Notatki z podróży 2013 (część II)

(Część I w poprzedniej notce.)

Wracamy do Warszawy i spędzamy tam kilka dni. To w Warszawie najlepiej widać schizofrenię Polski. Obok siebie w autobusach siedzą naprany o jedenastej rano pijak (zapewne po ciężkiej nocy) i eleganccy panowie w garniturach. Klimatyzacja działa wyłącznie w dni zimne, w gorące zaś albo się psuje, albo po prostu nie jest włączana. Miasto pokryte jest grubą warstwą pięknych prac metalowych, które fotografuję, oraz tablic i pomników o treści martyrologicznej, których nie fotografuję, ale na które uwagę zwraca Zbrojmistrz, pytając, czemu jest ich tak wiele. Nie mam dla niego jednoznacznej odpowiedzi, podobnie, jak na pytanie, czemu w budowie jest tak wiele kościołów, albo czemu Praga jest usiana na zmianę pięknymi, nowymi elewacjami oraz budynkami z zamurowanymi oknami i drzwiami, podpisanymi „grozi zawaleniem”.

Bazar Różyckiego wzbudza we Zbrojmistrzu zaciekawienie głównie z jednego powodu — ciekawi go mianowicie powód, dla którego jedna trzecia stoisk sprzedaje suknie ślubne. Ja również nie do końca umiem sobie wyobrazić te tłumy przyszłych panien młodych, z obłędem w oczach szturmujących akurat Bazar Różyckiego, ale być może w Chinach mieli akurat promocję, albo coś. W następnej kolejności zwiedziliśmy Łazienki i natrafiliśmy na kolejny śliczny przykład warszawskiej schizofrenii, gdy szliśmy sobie wzdłuż wystawy nowoczesnego francuskiego plakatu, a po drugiej stronie 10 demonstrujących i 30 policjantów anonsowało, że „Rostowski to złodziej” oraz „Tusku zagłodzisz nas”. Nie podjąłbym się powiedzieć, która strona ulicy lepiej i prawdziwiej opisywała polską rzeczywistość. Obie. Żadna.

Zachwycamy się niezwykle tanimi (jak na holenderskie ceny) owocami i zażeramy żółtymi czereśniami, których Zbrojmistrz w życiu nie widział na oczy. Przedstawiam go śledzikom ze śliwką, z wisienką i z rodzynkami. (W Holandii śledzia podaje się w dwóch wersjach: z cebulą i bez cebuli.) Tyjemy po 2 kg na osobę i przysięgamy sobie ścisłą dietę po powrocie do domu. W międzyczasie zaś porównujemy lody Grycana z lodami Zielonej Budki. Grycan wygrywa.

Na okładce Polityki — żywność ekologiczna. Na billboardzie supermarketu — żywność tania. Oczywistym jest, że nawet na krótkiej drodze z kiosku do billboardu przeskakujemy magicznym sposobem przez granicę między dwoma krajami. Supermarket Biedronka, bo my Polacy tak mamy. Pod wejściem pan z samochodu sprzedaje czereśnie, na wierzchu ładne, pod spodem — jak odkrywamy w domu — nadpsute. Pan jutro będzie stał gdzie indziej, żeby nie nachodzili go nadmiernie klienci z dnia poprzedniego.

*

Jedziemy pociągiem Tanich Linii Kolejowych do Międzyzdrojów, spotykamy tam znajomych i udajemy się razem na Festiwal Wikingów w skansenie w Wolinie. W pociągu, rzecz jasna, nie ma klimatyzacji, bo tanie linie są dobre i tanie, ale nie są chłodne. Obok nas dwie sympatyczne dziewczyny, chyba para, głaszczą się po stopach i dzwonią do mamy jednej z nich, umawiając się na kolację. Obok dziewczyn starsza pani z wnusią. Wnusia lat na oko osiem słucha głośno metalu i hip-hopu „z brzydkimi wyrazami”, rozmawia aroganckim tonem przez dwie komórki i upuszcza przedmioty, które babcia podnosi. Zbrojmistrz komentuje po niderlandzku, że jedna z komórek do rozmów prywatnych, a druga do służbowych. W ogóle wygodnie jest mieć język, którego prawie nikt nie rozumie.

Kolejny pensjonat, kolejna właścicielka, kolejny sklep spożywczy, zakupy pięć minut przed zamknięciem — o 21. „O której pan jutro zaczyna pracę?” pyta żartem kolega, z którym przyjechaliśmy. „O szóstej” odpowiada poważnie pan. Ech, myślę do siebie i nie tłumaczę Zbrojmistrzowi rozmowy. W Holandii nie pracuje się powyżej ośmiu godzin dziennie, na umowy śmieciowe i nie wypłaca 2/3 pensji pod stołem, chyba, że mamy do czynienia z Polakami.

