Zacznę od tego, że jestem bardzo wdzięczny gate agentom (dzięki dla Marty i Zbigniewa via Bunio za nazewnictwo!) z Okęcia i podziwiam ich odporność psychiczną…
Do Polski leciało się nudno, z przesiadką, nauczyłem się tyle, żeby nigdy więcej nie oszczędzać za pomocą latania z przesiadką, nie umiem własnych nerwów przeliczyć na stawkę godzinową, ale raczej się nie opłaciło i tyle.
W Polsce jeżdżą autobusy. Klimatyzowane. Tak twierdzą naklejki. W rzeczywistości jechaliśmy cztery razy. Raz nawet dmuchało, czemu nie, powietrze o tej samej temperaturze co na zewnątrz, przy czym jak zwykle zadziałała moja klątwa. Jeśli pragniecie pogorszenia pogody, należy mnie pilnie wezwać, w chwili mojego przyjazdu robi się odpowiednio o 10 stopni zimniej w zimie, lub 10 goręcej w lecie. W zimie przyciągam też śnieg z deszczem, czarny lód, tudzież błocko. Tym razem podgrzałem. W Warszawie podobno były burze, ale do Białołęki żadna nie dotarła. W jednym autobusie z napisem „nie otwierać okien, klimatyzacja” było sporo cieplej niż na zewnątrz, na zewnątrz było 36 stopni, Bjørn Larssen będzie pytać ZTM uprzejmie o to, jak należy rozumieć naklejkę, skąd bierze się brak zarówno klimatyzacji jak i okien, tudzież prosić o zezwolenie opublikowania odpowiedzi (lub informacji o jej braku) na blogu.
Najmilej bylo w studio tatuażu, gdzie jest klimatyzacja. Po czterech godzinach Robert zdziwił się, że nie narzekam na ból. Wydaje mi się, że organizm tak się ucieszył z klimy, że wstrzymał odczuwanie bólu tylko po to, żeby tam pozostać już na zawsze, czy jechaliśmy po kościach, czy po nadgarstku – wszystko jedno, 23 stopnie to było to. Ale oczywiście tak naprawdę zmierzamy na lotnisko…
*
Przybyliśmy godzinę za wcześnie, dałem panu taksówkarzowi napiwek za pracę w szkodliwych warunkach, klima klimą, ale słoneczko przez szyby też dawało. Kontrola osobista potraktowała nas zgoła wzgardliwie, nawet nie jeździli tym czymś do wykrywania narkotyków, odkryliśmy, że jeden pan z obsługi lotniska nie rozumie po angielsku ani słowa, ale ma piękne oczy gdy mu wylezą kompletnie z czaszki z przerażenia, znaleźliśmy słynny Kran Z Wodą Pitną, po czym zasiedliśmy w poczekalni. Najpierw przybył SMS o tym, że będą straszne burze (spoiler alert: nie było), potem drugi, że samolot spóźni się o godzinę. No trudno, spóźni się to się spóźni, poszedłem na spacerek dookoła lotniska jak pan Dulski na kopiec, wróciłem na boarding, zasiedliśmy godnie, zapięliśmy pasy i nastąpiło Oczekiwanie. Nic nie mówiłem, bo przywykłem, słuchałem sobie nowej Madonny (OGROMNIE polecam, Madame X we wszystkich sklepach) i martwiłem się głównie tym, o której wylecimy z Frankfurtu.
Zapomniałem, że niemiecki transport publiczny z jakiegoś powodu mnie nie lubi. Jak na razie z Niemiec do Amsterdamu udało mi się bez przygód dotrzeć raz. Cuda nie zdarzają się co dnia.
Po pewnym czasie pilot oznajmił z pięknym niemieckim akcentem, iż pojawił się problem techniczny, mianowicie w samolocie pękła opona. Dodał pocieszająco, że Lufthansa ma na miejscu drugi samolot, tyle, że ma on również pękniętą oponę, właśnie jest wymieniana, na razie uprzejmie nas wyprasza do bramki, polecimy albo tym drugim, albo tym, w którym już siedzimy, w zależności od tempa wymiany opon. Cóż – zjadłem kolejny przeciwbólowy, wyszliśmy i polka zaczęła się rozkręcać.
