Notatki z podróży

Nie znoszę podróżować.

Dawno, dawno temu, gdy byłem jeszcze małym krzaczkiem, mój ojczym kupił Bilet Lotniczy do Krakowa. W tym czasie była to taka rzadkość, że sąsiedzi zlecieli się oglądać Bilet. W eleganckim opakowaniu książeczka z różnymi tajemniczymi informacjami. Po powrocie ojczym przywiózł w prezencie sól i pieprz oraz plastikowe pudełka, w których podano Posiłek. Miałem wtedy może osiem lat, a do tej pory pamiętam, jaki byłem podekscytowany oglądając Bilet i opakowanie po Posiłku. (Chyba był też Plastikowy Widelec, ale nie pamiętam aż tak dokładnie.)

Gdy pierwszy raz leciałem samolotem, zresztą do Amsterdamu, zgubiłem się na Okęciu, które wtedy miało jeden, potwornie zatłoczony terminal. Jakimś cudem jednak udało mi się przejść przez kontrolę osobistą i wsiąść do busu, w którym dwie panie rozmawiały o tym, że wczoraj córka przyleciała z Nowego Jorku i były takie turbulencje, że myślała, że nie przeżyje i modliła się o lądowanie. Przeraziły mnie ogromnie i byłem przygotowany na śmierć w męczarniach, jednak samolot nie doznał nawet najmniejszej turbulencyjki i doleciałem na lotnisko Schiphol, którego też się bałem. Na obczyźnie mówiącej w obcych językach? Mój angielski był szkolny, szlifowany jedynie w formie pisemnej na forum Pet Shop Boys, miałem spotkać mojego wirtualnego kumpla i okropnie się bałem, że zrobi mi dowcip i nie przyjdzie, a ja wyląduję w środku zagranicy samiutki i wystraszony. Kumpel przyszedł, angielszczyzna się sprawdziła, a ja odkryłem ze zdziwieniem, że o wiele łatwiej odnajduję się na lotnisku w Amsterdamie, niż w Warszawie.

Od tego czasu minęło wiele lat i wiele lotów. Aktualnie nienawidzę latania samolotem (jazdy pociągiem przez szesnaście godzin też, więc to żadna alternatywa). Ciągle obawiam się, że moja rezerwacja zniknie z systemu, zgubię dowód, zostanę zatrzymany za przewożenie nielegalnych substancji (tzn. leków w ilościach hurtowych), bądź też moja walizka zaginie i co nam pan zrobi. Jednak tym razem to pogoda spowodowała u mnie drżączkę i nerwy.

W Amsterdamie o poranku było ślicznie i świeciło słoneczko. Około dziewiątej zaczęło się chmurzyć, po czym rozpoczęła się ulewa połączona z wichurą. W samym centrum padło dwadzieścia drzew, w tym jedno na samochód z kierowcą w środku; kierowca zginął na miejscu. Tramwaje nie jeździły, bo drzewa pozrywały przewody elektryczne. 80% lotów do godziny 14 zostało odwołanych. Kolejne były opóźniane najpierw o godzinę, potem o trzy, potem o pięć. Z przerażeniem odświeżałem co chwila stronę lotniska w Schiphol, zżymając się na opóźnienie w podawaniu informacji, ale to nic w porównaniu z LOT-em, który uaktualnia informacje z opóźnieniem półtoragodzinnym. Wiedziałem, że mój samolot musi najpierw przylecieć, więc zgrzytając zębami zadzwoniłem do LOT-u, gdzie dowiedziałem się, że pani nie wie, czy samolot wystartował, bo sama ma opóźnienie 15 minut. Zadzwoniłem ponownie pół godziny później i poinformowano mnie, że „wygląda na to, że chyba wystartował, ale niestety nie mogę panu powiedzieć, o której”.

No nic.

Ruszyliśmy na dworzec. Powitały nas wyświetlacze, co do jednego informujące, że „brak aktualnych informacji o odjazdach”. Kurcgalopkiem dolecieliśmy do peronu pierwszego, gdzie znajduje się główny wyświetlacz ze spisem wszystkich pociągów i ujrzeliśmy wesoły napis „brak aktualnych informacji”. Przez głośnik podano, że pociąg na lotnisko odjeżdża z peronu 15, więc ponownie ruszyliśmy biegiem na drugą stronę dworca, gdzie znaleźliśmy międzynarodowy Thalys i spytaliśmy pana w mundurze, czy jedzie on na lotnisko.

