Resztę urodzin spędziłem równie przyjemnie, mianowicie pozwolono mi rozpalić ognisko.
Miejsce niespecjalnie się do tego nadaje, ponieważ jest prawie w całości zadrzewione, fragmenty niezadrzewione są zaś wysypane białym żwirkiem, który po moich zabiegach przestałby być biały. Gospodarstwo ma kominek, ale zdecydowanie za mały na moje potrzeby, służy zdaje się do grzania, a nie oglądania. Jednak okazało się, że na miejscu jest wielki, stary grill, z którego da się zdjąć pokrywę. Dobroczyńca wydawał się nieco spłoszony, po czym wyszło na jaw, że spodziewał się, że rozpalę ogień na przykład dziesięciometrowy. Co prawda palnik gazowy i zamykana koza nie zaspokajają moich potrzeb, ale grill o metrowej średnicy już tak, więc miły człowiek szybko się odstresował. Ja zaś w pewnym momencie spojrzałem w górę i przypomniałem sobie, że gwiazdy poza miastem są z innej planety.
(Bardzo mi przykro, że nie mogę tu dodać zdjęcia…)
Przypomina mi to anegdotę z czasów, gdy byłem jeszcze młody i piękny, a nie – jak teraz – tylko „i”. Z grupą kolegów i przyjaciół wyjechaliśmy na działkę, gzie spędzaliśmy urokliwe dni i noce, a jednej z owych nocy moja ukochana przyjaciółka Iwonka i ja wybraliśmy się podziwiać gwiazdy. Położyliśmy się na trawie w pobliżu drogi i z upodobaniem przyglądaliśmy się ciałom niebieskim. W mieście widać ich trochę, generalnie te najjaśniejsze, które zalotnie do nas mrugają. Mruganie bierze się z przepływającego smogu, a ograniczona ilość ciał niebieskich z faktu, że miasto świeci samo z siebie i zwyczajnie usuwa kontrast. Tymczasem gdy znajdujemy się w otoczeniu przyrody, najbliższy sąsiad jest 900 metrów dalej i nie ma go w domu, gwiazd są nieprzeliczone ilości, nic nie mruga i można napawać się pięknem natury. Leżymy sobie więc w polu, obok przejeżdża samochód, staje z piskiem opon, cofa się i nagle okazuje się, że znaleźli nas gliniarze. Na widok nóg wystających beztrosko z pola ucieszyli się niezmiernie, że wreszcie przytrafiło się coś bardziej ekscytującego niż kradzież kury pani Pasternakowej, leżą ciała, będzie telewizja… jednak zawiedli się, odkrywając dwoje trzeźwych dwudziestolatków, twardo zeznających, że patrzyli w gwiazdy. Żadne z nas nie było roznegliżowane, nie posiadaliśmy żadnych nielegalnych przedmiotów, byliśmy przerażająco grzeczni, acz rozbawieni i za cholerę nie dało się nas o nic oskarżyć, więc na końcu mnie spisano, Iwonki nie (co uznałem za przejaw seksizmu) i nakazano zaprzestanie obserwacji, bo jak nie, to. Przewidywałem ponuro, że jeśli pani Pasternakowej zginie dziś kura, mur beton padnie na mnie, ale jakoś do tej pory chodzę po świecie wolny, więc może kury miały spokojną noc.
ANYWAY. W momencie, kiedy przede mną znajduje się ognisko, nade mną miliony gwiazd, a pośrodku łażą koty, doznaję szalenie przykrego wrażenia. Robienie zeza rozbieżnego opanowałem, ale potrójnego jeszcze nadal nie, a jak człowiek próbuje, to go bolą oczy. Nie udało mi się też zrobić zdjęcia ogniska ORAZ gwiazd, bo mam przy sobie smartfona, a nie aparat z obiektywami za tysiąc milionów. Muszę to teraz po prostu pamiętać i co jakiś czas troskliwie obraz odkurzać. Gdyby tylko dało się wykonać trójwymiarowe nagranie orkiestry świerszczy, trzasków i syku ognia, nawoływań sów i nietoperzy i szelestu wiatru w drzewach…
*
Dzień po urodzinach powinienem w zasadzie mieć kaca, czuć się staro i zgorzkniale, ale zamiast tego wybraliśmy się popełnić drugą w moim życiu kradzież.
Pierwsza miała miejsce w hurtowni TAKT, gdzie nielegalnie zaopatrzyłem się w album Ice-T Body Count. Miałem ze trzynaście lat, koledzy z rozkoszą napychali kieszenie „darmową” muzyką, sam o mało nie spaliłem się na miejscu i nieomal odpadła mi ręka, gdy wsadzałem do kieszeni jedną kasetę. W rezultacie z poczucia winy kupiłem chyba cztery, a koledzy wymownie pukali palcami w czoła. Wróciłem do domu i słuchałem utworów muzycznych, które mi się nie podobały, być może dlatego, że w każdej chwili spodziewałem się, że do pokoju wbije mama z dwoma smutnymi mundurowymi, pokaże na mnie palcem i zaskrzeczy „TU OTO SIEDZI ZŁODZIEJ”. Doznania były tak mało przyjemne i tak dobrze je zapamiętałem, że nigdy w życiu już niczego nie ukradłem – nawet hotelowego mydełka czy innego pudełka zapałek – a kiedy w sklepie wydano mi o 5 zł reszty za dużo, wróciłem i oddałem.