Drugi samolot, jak się okazało, znajdował się na lotnisku dlatego, że pękła mu opona o godzinie 9:50 i pasażerów dołączono do naszego – o 14:40 (w tej chwili już 16:10). Pogoniono nas z bramki 28 do 25, gdzie okazało się, że poprzedniego dnia również zepsuł się samolot, którego pasażerów przeniesiono najpierw na 9:50, następnie zaś na 14:40. Odczułem pewną ulgę, że to nie my lecimy już od ponad 24 godzin i wróciłem do myślenia o przesiadce we Frankfurcie. Ulga była przedwczesna. Pasażerowie z poprzedniego dnia zaczęli być wywoływani w różnych językach i zaganiani w pośpiechu do naprawionego któregoś z samolotów, ponieważ zrobiła się 16:30, załoga miała szychtę do 17 i zakaz wylotu po tej godzinie. Pani Asia (imię podsłuchałem) w pośpiechu produkowała kolejne karty pokładowe, ja zaś zobaczyłem, jak pan w garniturku i z teczuszką przemyka się boczkiem. Nic nie powiedziałem, nie moja sprawa, może mu już wydrukowała…
Pan w garniturku spowodował, że samolot chyba odleciał nielegalnie, ponieważ pani Asia odkryła, że wydrukowała 68 kart, więcej nie zdążyła, a na pokładzie znajduje się 69 osób. Na myśl o tym, że teraz te 69 osób zostanie ponownie wyrzucone z samolotu, który już jest technicznie rzecz biorąc opóźniony o 27 godzin, ktoś – nie wiem kto – podjął decyzję rewolucyjną i samolot oddalił się w wielkim pośpiechu. To znaczy tak mi się wydaje, nie widziałem tych 69 osób, może wysiadły i przewieziono je do innej bramki jak nas wcześniej, a może trafił je na miejscu szlag i przewieziono je do kostnicy, wcale bym się nie zdziwił. Rozżarty i porządnie podgotowany tłum wepchnął mnie wbrew moim zamiarom na ladę. Pani Asia utraciła kontakt z rzeczywistością. Jedną ręką trzymała jeden telefon, przez który rozmawiała z pilotem, drugą drugi, przez który rozmawiała z nie wiem kim, może kontrolerem, a może nie, trzecią i czwartą pisała na komputerze. W międzyczasie zaś obok stała Stefcia (dalej imiona wymyślam) i darła się tak:
– To jest skandal! Ja żądam zwrotu pieniędzy! Ja żądam kancelacji lotu powrotnego! Ja do Hiszpanii lecę na jeden dzień…!
Pani Asia w ogóle nie zauważyła istnienia Stefci, ja niemrawo pomyślałem, że rzeczywiście wylot na jeden dzień opóźniony o 27 godzin może wzbudzić pewną irytację, głównie jednak zastanawiałem się, co zrobimy we Frankfurcie. Mieliśmy się przesiąść o 17:20. 17:20 nadeszła, nie było miejsca na wyciągnięcie telefonu z kieszeni, nieco się dusiłem, nie miałem ochoty oglądać niemieckich hoteli. Tłum darł się wniebogłosy, ja nie czułem potrzeby dołączania, włączyłem sobie w słuchawkach szum deszczu i powtarzałem w myślach, że to się wcale nie dzieje, panuje miły chłód i w ogóle jest zen.
Obok zaczął się awanturować pan Janusz.
– Ja lecę biznesklasą! Domagam się! Ja lecę do Mediolanu, proszę panią, ważne spotkanie!
Brak samolotu mu nie przeszkadzał.
