Notatki z podróży 2013 (część I)

Tak wiele się zmieniło.
Nic się nie zmieniło.

Takie myśli towarzyszyły mi podczas właśnie zakończonych wakacji w Polsce, kraju, który znam tak dobrze i w ogóle go już nie znam, w podróżach autobusami, pociągami i tramwajami przez Warszawę, Lublin, Suwałki i Międzyzdroje ze Zbrojmistrzem u boku. Zbrojmistrzem, któremu trzeba było pewne rzeczy tłumaczyć i który jeszcze dobitniej pozwolił mi pewne rzeczy dostrzec.

Czy w ogóle jest taki kraj „Polska”? Co, oprócz lokalizacji geograficznej, łączy „radiomaryjnych” i „krytykopolitycznych”? Najlepszą ilustracją tego, jak fantastycznie nam Polakom udaje się „pięknie różnić” jest ten rodzaj pięknej dyskusji, który towarzyszy Smoleńskowi.

A jednak coś nas łączy.

*

Jedziemy autobusem. Po prawej śliczna hipsterka, chuda i długowłosa zgodnie z zaleceniami najnowszego numeru Glamour, wypukuje paznokietkiem na swoim iFonie „plotek.pl” i zagłębia się w lekturę. Po lewej pani około siedemdziesiątki głosem słyszalnym w całym autobusie streszcza historię wszystkich swoich chorób i leków osobie po drugiej stronie. Jak widać, bóstwom telefonii komórkowej oddają cześć wszystkie grupy społeczne.

*

Właścicielka pensjonatu, w którym zatrzymaliśmy się z okazji zlotu kowali w Wojciechowie (zdjęcia na facebooku kowalskim) bez protestów wręcza nam klucz do dwuosobowego pokoju z łożem małżeńskim. Rozmawia wyłącznie ze mną, gdyż z języków obcych włada niemieckim i rosyjskim, a Zbrojmistrz angielskim i francuskim. Błyskawicznie wykluwa się forma „kolega” celem referowania do Zbrojmistrza i rozmowa prowadzona jest w pełnym szacunku i z elegancją. To nie jest ironia. Żadnych mrugnięć, skrzywień, spluwania na bok. Cała rodzina traktuje nas elegancko, córka podwozi do Muzeum Kowalstwa celem wydrukowania biletu kolejowego, zaś pani domu karmi niesamowitymi frykasami w ogromnych ilościach, i za te pyszności — np. wędliny domowej roboty — obciąża nasz rachunek kwotą 15 zł od osoby. Tyjemy po 2 kg na osobę i przysięgamy sobie ścisłą dietę po powrocie do domu, w międzyczasie zaś chętnie zjemy jeszcze kiełbasy. (W życiu nie jadłem tak dobrej kiełbasy.)

Pensjonat, gdyby to nie było oczywiste, polecam całym sercem i zachęcam zwłaszcza osoby szukające spokoju, zieleni, dobrego jedzenia i NIE będące na diecie.

*

Na początek zlotu mistrz Czerniec, właściciel słynnej wojciechowskiej kuźni, wyciąga mnie na środek i przedstawia obecnym jako gościa z Amsterdamu.

1002144_418646678255120_1228083156_n

Pan Czerniec jest najbardziej wygadanym człowiekiem na świecie i robi show, który w telewizji miałby oglądalność wyższą, niż „Klan” i „Dynastia” razem wzięte. Kolejne godziny spędzamy fotografując kowalom ręce, chowając się przed deszczem w pobliskiej karczmie (również własność rodziny Czernieców), jedząc golonkę i schabowe. Tyjemy po 2 kg na osobę i przysięgamy sobie ścisłą dietę po powrocie do domu.

Niektóre prace konkursowe są fantastyczne, niektóre ciekawe, niektóre po prostu bardzo dobre. Czuję się jednocześnie uszczęśliwiony faktem, że w sumie nie zobaczyłem nic nowego — znam wszystkie stosowane techniki — i zdołowany tym, że kowale na stworzenie swoich prac mieli po 4 godziny, a mi zajęłoby to 4 tygodnie. Jestem też napompowany pozytywną energią i ręce rwą się, aby „pożyczyć” od kogoś młot, obcęgi i palenisko — mimo, że wiem, że do tych zawodowców brakuje mi jeszcze duuuuużo.

Wracamy piechotą do pensjonatu, aby spalić trochę kalorii ze schabowych i golonki, po czym gospodyni podejmuje nas trzydaniowym obiadem i dwoma rodzajami ciasta. Tyjemy po 2 kg na osobę i przysięgamy sobie ścisłą dietę po powrocie do domu.

*

Czekając na pociąg z Wojciechowa zaprzyjaźniam się z jednym z czeladników kowalskich, który też czeka na pociąg, tyle, że inny. Dowiaduję się, jak przebiegała jego kariera — on dla odmiany do kowalstwa dotarł przez bycie promotorem imprez. Słucham o kończącej imprezie, na którą na wszelki wypadek nie poszedłem i o rozpalaniu ogniska rozpuszczalnikiem bez wcześniejszego wylania rozpuszczalnika z plastikowego kanistra. My, Polacy, charakteryzujemy się wciąż ułańską fantazją i mocnymi wątrobami. Czeladnik nieco zmarnowany, bo pił od południa do czwartej nad ranem. Ja po cichu gratuluję sobie, żem niepijący od 4.5 miesiąca, a Zbrojmistrz po jednym piwie traci zainteresowanie, ale też leciutko zazdroszczę atmosfery kowalskiej szatni przy woniejącym chemią ognisku.