Tym razem sytuacja była inna. Najbliższy sąsiad, ten, którego nie ma, przybywa do posiadłości co roku na dwa miesiące, lipiec i sierpień. Przywozi ze sobą bandę wrzaskliwych dzieci, urokliwą muzykę z gatunku łup brzdęk pac tarara oraz złośliwe pomysły. Tego lata, na przykład, nie spodobały im się tablice informacyjne, wskazujące drogę do naszego gospodarza (a wierzcie mi, że ta droga wymaga wskazania), więc je, excusez le mot (to po francusku) ujebali i wywalili. Gospodarz, gdy już odzyskał oddech i przestał się gotować, zapytał, czemu nie poprosili go, żeby je zdjął, odpowiedzi nie uzyskał, a za to sąsiedzi jęli głosić w wiosce, że ten na górze to cham jakiś jest i prostak i się czepia. Tak więc nie rzucał się wstrzymywać nas własną piersią, gdy udawaliśmy się dokonać zuchwałej kradzieży ich drewna. Przez co chciałem powiedzieć, że wcale nie wiedział, gdzie idziemy, a w ogóle cały ten wątek to jest fikcja.
Nie było to proste, bo clue operacji polegało na tym, żeby nikt niedorobionych bandytów w pobliżu nie zobaczył. W zasadzie nie było tam nikogo, kto mógłby nas podziwiać, ale wiadomo, że piękną drogą przez trzy miesiące nie przejedzie nikt, a akurat tego dnia o tej godzinie przybędzie kawalkada konna, pielgrzymka oraz japońscy turyści z aparatami fotograficznymi i drukarkami 3D. Pocieszyliśmy się, że nikt nas nie zna i przystąpiliśmy do kradzieży bez włamania. Okazało się, że jedna osoba z popsutymi plecami i jedna bez nie są najlepszym na świecie zespołem przestępczym, ale jakoś sobie poradziliśmy, zrzucając drwa ze wzgórka metodą po kawałku (zarówno drewna, jak i wzgórka) na drogę poniżej, żeby zebrać je wracając i przetransportować znów po kawałku. Napracowaliśmy się tak, że zapewne łatwiej byłoby drew po prostu narąbać, przy czym pracował głównie Jos, bo ja po kilku próbach uznałem, że skoncentruję się na pokazywaniu paluszkiem, co ma iść gdzie. Po czym zadowoleni, acz podrapani i poparzeni pokrzywami wróciliśmy na lunch. Po spożyciu posiłku ruszyliśmy nad morze i na basen.
Nie do końca byłem zachwycony pomysłem wypadu na basen, ponieważ gdy ostatnim razem zażywałem rozrywek akwaidalnych – jeszcze w Polsce – złapałem, powiedzmy, zwierzaczki, których było się cholernie ciężko pozbyć. Od tego czasu nigdy nie wybrałem się na basen ponownie, bo przeżycie było traumatyczne. No, ale skoro dobroczyńca się upiera, trzeba mu sprawić przyjemność, poza tym morze fajna rzecz, jest zimno, chlupie piana, meduzy, gra disco polo etc. Jechaliśmy godzinę, najpierw po krzaczastym spaghetti, potem – chwalić Bogów – już po normalnej drodze, a mi się coś nie zgadzało. Najpierw pomyślałem skołowany „tu jest jakoś południowo”, po czym przypomniałem sobie, że jestem wszakże na południu Francji. Następnie mignęło mi „tu jest jakoś dużo palm”. Aż w końcu załapałem: połowa miejsc udaje, że pochodzi z Ameryki. Master’s Pool, Thai Food Emporium, Waikiki Beach i tak dalej. Czemu kraj, który wynalazł słowa „pain au chocolat”* nie może nazwać swojej plaży „La Plage Du Allo Allo”? Czy Francja nie jest sama w sobie atrakcyjna na tyle, żeby nie trzeba jej było amerykanizować? Wzdychając nad upadkiem ludzkości nagle odkryłem, że dojechaliśmy. Zabraliśmy więc klamoty i poszliśmy na plażę.
I wtedy zobaczyłem morze. Moje dotychczasowe doświadczenia zaczynają się i kończą na Bałtyku, z wyjątkiem oczywiście przelatywania nad akwenami samolotem. Plaża była dość kamienista, ale za nią zaczynał się kolor niemożliwy do wydrukowania. W wodzie nie było nikogo, więc pomyślałem, że musi być lodowata, ale poszedłem sprawdzić. Była cudowna.
(To powyżej nie jest najlepszym zdjęciem, ale na pozostałych jesteśmy my.)
