na kanapie i piciu wody z cytryną (w Amsterdamie zaczęło się lato, potrwa do czwartku)… i czytałem. No dobrze, umyłem łazienkę, ale wyłącznie z poczucia winy, bo ileż można się głupio śmiać, zwłaszcza nago.
Czytuję generalnie po angielsku, z wyjątkiem starej Chmielewskiej – w chwilach, gdy mózg z naciskiem informuje mnie od rana do wieczora, że zaraz wydarzy się COŚ STRASZNEGO bez precyzowania, co to będzie, kiedy się wydarzy i jakie będą skutki nie mam siły nawet czytać nowych śmiesznych książek. Podobnie spędzam bezsenne noce, umilając sobie czas dzwonieniem na ostry dyżur psychiatryczny, informowaniem, że mam dwubiegunówkę, jest pierwsza trzydzieści, zjadłem maksymalną dawkę środków nasennych, która nie powinna doprowadzić do konieczności transplantacji wszystkich organów wewnętrznych i co mam dalej zrobić. (Spoiler: kazali zadzwonić za godzinę. Usnąłem po 55 minutach. Wiem, bo sprawdzałem, czy minęła godzina.) Od trzech dni rozkoszuję się jednakowoż stanem zwanym stabilnym, dzięki czemu mogę robić różne przydatne rzeczy, jak na przykład poszukiwanie nowych śmiesznych książek.
O Allie Brosh pisałem tysiąc osiemset razy, czyli tyle, ile razy przeczytałem „Hyperbole And A Half”. Zarówno książkę, jak i bloga. Udzielałem się nawet przez chwilę na forum, ale jest ono pełne osób, które usiłują naśladować humor Allie i wychodzi im tak sobie. Nowa książka Allie nazywa się „Solutions And Other Problems” i jeszcze jej nie mam, więc piszę o tym kompletnie bez sensu, ale lista bez Allie Brosh jest nieważna.
Z jakiegoś powodu porywają mnie głównie memuary Amerykanek z różnymi problemami. „Blackout: Remembering The Things I Drank To Forget” Sarah Hepola to opowieść kobiety, która piła, aż gasło jej światło i z radosnym zdziwieniem alkoholiczki za każdym razem niepomiernie się dziwiła, że znów się to przytrafiło, obiecując sobie, że następnym razem będzie zupełnie inaczej. (Oczywiście nigdy w życiu nie wydarzyło mi się nic podobnego. Każde nieprzyjemne wydarzenie jest dla mnie okazją do głębokiego namysłu i wprowadzania w życie niezbędnych zmian, dzięki czemu jestem kwiatem lotosu na tafli jeziora i taplam się w pieniądzach.) Nie będę zdradzać, jak się kończy, powiem tylko, że czasami Sarze zazdrościłem. Ponieważ nigdy nie udało mi się upić tak, żeby nie pamiętać, co zrobiłem, co skutkowało tym, że budząc się rano z kacem rozpoczynałem dzień od soczystego „FUCK!!!”, po czym niemrawo wyskakiwałem (spróbujcie kiedyś) z łóżka i leciałem naprawiać to, co się dało. Na ogół się nie dało.
Przejdźmy gładko do zaburzeń psychicznych i dysfunkcyjnych rodzin. The Bloggess, czyli Jenny Lawson, dostarcza mi wiele radości swoimi książkami „Let’s Pretend This Never Happened” i „Furiously Happy”. Jeśli chodzi o dysfunkcyjne rodziny, nie wierzę, że przebijecie Jenny, której ojciec rozkładał na stole martwego łosia i zabierał się z zapałem za wiwisekcję, przekonując córkę, że łosia krew nie ma zapachu i to niemożliwe, żeby robiło jej się niedobrze. W wieku lat dziewięciu Jenny niechcący wbiegła do łosia i w sumie ciężko się dziwić, że cierpi na zaburzenia psychiczne (jak wszyscy najzabawniejsi autorzy, nie wiem, czemu). W wolnym czasie Jenny kolekcjonuje źle wypchane zwierzęta, koty oraz pisze bloga.
Jen Lancaster, z którą aktualnie się spotykam (w tej chwili spotykam się z drugą z ośmiu części jej autobiografii) nie wydaje się cierpieć na żadne schorzenia psychiczne oprócz bycia republikanką i czytania konserwatywnych portali (najpierw doczytam wszystkie osiem, a potem napiszę do niej i spytam jak, na miłość Bogów, można być republikanką i robić w życiu wszystko, co sprzecza się z konserwatyzmem, jak na przykład bycie zabawną) (używam w tym wpisie zbyt wielu nawiasów). „Bitter Is The New Black” opisuje historię kobiety, która zmuszona była zmienić styl życia z „nigdy nie można mieć zbyt wielu butów, płaszczy, butów, torebek i butów” oraz „nigdy nie zamieszkam w apartamencie bez jacuzzi” na „chyba właśnie odholowano nasz samochód za niepłacenie rat”. Jako człowiek, który sam musiał zmienić styl życia z „nigdy nie można mieć zbyt wielu skórzanych kurtek” oraz „drinki po 9.50 euro to właściwie czysta oszczędność, bo przecież kupienie tych wszystkich butelek oddzielnie kosztowałoby mnie majątek” na „aha! w Dirku mleko jest o całe dziesięć centów tańsze niż w Albercie! mwahahaha!” doskonale rozumiem doznania Jen. Ominęło mnie jak na razie poszukiwanie pracy w charakterze osoby do podawania szefowi kawy, ale z pewnością w życiu czeka na mnie wiele niespodzianek i wolę się do nich przygotować, czytając osiem części autobiografii Lancaster. Któż, jeśli nie ona, nauczyłby mnie, aby nie iść po zasiłek dla bezrobotnych z torebką od Prady? Jen niekiedy rżnie z Bridget Jones, ale robi to z wdziękiem i bez nadmiernego wysiłku.
Kiedy skończę z Jen, czeka na mnie Lena Dunham z „Not That Kind Of Girl” oraz Rob Delaney, który co prawda nie jest kobietą płci odmiennej, ale za to jego książka nazywa się „Mother. Wife. Sister. Human. Warrior. Falcon. Yardstick. Turban. Cabbage.” Tak więc czuję się przygotowany na wszystko, co wymyśli mój mózg w najbliższych tygodniach, cieszę się na schudnięcie po odstawieniu leku (co prawda wedle tego, co przeczytałem chudnie się wskutek nieustannych mdłości, ale ścigamy się z bratem, kto zrzuci więcej wagi i nie zawaham się użyć ciosów poniżej pasa) i mam wystarczająco dużo książek na jakieś dwa tygodnie. Potem ruszam z Agathą Christie, poleconą mi przez Sporothrix (całusy!). A co Wy czytacie? Tylko śmieszne propozycje.
PS. W międzyczasie oczywiście regularnie sprawdzam, co też porabia aktualnie Janina.