W pociągu towarzyszy nam dama o aparycji posłanki Sobeckiej, afiszująca się swoimi poglądami religijnymi za pomocą masywnego krzyża na masywnym biuście, pisma „Gość Niedzielny”, w które wgłębia się z wielkim zainteresowaniem i czekającego obok nieznanego mi czasopisma, które opisuje — sądząc po tytule widocznego artykułu — ploteczki i smaczki ze sceny biskupów i arcybiskupów. Dama uprzejmie życzy nam miłego pobytu w Warszawie, a my równie uprzejmie się z nią żegnamy.

W Warszawie wita mnie mama, która podejmuje nas wszystkim, na co spojrzymy w sposób nie do końca wyrażający obrzydzenie. Idziemy na lody, a skoro już jesteśmy w cukierni, kupujemy też ciasto. Tyjemy po 2 kg na osobę i przysięgamy sobie ścisłą dietę po powrocie do domu.

*

Następnego dnia jedziemy do miejscowości Gawrych Ruda pod Suwałkami, gdzie spędzamy kolejne 6 dni. Tym razem jedziemy w autobusie firmy Żakekspres, który posiada niedziałające WiFi i niedziałający odtwarzacz DVD. Szczęśliwie nie po to jadę tym autobusem, żeby używać internetu i oglądać filmy, więc zupełnie mnie to nie wzrusza. Po wylądowaniu w Suwałkach odkrywamy zaś Polskę, no, nie chciałbym nikogo urazić mówiąc B, więc powiedzmy, że Ą.

W Polsce Ą na początek udajemy się na dworzec PKS zapytać, skąd odjeżdżają autobusy miejskie i dowiadujemy się, że nikt na dworcu PKS takiej informacji nie posiada. Normalka, wszakże któryż podróżny z obcego miasta mógłby chcieć zażyć autobusu transportu miejskiego. W obliczu porażki ruszamy do widocznego na horyzoncie baru, albowiem głód trawi nas od środka. Po wejściu dowiadujemy się, że bar czynny jest do godziny 16. Nie OD, tylko DO godziny 16. W związku z czym nie otrzymujemy posiłku, ale udaje nam się wydębić darmowe siusiu.

Suwałki dręczą nas upiornie zimną mżaweczką (jak się później dowiaduję, aż do poprzedniego wieczora panowała śliczna, letnia pogoda) więc uciekamy jak najprędzej do następnej knajpy na horyzoncie. Przy okazji w kiosku dowiadujemy się, gdzie jest przystanek. Knajpa okazuje się być barem mlecznym, gdzie zjadamy kotlety schabowe. Poprzysięgam sobie nie jeść więcej schabowych przynajmniej przez miesiąc. (Od razu powiem, że pierwszego dnia wybraliśmy się na obiad do restauracji, złożyłem zamówienie, po czym okazało się, że tego, co chcę zamówić nie ma, ale jest kotlet schabowy.)

W Gawrych Rudzie zajmujemy się tym, czym należy się zajmować na wakacjach, czyli niczym. Nie ma tam internetu (a przynajmniej ja nie mam), telewizji, gazet, polityki. Są za to kartacze (wielkie mięsne pyzy), soczewiaki (ziemniaczane buły z nadzieniem z soczewicy), wieprzowina w grzybowym sosie smakująca sto razy lepiej niż wyglądająca — oraz lody. Wieczorami zaś odbywa się grill, z wyjątkiem jednego dnia, kiedy Suwałki pokazują nam, o co chodzi z reputacją bieguna zimna i powietrze osiąga temperaturę maksymalną 15 stopni, zaś po południem aura przypomina arktyczną. Spędzamy wieczór na próbach rozpalenia w kominku, skutkujących głównie dymem i rozgrzaniem się ciężką pracą fizyczną. Jak się potem okazuje, dostępne drewno jest raczej niepalne, ale udaje mi się bardzo ładnie wysmarować sadzą, najpierw przypadkiem, a potem z premedytacją.

Znajomi, niestety, są wszyscy ludźmi inteligentnymi i ze wspaniałym poziomem humoru. Są też Polakami. Oznacza to, że spożywają alkohol, po czym zaczynają rzucać takimi dowcipami, że od śmiechu boli mnie brzuch, tyle, że muszę prędko tłumaczyć symultanicznie na angielski, co nas właśnie rozbawiło. Co nie działa do końca doskonale, ponieważ okazuję się być kiepskim tłumaczem symultanicznym. Tak więc przez połowę czasu ja turlam się ze śmiechu, znajomi — ludzie okrutni — nie robią przerw w kolejnych anegdotkach i grach słownych, a Zbrojmistrz patrzy się w przestrzeń i czeka na tłumaczenie. To chyba wtedy postanawia, że nauczy się podstaw polskiego, co mi komunikuje tydzień później.

Wracając oglądamy film „Dziewiąte Wrota” z lektorem. Wszystkim gościom z każdej zagranicy trzeba od nowa tłumaczyć, co to jest lektor i jak wygląda tłumaczenie przez niego scen grupowych i łóżkowych. W autobusie przymieram głodem, po dojeździe zaś otrzymuję zrazy i zjadam dwa i pół. Czuję, jak nowo kupione spodnie robią się ciasne. Westchnąłbym, ale nie ma miejsca w pasie na wzdychanie. Żywię nadzieję, że dzięki przegłodzeniu się przez cały dzień utyję dziś tylko o 1 kg i poprzysięgam sobie ścisłą dietę zaraz po powrocie.

(Część II nastąpi za kilka dni.)