(Na tym zdjęciu jestem ja, ale musicie z tym żyć.)
Nigdy w życiu nie widziałem morza tego koloru. To znaczy na pocztówkach oczywiście, ale też umiem używać fotoszopa. Zdjęcia są o tyle nieudane, że w realu kolor był nieco bardziej jaskrawy. Po prawej stronie miałem zaś Pireneje. Tak. To ja. W Morzu Śródziemnym z widokiem na Pireneje. Są chwile, kiedy nie liczy się nic i nikt z wyjątkiem tego, co jest teraz. Teraz byłem w Morzu Śródziemnym z widokiem na Pireneje i to była właściwie jedyna myśl, jaka tłukła mi się w głowie, gdy usiłowałem jednocześnie pływać, nie utonąć, rozglądać się na wszystkie strony naraz i zapamiętać wszystko: zapach, wiatr, piasek, smak wody, KOLORY…
Spędziłem nieco czasu skacząc na falach, co polega na tym, że czekamy, aż przypłynie fala, podskakujemy, nagle zawisamy w powietrzu i spadamy z powrotem do wody. Było to moją ulubioną rozrywką, gdy miałem trzynaście lat i okazało się, że od tego czasu ani trochę nie dorosłem. Poczułem się bardzo, bardzo młody i żywy – nie do końca wiem, jak to opisać. Wiecie, jak to jest być dzieciakiem na karuzeli, kiedy mamusia popycha, łańcuszek zapięty i nie ma możliwości, żebyśmy spadli? Nie wiecie? No to właśnie tak. Zabawę psuł mi jednak fakt, że Jos siedział w cieniu, wysmarowany kremem +50, w długich rękawach i długich spodniach, bo czerniak domaga się pewnego traktowania. Jestem egoistą i myślę wyłącznie o sobie, ale jeśli myślenie wyłącznie o sobie powoduje u mnie poczucie winy, to nie do końca spełnia moje wymagania i trzeba coś zmienić.
Nie popływałem więc za długo, a potem zaczęło się jednak robić zimno. Wyjaśnię, że zimno polega na tym, że temperatura spada z jakichś, na oko 30 stopni do jedynych 24, ale woda jest jednak chłodniejsza, a ja jestem damą i swoje wymagania mam. Tak więc ciężko wzdychając zasugerowałem przemieszczenie się na basen. Który okazał się być spą. Francuska spa od polskiej pływalni różni się tym, że z pryszniców leci CIEPŁA woda (ciepły prysznic na basenie?????), w samych basenach również jest ciepło, do kompletu dochodzi turecka i zwykła sauna, bąbelki, jacuzzi, część zewnętrzna, gdzie taplamy się w cieplutkiej wodzie, podziwiając zachód słońca i rozliczne bicze wodne. W ramach dodatkowej atrakcji wystąpił drastycznie seksowny ratownik, którego opis wielkodusznie Wam daruję, dzięki czemu jakby co, więcej zostanie dla mnie. Spędziłem tam dwie godziny, żałując tylko tego, że nie mogę w spie zamieszkać na zawsze. W saunie tureckiej, gdy wreszcie zostałem sam wlazłem tak wysoko, że oddychanie parzyło. Wyginałem śmiało ciało pod różnymi kątami i nagle zauważyłem, że nie wziąłem tego dnia ani jednego środka przeciwbólowego. Być może dlatego, że od kilku dni nie leciałem Transavią.
Nie byliśmy jednak w Lourdes i cuda się nie zdarzały, więc ból wrócił piętnaście minut po zakończeniu rozrywek akwaidalnych. Zaopatrzony w poduszkę udałem się z towarzyszami na kolację. Listę potraw Wam daruję, ale żałowałem, że nie biorę już kwetiapiny, bo z tajsko-chińsko-japońskiego bufetu nie udało mi się spróbować nawet małych ilości WSZYSTKIEGO. Pod koniec odkryłem kącik z deserami, wziąłem sobie kawałek brownie, kokosową kulkę i nagle sparaliżowało mnie odkrycie liczi. Obranych i wydrylowanych. HOLY MOTHER OF GOD. Gdybym wiedział, że leży tam barbarzyńska kupa beztroskich liczi, nie jadłbym niczego innego. Jednak byłem już pełen, więc udało mi się wtranżolić tylko piętnaście, ale opierałem się przed wyjściem, wzdychając „czemuż, ach czemuż nie mam przy sobie plastikowej torebki”. W końcu udało się odciągnąć mnie od owoców i ruszyliśmy jednak w drogę powrotną. Jechaliśmy znów wzdłuż strasznego spaghetti, ponieważ droga wyginała śmiało ciało również w górę i w dół niekiedy widoczność wynosiła 20 metrów, a niekiedy dwa i nagle spod naszych kół poderwał się myszołów.
Wszystko.
(Tzn. będzie część III i ostatnia.)
* Pewnemu piekarzowi przyznano niedawno tytuł Painmaster, co wzbudza we mnie zupełnie nieodpowiednie skojarzenia.