Po trzech latach obietnic wreszcie udało mi się zabrać Josa do Pragi.
Miasto to jest dla mnie wyjątkowe z kilku powodów. Po pierwsze primo, kiedy pierwszy raz udałem się poza granice 33 1/3 RP, celem była właśnie Praga. Pierwszym, co zrobiliśmy po przyjeździe było paniczne obrzucenie oczyma tajemniczych, pociągających wnętrz i natychmiastowa rejterada do McDo. Jednak nawet tam udało nam się znaleźć coś interesującego, mianowicie brambory. Oczywiście wszyscy zamówiliśmy brambory, po czym okazały się one być frytkami. Nie znoszę frytek, więc nieco się zmarszczyłem, ale co brambor, to brambor, więc nawet ze dwie zjadłem – celem uczczenia nowości. Tym razem było nas stać na stołowanie się w restauracjach, ale i tak skończyliśmy w McDonaldzie, bo zostało nam nieco za mało koron, a nie chcieliśmy wyciągać z bankomatu kolejnego tysiąca i zostać z ośmioma setkami. W rezultacie moich wyliczeń wydaliśmy wszystko oprócz dokładnie trzech koron, co przekłada się na 0.75 eurocenta.
– Nastupni zastawka: narodni diwadlo – mówiliśmy do siebie z rozrzewnieniem, jadąc tramwajem (!!!1!) – Ukonczite wystup a nastup! – Radości dostarczało nam wszystko. Język czeski dla osoby, która go nie zna jest absolutnie uroczy, nie przestawaliśmy się cieszyć, oglądając Potraviny, chwil smutku dostarczał nam wyłącznie Mini-Market, ponieważ złośliwie nazywał się tak samo, jak po polsku. Największym dla mnie odkryciem był jednak fakt, że w Pradze ludzie się do siebie uśmiechali. Tak po prostu. Gawędzili w tramwaju o (jak mniemałem) pogodzie. Poza tym byli kolorowi, zarówno w sensie rasy, architektury jak i odzieży. W pamięci zapisała mi się restauracja, w której zajęte były cztery stoliki, przy jednym rozmawiano po angielsku, przy drugim po niemiecku, przy trzecim po włosku, a przy naszym po polsku.
Powrót do Warszawy był dla mnie traumatyczny. Plac Konstytucji był szary. Ludzie byli szarzy. Nawiązanie kontaktu wzrokowego i uśmiech w Warszawie budziło dwie reakcje: albo paniczny krzyk „zboczeniec!”, albo natychmiastowe podejrzenia, że chcę osobę okraść. W Pradze spacerowało się powoli. W Warszawie wszyscy się spieszyli. Nie przyszło mi do głowy, że może to mieć związek z różnicą między tubylcami, a turystami – kto przyjeżdża do Warszawy w celach turystycznych? – jednak wzbudziło we mnie po raz pierwszy chęć wyjazdu za granicę.
Zapisałem się na kurs czeskiego i spędziłem na nauce dwa lata. W pewnym sensie popełniłem błąd, mianowicie divadla i nastupy przestały mnie bawić. Wybrałem się na film „Samotni”, reklamowany jako komedia. Film w ogóle mnie nie śmieszył, natomiast publiczność wydawała z siebie ryki. Mniej więcej w połowie zorientowałem się, że wszystkie czeskie filmy są reklamowane w Polsce jako komedie, ponieważ występują w nich muże i divki. Znajomość języka powoduje, że rzekoma komedia nabiera głębszej treści. (Nawiasem mówiąc, serdecznie polecam film, a w szczególności soundtrack, który należy do moich najulubieńszych – doskonały od początku do końca.)
W międzyczasie udało mi się odwiedzić Berlin, Londyn, Wiedeń i Amsterdam. Dokonałem wielkiego odkrycia: WSZĘDZIE podobało mi się bardziej, niż w Warszawie. Londyn po namyśle odrzuciłem, bo było tam za dużo Polaków, poza tym miasto ma rozmiary zbliżone do Australii, krótka podróż oznacza jedyne 45 minut, zanim uda się wsiąść do metra w godzinach szczytu należy przeczekać pół godziny, bo ogromna fala ludzka mieści się w pociągu po kawałku. Coś, jakbyście stali w komunizmie w kolejce po mięso, minus kolejka. W zbitym tłumie po mięso. Nie spodobało mi się. Mimo to miasto wzbudziło we mnie rzewne uczucia – żywiliśmy się wyłącznie śniadaniem, wliczonym w cenę pobytu w pensjonacie urozmaiconym karaluchami, ponieważ nie było nas stać na stołowanie się w restauracjach kupowaliśmy w supermarkecie najtańszy chleb i jedliśmy go, popijając wodą – chleb i woda stanowiły nasze pozostałe posiłki. Pieniądze wydałem na rzeczy ważne: winyle, płyty CD i jedną książkę o designie. Kilka godzin dziennie spędzałem w księgarni, czytając i oglądając potwornie (dla mnie) drogie książki o projektowaniu. Nikt mi nie przeszkadzał, nie zadawał natrętnych pytań „czy mogę panu w czymś pomóc”, obsługa kichała na to, że siedzę na podłodze z piątą książką z rzędu.
