Czyli: death and marriage, death and marriage, go together like the whores and carriage.
*
Zawsze, gdy lecę samolotem, przypomina mi się, że największe prawdopodobieństwo śmierci jest podczas startu i lądowania. Rozsądniejsza część umysłu podpowiada, że po pierwsze primo nie wiem nawet, czy to prawda, a po drugie primo większe jest prawdopodobieństwo zginięcia pod kołami czarnej wołgi, niż podczas lotu samolotem. Tak się jednak składa, że katastrofy lotnicze są szeroko relacjonowane, a śmierci pod kołami nie, więc.
Obok siedzi Zbrojmistrz. Nie do końca nam się ten pobyt udał. Pominę już, że z okazji mojego przyjazdu robi się piekielnie zimno, a z okazji wyjazdu nadchodzi odwilż, bo to tak normalne, jak widok Pałacu Stalina w Wiadomościach TVP. Tym razem jednak towarzyszy mi ból pleców. W Holandii zalecono mi coś, co się nazywa „friction” i polega na wywoływaniu stanu zapalnego w mięśniach, oraz akupunkturę. Słysząc o tym Wiktoria łapie się za głowę i poleca mi rehabilitanta, który odwiedza mnie trzy razy w ciągu czterech dni, obiecując cuda. (Jak na razie cuda to be confirmed, bo dzisiaj bolało jak fraza „Patryk Jaki, wiceminister sprawiedliwości”, aż dopóki nie ruszyłem żwawym krokiem do sklepu, przyodziany w plasterek rozgrzewający. Teraz nie wiem, czy bolą mnie plecy, bo mam oparzenie chemiczne, które boli w zupełnie nowy i ekscytujący sposób.) Efektem ubocznym jest jednak łamanie we wszystkich częściach pleców po kolei i spędzenie dużej części wypadu do kraju w pozycji leżącej, odwołanie części planów, skracanie wizyt i alienowanie się od własnej mamy, bo mama w dużym pokoju, a ja na stosie poduszek w sypialni.
Ale koniec jęków, tu miejsce na wyrazy politowania, wracamy do samolotu. Wystartowaliśmy bez śmiertelnego wypadku. Kiedy miałem lecieć samolotem po raz pierwszy w życiu, do Amsterdamu zresztą, podwoził nas autobusik (tak, to te czasy), a w autobusiku jedna pani mówiła do drugiej:
– Wczoraj przyleciałam z Nowego Jorku, i wie pani, takie były turbulencje, że stewardessy płakały, ja już modlitwę zmówiłam, gotowa byłam, ale jednak jakoś wylądowaliśmy, ale teraz się trochę denerwuję…
Ja też się trochę zdenerwowałem. To znaczy trochę bardziej. Doleciałem jednak bezproblemowo, nie zgubiono mi bagażu i stało się to przekleństwem moich przelotów. ZAWSZE się denerwuję (aktualnie, z uwagi na brak paszportu, przestałem się denerwować myślą, że paszport wylazł z torby i udał się w niewiadomym kierunku, tak więc denerwuję się ilością przewożonych pigułek) i NIGDY nic się nie wydarza. To znaczy, raz mnie na Okęciu wyciągnięto na kontrolę osobistą, ale dygresja za długa, jeśli ktoś nie pamięta, to powtórzę w komentarzach.
NO WIĘC obok siedzi Zbrojmistrz, żyjemy, a mi przypominają się The Smiths:
To die by your side, well, the pleasure, the privilege is mine
Czy mógłbym mu to powiedzieć? Tak.
*
Od jakiegoś czasu, w związku z nadchodzącym ślubem, towarzyszy mi uczucie, które Anglicy zwą poetycznie cold feet.
Przez pierwsze dwa dni po oddaniu ostatniej pary kluczy do starego mieszkania odpierdalało mi zdrowo. Na zdrowy rozsądek wiadomo, dlaczego, bo nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki, a ja oficjalnie mieszkam teraz ze Zbrojmistrzem i zmiana tego stanu byłaby nieopisanie trudna. Ale w takich chwilach zdrowy rozsądek nie działa. Zgodnie z radą Eugenii powiesiliśmy mój biokominek, usunęliśmy z widoku nieco rzeczy Zbrojmistrza, dosypaliśmy moich, rozpaliliśmy w kominku ogień i umysł się uspokoił. Pali się, znaczy, jestem u siebie.