— Chyba nie — odparł pan w mundurze.

W tym momencie pociąg zaczął ruszać.

— No jak nie, jak tak — powiedziała stojąca obok pani.

Pomachaliśmy Thalysowi i odkryliśmy, że za nim stoi drugi pociąg.

— A ten jedzie na lotnisko? — spytaliśmy. Pan postanowił się nie odzywać.

— Chyba tak — rzekła pani — ale proszę się tam dopytać.

Ponownie wrzuciliśmy drugi bieg i dokłusowaliśmy do pociągu, obok którego złośliwie nie znajdowała się żadna osoba wyglądająca, jakby miała udzielać informacji. Pasażerowie pocieszyli nas, że pociąg „prawie na pewno” jedzie na lotnisko.

— Wsiadamy? — spytał niepewnie Zbrojmistrz.

— Wsiadamy — zadecydowałem. Pociąg po 10 minutach ruszył, po czym zatrzymał się w szczerym polu. „Zaraz odwiozą mnie do Tworek” napisałem do brata. Na szczęście po pięciu minutach postoju ruszyliśmy znów, dość niepewnie i powoli, ale jednak dotarliśmy na lotnisko. Tablica informacyjna tym razem działała i poinformowała nas, że odprawy LOT są w terminalu pierwszym na stanowisku pierwszym. Ruszyliśmy we właściwym kierunku i okazało się, że automaty do check-inu nie rozpoznają mojego dowodu, co miało zapewne związek z faktem, że kupując bilet podałem numer paszportu. Mój paszport znajduje się w ambasadzie w Hadze i mogę go wypożyczyć za pokwitowaniem, ale nie wpadłem na to i nie wypożyczyłem.

Stanęliśmy w budzącej grozę kolejce, po czym udałem się sprawdzić, czy na pewno stoimy we właściwym miejscu. Znalazłem tabliczkę z logo LOT-u i strzałką sugerującą, że odprawa dokonywana jest pod ziemią. Rozejrzałem się na wszelki wypadek w poszukiwaniu schodów ruchomych, ale niczego nie znalazłem i znowu rzuciłem się na najbliższego mundurowego.

— Proszę pana, my do LOT-u, czy to w tej kolejce trzeba?

— Ależ skąd — rzekł pan. — Tu proszę.

Wyciągnąłem Zbrojmistrza z kolejki i zaciągnąłem w miejsce wskazane przez mundurowego, gdzie siedział bardzo sympatyczny i wyluzowany pan. Przyjął mój dowód, znalazł mnie w systemie bez żadnych problemów, po czym zdziwił się na widok bagażu.

Zakupiony przeze mnie bilet kosztował 110 euro. Bardzo się z tego powodu ucieszyłem, bo tak tanio jeszcze nie leciałem, po czym okazało się, że cena nie obejmuje bagażu. Dokupienie „usługi Bagaż Economy” kosztowało 30 euro i bilet przestał być bardzo tani, ale ciągle był tańszy niż KLM, więc machnąłem na to ręką. Jednak po przeczytaniu przesłanej mi rezerwacji nieco się zdenerwowałem, bo przy bagażu jak byk widniała cyfra „0”. Napisałem do LOT-u i dostałem PDF-y z potwierdzeniem. Co prawda potwierdzenie wyglądało dość dziwnie, ponieważ przy rezerwacji znowu widniało „0”, a pod spodem „Services/Usługi: Bagaż Economy 1”, ale obiecano mi, że każdy agent będzie miał w komputerze właściwą informację. Tylko, że nie.

— Proszę, tu mam wydruk — podałem papier drżącymi rękami. — O, tu, usługa bagaż.

— Czego to oni nie wymyślą… — westchnął pan.

— Powiedzieli mi, że będzie pan miał wszystko w komputerze — poskarżyłem się.

— Nic tu nie mam — odparł, ale przyjął torbę.

Pożegnałem Zbrojmistrza i ruszyłem do odprawy osobistej, gdzie celnik obmacał mnie po sutkach. Nic nie poradzę, że to dziwnie brzmi, ale tak było, maszyna pokazała, że mam tam metal i rzeczywiście mam, pod postacią kolczyka. Przepuszczono mnie dalej i natychmiast odkryłem, że między wydrukowaniem przez agenta karty pokładowej, a przejściem przez odprawę zmieniono bramkę, delikatnie, z B01 na B28. Dojechałem na miejsce i tam czekali Polacy. *badum-tss*

Polacy, prężni i zuchwali, ustawili się już w kolejce do odprawy, mającej się zacząć za dwadzieścia minut. Prym wiódł Pan Dres, silnie zbudowany, z marsowym wyrazem twarzy i torbą na kółkach, bardzo zdeterminowany, aby odprawiono go jako pierwszego. Usiadłem spokojnie, widząc doskonale przez okno, że samolotu zwyczajnie nie ma, zainstalowałem aplikację „Schiphol Airport”, bo strona internetowa była, delikatnie to ujmując, mało użyteczna i odkryłem, że nasz samolot wyląduje o 19:57. Start miał nastąpić o 19:55.