W Pradze znalazłem się jeszcze dwa razy, ale w końcu podjąłem decyzję – nie ma powodu, żeby wyprowadzać się z jednego postkomunizmu do drugiego. Skończyło się, jak wiadomo, na Amsterdamie. Ale nigdy nie żałowałem niczego, oprócz tego, że mogłem wyjechać sporo wcześniej. Praga została mi jednak w sercu. Jednym z odkryć, jakich tam dokonałem było grzane wino, które było pierwszym napojem alkoholowym, jaki mi smakował. Śnieżek, minus dwa, grzane wino za dziesięć koron w plastikowym kubeczku. (Teraz kosztuje 30-40.) Odkrycie doprowadziło w ciągu kilkunastu lat do raczej kiepskiego zakończenia, niemniej jednak wtedy byłem zakochany.
Od kiedy byłem w Pradze ostatnio – jakieś dwanaście lat temu – trochę się zmieniło. W szczególności ceny – nie są aż tak wysokie, jak w Amsterdamie, ale powoli do tego dobijają. Turystów jest chyba jeszcze więcej, a początek marca nie wydaje mi się być środkiem sezonu. Jednak Most Karola nadal jest taki, jaki był; w mieście słychać wszystkie języki świata; w restauracjach mają wiele rodzajów knedliczków (ciągle nie wiem, czy wolę chlebovy, czy bramborovy); Jos zachwycał się kolejnymi rodzajami piwa. Do lekkiej rozpaczy doprowadził mnie fakt, iż Czesi nie posiadają centów; korona to korona, dzięki czemu odbyłem nadzwyczaj dziwną, pół-czeską, pół-angielską rozmowę z właścicielką mini-marketu, w którym nabywaliśmy towary nadzwyczaj dekadenckie, mleko i herbatki owocowe. Zdawało mi się bowiem, że 1 korona to 1 cent, wobec czego celem wpłacenia jednej korony muszę uzbierać w monetach setkę, pani z uporem wydawała mi sto koron, ja z równym uporem trwałem przy stanowisku, że to za wiele i w rezultacie nadal nie wiem, czy jej nie oszukałem. Po dwóch dniach przywykłem i przestałem gubić się w gotówce.
Muzeum zwiedziliśmy tylko jedno. Apple Museum. Nie wiem, czemu znajduje się akurat w Pradze, ale oczywiście wpadłem w amok, fotografując WSZYSTKO. Niestety nie mieli niczego na sprzedaż, bardzo chciałem wejść w posiadanie chociażby plakatu, kubka z logo, właściwie czegokolwiek, zmartwiona pani wręczyła mi w prezencie promocyjne pocztówki. Mam też bilet wstępu z napisem ADULT, więc jeśli ktokolwiek kiedyś zwątpi w moją dorosłość, mogę ją udowodnić na piśmie. Ha!
Najważniejszymi towarami dla turystów wydają się lizaki z marihuaną, lizaki z haszem, bongi, koszulki z napisami typu „F.B.I. – Federal Beer Inspection” i tym podobne akcesoria, co przypominało mi bardzo silnie Amsterdam. Mogłem jednak zachwycić Josa ulicami, z których niemal każda idzie pod górkę, tudzież w dół, niektóre budynki po lewej stronie mają cztery piętra, a po prawej już tylko trzy. Mąż sfotografował wszystkich świętych, których w mieście jest zatrzęsienie, mnie zachwycił głównie pomnik, który wyraźnie używał komórki oraz Krtek. Z Krtkiem mam piękne zdjęcie, dostępne na Buniu. Pomnik oczywiście również został przeze mnie brutalnie wykorzystany.
Czy wrócimy? Na pewno nie w najbliższych latach. Na mojej liście rzeczy do zrobienia przed śmiercią (nigdzie mi się nie spieszy, dla jasności) jest Islandia, Wyspy Owcze, Szkocja, trasa po Anglii (mam tam do odwiedzenia bardzo wiele osób), Paryż (tam dla odmiany zabiera mnie Jos), powrót na południe Francji, ponowne odwiedziny Rajskiego Ogrodu… Ograniczeń jest kilka. Po pierwsze primo, oczywiście finanse, bo tanie linie już istnieją, ale nie są aż TAK tanie, poza tym oprócz Anglii nie mam żadnej miejscówki, gdzie mógłbym się zatrzymać za darmo. Po drugie primo, czas. Po trzecie primo, depresja i plecy. Bałem się tego wyjazdu, szczerze mówiąc. Ale depresja dopadła mnie dopiero ostatniego dnia. Zabukowaliśmy lot późnym wieczorem i był to błąd. Ostatni dzień przed powrotem do domu zawsze jest dziwny – nerwowy, stresujący, to uczucie, że w zasadzie już się pożegnaliśmy, ale jeszcze jesteśmy I CO TERAS. Plecy dowaliły mi dokładnie w tym samym momencie, co w sumie wyszło nieźle, bo spędziliśmy dużą część dnia siedząc na ławkach w różnych ładnych miejscach. Ogólnie wystawiam ciału i duszy ocenę 3.5 na www.airbodynbrain.com, mogło być lepiej, ale nie narzekam.
Pradze samej w sobie wystawiam zaś 4/5. Urżnięty punkcik jest za ceny – wiem, że inflacja i tak dalej, ale sam fakt, że w ciągu dwunastu lat cena 100 ml grzanego wina (którego nie konsumowałem) wzrosła czterokrotnie mówi wiele na temat tego, ile gotowi są zrobić turyści, żeby zwiedzić – cóż rzec – to przepiękne miasto.