Teraz jednakże nadchodzą zaślubiny, a umysł wesoło przypomina, że żadna para, biorąc ślub, nie przewidywała rozwodu (chyba, że ktoś ma STRASZNIE dziwny fetysz, albo kręci z paszportem). Ot, Cheryl Cole-Tweedy-Fernandez-Orsini-Y-Otros rozwodzi się właśnie z Żą-Behnahdem. Wytrzymali ze sobą teoretycznie 18 miesięcy, a w praktyce 13 (jeśli wierzyć źródłu prawdy i dobroci, którym jest Mirror), a na przeszkodzie stanęła między innymi różnica językowa. Trudno mi uwierzyć, żeby Cheryl i Żą-Behnahd nie zauważyli różnicy przed ślubem, więc nie do końca wierzę, ale jednak. Ze Zbrojmistrzem rozmawiamy w 80% po angielsku, który dla nas obu jest drugim językiem. Pozostałe 20% rozmawiamy po niderlandzku. No nie, 19,9%, bo czasami mówi dziemdobry, pszepraszom, dobra noc, dziemkujem oraz kochańcie*, które jest wyrazem rozbrajającym.
No więc (znowu) w dniu dzisiejszym znamy się od 4 lat, miesiąca i 3 dni. To, że wyjdę za Zbrojmistrza wiedziałem tak naprawdę po godzinie znajomości, o czym więcej w mojej autobiografii, ale jednak ciągle pojawiają się głupie myśli, a właściwie ich szczątki. Bo co, jeśli. Uspokajam głupszą część umysłu, przypominając, że skoro jest już przy jeśli, to powinna też rozważyć, co, jeśli wygramy 30 milionów na loterii, jutro spadnie na mnie fortepian, porwą mnie kosmici, przejedzie walec drogowy lub upadnie na mnie drzewo (co w Amsterdamie zdarza się częściej, niż myślicie). NO ALE, mówi głupsza część umysłu i gapi się na mnie z idiotycznym wyrazem twarzy typowym dla osób używających na konferencjach naukowych wyrazów typu „piiiii, bziuuuu”.
Zawsze uważałem, że pragnienie organizowania gigantycznych weselisk z milionem gości i złotymi kielichami bierze się z tego, że dana osoba czuje się niedopieszczona przez życie i ten jeden raz chce być NAJWAŻNIEJSZA. Teraz przyszło mi do głowy, że może to jest rodzaj rzucania się na głęboką wodę: jak już lu, to lu, do ślubu dorzucamy wesele, bierzemy kredyt na organizację weseliska i do przysięgi dołączamy „dopóki śmierć lub prawnicy nas nie rozłączą, a kredyt zadba, żebyśmy pozostali razem już na zawsze, czy chcemy, czy nie”. Nasze wesele będzie kosztować około 50 euro, jeśli zaszalejemy na całego i zjemy po dwie porcje szarlotki, a podróż poślubna do 100 euro, jeśli nie kupimy biletów na pociąg wystarczająco wcześnie.
Samolot zbliża się do lądowania.
To die by your side, is such a heavenly way to die
Trzymam dłoń na udzie Zbrojmistrza, uśmiecham się do siebie i wiem.
*
Poranek uprzyjemnia mi ostry ból pleców oraz informacja, że nie żyje David Bowie.
Ale ja nie rozumiem. Ja nie zamawiałam. W piątek wyszła nowa płyta, nie słuchałem na głośniczkach laptopa, chciałem w domu, na monitorach studyjnych (co jest moim ulubionym sposobem spożywania muzyki). Nie wiedziałem więc, ile aluzji do śmierci zawiera w sobie płyta, nie widziałem teledysków, nie czytałem recenzji Pitchfork, zaczynającej się od „David Bowie umarł wieloma śmierciami, lecz ciągle jest z nami”. (Na miejscu autora w tej chwili przeżywałbym kolejne zawały serca, w przerwach stawiając cały majątek na wyścigach.) Bowie nie miał umrzeć DZISIAJ. Bowie w ogóle nie miał umrzeć. Tak, jak Michael Jackson. Są tacy ludzie, którzy powinni mieć certyfikat wiecznej używalności. Nie chcę, nie zamawiałam, proszę mi dać spokój z tymi telefonami, artykułami, czarno-białymi zdjęciami na okładce gazety.