Międzyzdroje sprawiają na mnie wrażenie tego, czym są — wrzaskliwego pokazu złego gustu. Panowie z małymi ptaszkami ryczą silnikami quadów. Brzuchaci i cycaci dżentelmeni z godnością wylewają się ze swoich spodni, bo takiego ciała nie można zakrywać podkoszulkiem. Dochodzę do wniosku, że lokalne obyczaje pozwalają na chodzenie bez koszulek i pozbywam się swojej, bo temperatura zupełnie niepodobna do suwalskiej. Taksówka do Wolina kosztuje 30 złotych, a do Dargobędza, gdzie się zatrzymaliśmy, 20. Zbrojmistrz, informowany na bieżąco ile wydajemy, śmieje się tylko z niedowierzaniem.

Zlot Wikingów jest właściwie nie do opisania. Moja utracona w 2011 nieśmiałość nigdy nie powróciła, co bardzo mnie cieszy i pozwala podchodzić śmiało do co piękniejszych i pytać, czy mogę sobie z nimi zrobić zdjęcie. Stroje powalają. Smak kwasu chlebowego zachwyca. Temperatura zabija. W pewnym momencie zdejmuję tunikę, dołączając do tłumu innych rosłych, półnagich, wytatuowanych Wikingów. Współczuję tym, którzy biorą udział w bitwach, co oznacza, że ubrani są nie tylko w zbroje, ale również grube kaftany pod nimi.

IMG_7926

Bitwa rozczarowuje w pełni. Oczekiwanie trwa 20 minut w pełnym, prażącym słońcu. (Na szczęście brodate i uzbrojone widoki umilają oczekiwanie.) Sama bitwa trwa dwie minuty, odbywa się tak daleko od nas, jak to możliwe, po czym nie dowiaduję się, kto wygrał. Przy czym informacja o tym nie pomogłaby mi w niczym, ponieważ nie wiem, która drużyna jest która. Ochrona tak dobrze i nieco głośno zadbała, żeby nikt nie ucierpiał, że nie udało się w żaden sposób dosłyszeć, gdzie stoją Słowianie, a gdzie Wikingowie. Dosłyszeć za to dało się grające zespoły, co było zbawieniem, ponieważ grały fantastycznie. Nie wiem, kto dobierał muzykę, ale sprawił(a) mi ogromną przyjemność.

O godzinie 17 musiałem niestety opuścić festiwal, ponieważ nawet po spożyciu dwóch litrów wody, dwóch kubków kwasu chlebowego i siedząc w cieniu nie dawało się żyć i już. Po prostu nie. Byliśmy ugotowani żywcem. Udaliśmy się więc do knajpy wolińskiej, gdzie na moje pierwsze pytanie o pierś z kurczaka zasugerowano mi co prawda kotlet schabowy zamiast, ale w końcu zjedliśmy znane polskie danie befstro gonof w zupełnie zachęcającej cenie i było dobrze. Następnie zaś strzeliło mi do głowy wycyganienie od pani restauratorki tego oto pięknego (przyznacie?) plakatu:

Plakat otrzymałem, a dodatkowo dowiedziałem się, gdzie jest centrum informacyjne festiwalu. Uzbrojony w wiedzę wyruszyłem w miejsce, które — jak mi się zdawało — pani opisała. Nie było tam niczego, co wyglądałoby jak centrum informacyjne. Zwiedziliśmy więc cały deptak, strefę obok festiwalu, gdzie urządzono skrzyżowanie wesołego miasteczka z pchlim targiem uświetnione koncertem rosyjskiego disco polo, po czym wróciliśmy do punktu startu. Tam wytłumaczono nam dokładnie, gdzie mamy pójść. Udałem się tam kroczek po kroczku, już dość powoli, bo żar wciąż zabijał. Na miejscu powitał mnie pan w zupełnie prawidłowym stroju z białą tuniką i kłem wilka na szyi i powiedział, nieco zdziwiony:

— Przecież centrum informacyjne to nie tutaj. Od kiedy się festiwal zaczął, jest na terenie festiwalu…

Wyszliśmy, dziękując ciepło (bo chłodno się nie dało) i na ostatnich nogach ruszyliśmy w kierunku dworca kolejowego, przekonani, że gdzie jak gdzie, ale tam musi być postój taksówek. Na miejscu odkryliśmy, że Wolin jest takim wyjątkowym miasteczkiem turystycznym, gdzie na zewnątrz dworca taksówki mają zakaz postoju, a informacja nie podaje numeru radio taxi. Na szczęście ja już sobie w międzyczasie przypomniałem filmy Barei (w czym pomogły mi konwersacje ze znajomymi w Gawrych Rudzie) i w ciągu pięciu minut załatwiłem numer taksówki przez kolegów, którzy w tym czasie zażywali chłodu (?) na plaży nudystów w Międzyzdrojach.