Pani Asia twardo konferowała i pisała. Obok siedziała druga pani, której imienia nie poznałem, a szkoda, bo jestem jej winien szampana (jeśli lubi) (na koszt Lufthansy). Oderwał ją od komputera pan agent. Dość głośno, z uwagi na tłum, rozmawiali o tym, że zaoszczędziliby czasu wymieniając karty pokładowe z lotu 1349, wcześniej 1347, a wcześniej z poprzedniego dnia na lot 1351 albo 1349, ponieważ pilot nie odpowiada na pytania, czy odleci, czy też nie, oprócz tego zaginęła im chińska grupa, nie wiem, z kogo się składała, ale pani Asia nie miała możliwości odpowiedzieć, czy grupa weszła w skład tych 68/69 osób, czy też nie.
Pan Janusz nadal leciał do Mediolanu, a Stefcia do Hiszpanii, to znaczy już nie.
Nawiasem mówiąc, słyszałem to wszystko przez słuchawki teoretycznie usuwające dźwięki z zewnątrz. Na moment je wyłączyłem i okazało się, że w tym samym momencie na Okęciu coś remontują lub naprawiają i trwa cięcie blachy. (Jeśli istnieje jakieś bóstwo od remontów, błagam je o wybaczenie moich grzechów…) W tle Jos ledwie trzymał się na nogach, tłum napierał, jego plecak im przeszkadzał, wyzwisk nie rozumiał, mój plecak wylądował na podłodze, do przeciwbólowych nie miałem dostępu…
Pan gate agent odczepił się od pani, która padła na fotel, jedną ręką próbując wymieniać karty, drugą pisząc na komputerze, jednym uchem słuchającej pana gate agenta, który nadal usiłował dobić się do pilota, drugim zaś kolejnych osób, które się na nią darły.
– Biznesklasa! Do Mediolanu! Spotkanie!
– Gdzie jest chińska grupa, czy chińska grupa poleciała?
– Ja od wczoraj czekam! Co to za bałagan!
– Do Hiszpanii! Ja lecę do Hiszpanii! Na jeden dzień! Do sądu was pozwę!
– Pilot nic nie mówi, ja nie wiem, co się dzieje, to przerabiasz te karty czy nie?
Pani nie wytrzymała i wydała z siebie coś w rodzaju skrzyżowania krzyku z jękiem.
– Proszę państwa! Ja bardzo przepraszam, wytłumaczyłabym, gdybym tylko wiedziała co się dzieje, ale nawet samej sobie już nie umiem wytłumaczyć…!
Na moment zrobiła się zaskoczona cisza, którą niechcący wykorzystałem, gdyż wyrwało mi się:
– Jak ja pani współczuję tej pracy…
Pani spojrzała na mnie z zaskoczeniem i uśmiechnęła się z wdzięcznością, ja też, po czym kontynuowałem, korzystając z tego, że tłum nadal przeżuwał poprzednią wypowiedź.
– My w ogóle możemy pani ułatwić, pozbędzie się pani może dwóch osób, bo lecimy w zasadzie do Amsterdamu. Jeśli jest cokolwiek bezpośredniego, to my chętnie sobie stąd pójdziemy…
Pani doznała gwałtownego przypływu energii na myśl o tym, że rzeczywiście pozbędzie się dwóch osób, w ciągu minuty przesadziła nas do LOTu, wysłała do transferów i nawet sobie podziękowaliśmy nawzajem, chociaż tłum już odetkało i w ogóle nie wiem, jakim cudem ona cokolwiek słyszała przez telefon. Prawdopodobnie wyrobiła sobie słuch selektywny, podobnie jak pani Asia, która w pewnym momencie wzniosła półprzytomne oczy i wygłosiła w powietrze słowa:
– Ktoś do mnie mówił. Czy ten ktoś mógłby powtórzyć?
Mówili do niej wszyscy, bardzo głośno, ale na te słowa również umilkli. My oddaliliśmy się we względnym pośpiechu do transferów, przebijając się przez tłum, który zawierał w sobie ludzi mogących być chińską grupą alibo nie.