Żaden z nas nie jest Bowiem i nigdy nie będzie. Płaczę o poranku, wstydząc się tych łez i nie rozumiejąc ich. Nigdy nie byłem ogromnym fanem, nie podobał mi się głos Davida, w końcu przyszło „Hallo Spaceboy” z Pet Shop Boys i poniekąd musiałem się zainteresować. Po „Hallo Spaceboy” przyszło „Little Wonder”, potem dość losowo płyty Heathen, Earthling, Low, Stage, Sound And Vision, lektura biografii, fascynacja człowiekiem, który zdziałał TAK WIELE i chociaż jak większość artystów nie uniknął gorszych okresów, to zupełnie nieprzypadkowo ukształtował kilka pokoleń muzyków i fanów. Jak się okazuje, trochę też mnie.
Blackstar boli i fascynuje. Gdy Björk zrobiła sztukę ze swojego cierpienia po rozwodzie, do perfekcji doprowadzając gałąź muzyki tworzonej między innymi przez Johna Granta, Suzanne Vega i Taylor Swift, powstała płyta genialna, poruszająca i męcząca. Sama artystka przerwała tournee, bo nie wytrzymała śpiewania tych piosenek, co mnie nie dziwi, bo ja nie wytrzymałem ich słuchania. Blackstar jednakże jest pierwszym i jedynym znanym mi przypadkiem płyty, na której artysta śpiewa o swojej śmierci, wydaje album, po czym umiera. Niezłe zagranie reklamowe, prawda? No dobra David, pośmialiśmy się, a teraz wracaj.
Rak jest czymś, co dotyka losowo osób z mojego otoczenia. Żona kuzyna. Dawno nie widziany kumpel. Małe dziecko po czwartej chemii. David Bowie. Zbrojmistrz. Ma za sobą raka skóry, do końca życia będzie co 6 miesięcy chodzić na wizyty kontrolne, nigdy więcej nie będzie się opalać, a nawet nosić krótkich rękawków, niezależnie od pogody. Kiedy dostał wyniki badań, wszystko potoczyło się błyskawicznie, skan, podczas którego trzymałem go za rękę dopóki nie kazano mi wyjść, operacja, odkrycie, że po wycięciu kawałka nogi nie da się wrócić do domu rowerem (tak, jest Holendrem, skąd wiedzieliście?), rekonwalescencja, pierwsze testy po operacji, wyrok uniewinniający. A może w zawieszeniu. Dowiemy się, kiedy się dowiemy.
Głupsza część umysłu milknie, zabiera zabawki i oddala się w nieznane. Oczywiście, że wyjdę za Zbrojmistrza. Dlatego, że żyjemy tylko raz i tak naprawdę nigdy nie wiemy, jak długo. Każdy dzień jest ruletką ze śmiercią, każdego dnia możemy wpaść pod samochód, dostać diagnozę, zostać ofiarą szaleńca (lub osoby głęboko religijnej) z bronią. Najstraszniejsze w ludzkim życiu jest to, że się kończy. Najcudowniejsze w ludzkim życiu jest to, że się kończy. Nie ma drugiego człowieka, u którego boku gotów byłbym spędzić kolejne lata. Nigdy nie było. Może rozłączy nas śmierć, może prawnicy, może zginiemy razem, trzymając się za ręce, podczas startu samolotu do Warszawy. And the pleasure, the privilege will be mine.
* kochańcie wzięło się stąd, że przyszły mąż nie może zapamiętać różnicy między „Kochanie”, a „kocham Cię” i wychodzi mu regularnie pośrodku. W sumie i tak wiem, co chce przez to powiedzieć.