Przed wyruszeniem w drogę powrotną okropnie bałem się, że w pociągu będą nam towarzyszyć polscy patrioci, tzn. kibice Legii wracający ze Szczecina. Na szczęście zaoszczędzono mi tej przyjemności, wystawiono za to na doświadczenie pociągu Intercity bez przedziałów i bez klimatyzacji przy temperaturze 36 stopni. Gdy dojechaliśmy do Poznania, stanęliśmy tam na 20 minut i nawet ta mikroskopijna ilość powietrza, która wlatuje przez mikroskopijne okienka „klimatyzowanych” wagonów przestała się poruszać, postanowiłem, że umieram i nic mnie nie powstrzyma. Niemniej jednak nie umarłem, czego dowodem notka ta. Trzeba było Thora prosić o burze z piorunami, a nie trzymanie kibiców z daleka, kibice zapewne pojechali sobie oddzielnym wagonem, w którym klimatyzacja się nie zepsuła, było im bardzo przyjemnie i mogli demolować patriotycznie pociąg w przyjemnym chłodzie.

*

W ostatnich dniach pobytu w Warszawie odnotowaliśmy, że dzieje się coś patriotycznego.

Przy pomniku, którego nazwy nie mogłem sobie przypomnieć, instalowano otóż ekrany, scenę i głośniki. Ciężko mi było uwierzyć, że przy tym akurat pomniku odbędzie się promocja piwa lub występ zespołu Kombii, tak więc zgadłem, że nadchodzi jakaś rocznica.

— Nie wiesz, czemu są flagi na autobusach? — spytałem mamę.

— Nie wiem — odparła. — Wiesz, że mnie to nieprzesadnie ciekawi.

— No, mnie w sumie też nie, ale Zbrojmistrz chciałby wiedzieć.

Na to, czego to jest rocznica, nie naprowadziła mnie nawet kończąca moje tournee po kraju wizyta w salonie tatuażu, podczas której do salonu wparowało kilku na sterydach pędzonych panów, z których jeden domagał się wytatuowania mu na całych plecach Powstania Warszawskiego.

— A co konkretnie by pan chciał? proszę mi przynieść jakieś zdjęcia, wydruki — prosił uprzejmie tatuażysta, nie przerywając pracy.

— No Powstanie…! — odpowiadał Pan Steryd.

— No tak, ja rozumiem. Ale co, czołgi, karabiny, ludzie?

— Coś fajnego. Bo ja wiem. Kanały. Mury…

— Mury to chyba średnio fajne…?

— O! Już wiem — ucieszył się Pan Steryd. — Takiego małego chłopca z karabinem w za dużym hełmie!

Siedziałem cierpliwie, acz nerwowo, bojąc się, że tatuażyście drgnie ręka i mój młot Thora zamieni się w małego chłopca w za dużym hełmie, ale na szczęście Pan Steryd z kolegami zabrali się po otrzymaniu informacji, że sesja kosztuje 400 zł i trzeba na nią czekać 6 miesięcy. Zbrojmistrz i ja dosiedzieliśmy zaś do końca, przy czym pod koniec on chyba był bardziej cierpliwy niż ja, zafoliowaliśmy moje udo i udaliśmy się z moją mamą na polędwiczki wołowe w sosie śmietanowo-kurkowym, popędzone babeczkami z budyniem. Utyliśmy po 2 kg na osobę i poprzysięgliśmy sobie ścisłą dietę po powrocie.

*

Jadąc na Okęcie rozmyślałem o wielu rzeczach.

O tym, że jeśli nie wiem, że 1 sierpnia jest w Polsce Bardzo Ważna Rocznica, to zdecydowanie słusznie robię, nie głosując. O tym, że muszę teraz jeść wyłącznie pierś z kurczaka na parze i brokuły. O tym, że przez te trzy tygodnie czułem się albo dobrze, albo świetnie. O tym, że Polska jest mi jednocześnie znajoma i obca. O patriotach-kibicach i o staruszkach, nadających raźnie przez iPhone’y o swoich lekarstwach. O tym, że czekają na mnie rachunki do zapłacenia, życiorysy do wysłania, portfolio do dokończenia, urząd pracy, kuźnia, posty na blogu, książki do napisania i do przeczytania. O tym, że przetrwaliśmy ze Zbrojmistrzem nasz pierwszy urlop za granicą — trzy tygodnie! — nie kłócąc się ani razu. O tym, że nie podobało mi się samoograniczenie polegające na używaniu wyrazu „kolega” do jego opisu i nie braniu go publicznie za rękę. O tym, że nowa Warszawa podoba mi się bardziej niż ta sprzed siedmiu lat, ale jej nie rozumiem.

O tym, że nie muszę jej rozumieć.

Drzwi taksówki otworzyły się i wysiadłem na lotnisku, oślepiony światłem słonecznym, robiąc pierwszy od trzech tygodni krok w kierunku prawdziwego życia.