W transferach, w sekcji biznesklasy spotkaliśmy pana Janusza. Przez moment był zadowolony, chociaż okazało się, że w Mediolanie może wylądować, tylko nie na tym lotnisku, gdzie chciał. Następnie na moment go zatkało, gdy usłyszał, że znajdzie się tam jutro rano. Kiedy go odetkało była już nasza kolej i przestałem na niego zwracać uwagę, gdyż pani Zenobia za ladą wykazała niezadowolenie.
– Kto państwa przesadził z Lufthansy do LOTu?
Zrobiłem wielkie oczy. – Eee… taka pani… blond włosy miała…? Nie wiem, jak się nazywała.
Pani Zenobia wykonała taniec świętego Wita między własnym biurkiem a kanciapą, gdzie zapewne siedziała Góra. Trzymała już w dłoni wydrukowane dla nas karty, po czym okazało się, że samolot LOTu jednak nie ma wolnych miejsc i możemy ewentualnie zaczekać do 19:55. Wtedy polecimy lub nie, jeśli nie, nastąpią kolejne odcinki serialu. Otrzymaliśmy w prezencie wodę mineralną, którą w pośpiechu spożyliśmy, po czym udaliśmy się spożyć najdroższe pierogi na świecie. (Ostrzegam lojalnie, że w placówce Coffee & More do pierogów dodają kminek.) Lufthansa przysłała nam po dwa SMSy, jeden informujący, że jest opóźnienie, drugi, że odlot nastąpi o 18:20. Dzisiaj rano dostaliśmy jeszcze maile, informujące o tym, że nasz samolot odleci wczoraj o 18:20, poczuliśmy się więc gruntownie doinformowani. Zadzwoniłem do rodziny i przekazałem informacje, dodając co drugie zdanie, że nic nam nie jest, bo mama jest nerwowa. Dopiero wtedy dotarło do mnie, że pękające przy zetknięciu z podłożem opony w samolocie mogły się zakończyć o wiele gorszymi rzeczami, niż opóźnienia.
*
Teraz dziękuję gate agentom LOTu. Spokój przy bramce panował całkowity, pominąwszy nas, przez co mam na myśli, że ja nie byłem spokojny – zszedłem, bo mi się skończyły nerwy. Z gate agentami konferował Jos. Okazało się, że pani Zenobia miała rację, wykazując niezadowolenie i drukując nam karty standby. Wyprzedane były wszystkie miejsca, w tym toaleta i luk bagażowy, ale agent pocieszył nas, że kilka osób się nie zaczekinowało i może nie zdążą. Dziesięć sekund po zamknięciu check-inu otrzymaliśmy miejsca – tylko dlatego, że nie mieliśmy bagaży (które zapewne znalazłyby się 1. pojutrze, 2. we Frankfurcie). Wsiedliśmy do latającej puszki, usiedliśmy ponownie, ale denerwujemy się z Josem odwrotnie, tzn. ja do startu, a on od startu.
Samolot stał.
I stał.
Pan pilot przeprosił za opóźnienie, informując, że czekają na pasażerów transferowych.
Zrobiło mi się jeszcze goręcej na myśl, że nasze rzekomo wolne miejsca przynależą się pasażerom transferowym i zaraz wysiądziemy po raz kolejny…
Po najdłuższych dziesięciu minutach świata pasażerowie przybyli, nie usiedli nam na kolanach, samolot zaczął powoli jechać w stronę pasa startowego, po czym się tam zatrzymał. Nadal przeżywałem katusze. Wiem, że bez sensu, ale tego dnia wszystko było bez sensu, głównie pogoda i Lufthansa. Dopiero kiedy po jakichś dwustu latach wznieśliśmy się w przestworza wypuściłem kurczowo trzymane kolano Josa, po czym on złapał za moje, albowiem rozpoczęły się turbulencje. Tak się składa, że wiem, iż turbulencje są niegroźne dopóki stewardzi i stewardesy nie padają na kolana i nie zaczynają się modlić, więc nawet je lubię. Jos nie.