Po jakimś czasie przyszły dwie panie z obsługi lotniska i zawiadomiły wszem i wobec po angielsku i niderlandzku, iż samolot ma godzinne opóźnienie. Westchnąłem ciężko i wróciłem do przeglądania DListed, po czym przyuważyłem kątem oka, że kolejka do odprawy nadal stoi i czeka. Panie tłumaczyły Panu Dresowi głośno i powoli, że może usiąść, bo odprawa będzie za czterdzieści pięć minut, ale on był twardy i nie dał się zwieść na manowce. Stał tam tak długo, aż przyleciał samolot, wypuścił podróżnych, wywieziono ich bagaż, przywieziono nasz, załadowano, dokonano różnych innych czynności, które się zwykle wykonuje na lotniskach, po czym zaczęła się odprawa i wszedł pierwszy. Opłaciło się czekać. Chichotałem złośliwie w myślach, po czym okazało się, że siedzę obok Pana Dresa.

Przez cały czas lotu wypowiedział jedno słowo: „niegazowana”. Poniekąd mnie to ucieszyło, bo bałem się, że będzie rozmowny i chętny do nawiązywania przyjaźni. Jednak głównie skupiliśmy się na unikaniu wzajemnej intymności, co nie było proste, bo obaj jesteśmy dużymi chłopcami, a siedzenia w Embraerze są nikczemnej postury. Każda turbulencja zacieśniała naszą znajomość i pod koniec czułem, że jak na pierwszą randkę posunęliśmy się dość daleko. Na szczęście po wylądowaniu błyskawicznie uciekł, a ja ruszyłem po bagaż, który ku mojemu zdziwieniu doleciał i nie zaginął.

Mój brat, święty człowiek, czekał na mnie i podjechał pięć minut po zawiadomieniu, że już jestem. Dowiedziałem się, że był gorący dzień, burzliwy nieco, ale 33 stopnie i te rzeczy. Ucieszyłem się, bo lubię, jak jest gorąco i pozostałem radosny, dopóki nie dotarłem do domu mamusi i nie odkryłem, że w mojej sypialni też jest 33 stopnie. Blok jest bardzo dobrze ocieplony i w nocy oddaje gorąco z dnia. Łóżko grzało jak patelnia, wziąłem potrójną dawkę środka nasennego i wreszcie usnąłem, po czym rano wstałem i odkryłem, że jest 19 stopni i mniej więcej takiej temperatury należy się spodziewać do końca tygodnia. Mam przy sobie wyłącznie koszulki na ramiączkach i krótkie skarpetki (czy one się nazywają tenisowe?), ponieważ Accuweather obiecał mi upały. A było nie wierzyć aplikacji, która w środku tornada w Amsterdamie zawiadamiała, że jest pochmurno.

Podróż samolotem teoretycznie jest łatwa, szybka i przyjemna. W praktyce wyszliśmy z domu o 18, a na miejsce dotarłem o północy. Jednak skupiając się na plusach dodatnich muszę dodać, że leków mi nie skonfiskowano, nie zrobiono mi kipiszu w bagażu (co kiedyś mi się przytrafiło), naszego samolotu nie zwiało z pasa (co przydarzyło się maszynie KLM), nie zabiło mnie drzewo i nie trafił piorun. Poza tym rozpakowałem się w trzy minuty, bo dzięki wcześniejszym doświadczeniom jestem Perfekcyjnym Panem Walizki i nie przydarzyła mi się żadna strata materialna oprócz tego, że dezodorant w fafkulcach jakimś cudem się wylał (szkło nie pękło, naprawdę nie wiem, jak to zrobił) i uperfumował mi szczoteczkę do zębów, pudełko na szkła kontaktowe i szczotkę do włosów.

Znowu po wakacjach będę musiał odpoczywać przez dwa tygodnie…

Zdjęcie: widok z okna Niedźwiedzia Starszego