Do domu dotarliśmy ze spóźnieniem niedużym, bo tylko pięciogodzinnym, nie tą linią, nie z przesiadką (to mnie nie zmartwiło), odkryliśmy, że jest nam zimno, dzisiaj rąbie mnie głowa, Jos ma głowy zawroty, ale ogólnie minął już cały dzień, a ja nadal nie do końca wierzę, że jesteśmy w Amsterdamie, w którym w porównaniu z Warszawą panuje martwa cisza i niezwykły spokój…
Co do Lufthansy myślę, że zgadłem, skąd brały się problemy z oponami. W Amsterdamie śnieg pojawia się aktualnie raz na cztery lata, więc pięć milimetrów wstrzymuje wszelki transport oprócz ruchu pieszego. Lufthansa nadziała się odwrotnie. Wysłali jeden samolot, któremu przy zmianie temperatury z ujemnej na rozgrzany słoneczkiem asfalt pękła opona. Wysłali drugi, któremu pękła opona. Wysłali trzeci… Ciekaw jestem, czy do tej pory już wpadli na pomysł, że może te opony i pogoda mają jakiś związek przyczynowo-skutkowy?
Z ciekawości właśnie sprawdziłem, gdybyśmy lecieli dzisiaj mielibyśmy opóźnienie 50 minut. Ciekawe, jak tam opony? Ale dzisiaj podobno macie chłodniej, co jest zrozumiałe, bo opuściłem kraj.
*
Powtórzę się. Gate agenci mają koszmarną pracę. To, że pani Asia i pozostali nie odpowiadają za pękające opony Lufthansy, nie są w stanie pana Janusza teleportować do Mediolanu, że grupowe wrzaski nie pomagają im w wykonywaniu pracy do ludzi jakoś nie dociera. Jeśli nawet wszystko jest w porządku i na czas, Janusze i Stefcie koniecznie muszą do agentów tylko na chwilkę porozmawiać, nigdy nie wiem, o czym, ale są zawsze. Może to jakaś świecka tradycja?
Podobnie nauczyłem się szacunku dla obsługi klienta ogólnie. Rzadko zdarza się, że obsługa naprawdę jest czemuś winna – raz przydarzyła pani, domagająca się ode mnie podania wysokości czynszu zanim odpowie mi, czy model telefonu jest dostępny w konkretnym sklepie w Amsterdamie (to nie jest żart), ale obrywają za wszystko i wszystkich. Od kilku lat każdej obsłudze klienta dziękuję po kilka razy.
Wyjątek nastąpił raz, kiedy firma Zazzle przysłała mi maila z informacją, że mam im płacić za to, że nie projektuję nowych designów. Na których oni zarabiają. Zażądałem od obsługi klienta natychmiastowego usunięcia moich projektów i konta. Odpisano mi, że może źle to sformułowali i chodzi po prostu o ożywienie społeczności. Zażądałem usunięcia. Zapytano, czy nie wolałbym może po prostu dodać jakiegoś projektu i mieć spokoju przez trzy miesiące. Zażądałem usunięcia dużą, pogrubioną czcionką. Poproszono mnie o potwierdzenie, że rozumiem, na czym polega usunięcie konta. Nie utrzymałem spokoju i wysłałem maila największymi czerwonymi, podkreślonymi, pogrubionymi italikami. Nie podziękowałem. Potwierdzenia usunięcia nigdy nie otrzymałem, tyle, że już się nie mogę zalogować, bo konto nie istnieje.
Czytającym mnie pracownikom wszelkiej obsługi klienta oprócz firmy Zazzle serdecznie dziękuję i życzę podwyżek, bo ile byście nie zarabiali, zarabiacie za mało. #tysiącserc!
Zdjęcie: islandzki śnieg, może poczujecie się leciutko schłodzeni?