Za Słownikiem Języka Polskiego:
1. powszechnie uznana czyjaś powaga, wpływ, znaczenie; posłuch, poważanie, szacunek, respekt;
2. człowiek mający duże poważanie ze względu na swą wiedzę lub postawę moralną, stawiany za wzór do naśladowania, mający wpływ na postawy i myślenie innych ludzi; chodząca encyklopedia, augur;
3. ciesząca się dużym szacunkiem instytucja, doktryna, pismo itp.
Chodzi mi oczywiście o definicję numer dwa.
W Polsce powstało na potrzeby mediów całe pokolenie JP2, którego autorytetem był Ojciec Święty Wiecznie Żywy i które rzekomo kierowało się jego naukami. Na ogół pokolenie nauk nie widziało na oczy, bo kto ma czas przeczytać czternaście encyklik, skoro jutro gra Legia i trzeba zrobić oprawę. Naukami JP2 rzekomo kierują się politycy (którym nie przeszkadza to łgać, kraść i produkować fałszywki), sportowcy (jak rozumiem, między jednym, a drugim ciosem bokserskim modlą się, aby przeciwnika nie zabolało za mocno) i tak dalej.
Dla niektórych autorytetem jest Jarosław Kaczyński. Tu również pokusiłbym się o stwierdzenie, że nie do końca ważne, co Jarosław mówi, ważne, że Polskęzbaw i Smoleńsk. Dla innych autorytetami są Kanye West, Kim Kardashian, Paris Hilton.
Ja nie mam żadnego autorytetu. To znaczy – rzecz jasna wiele osób obdarzam dużym poważaniem. Czasami miewają wpływ na moją postawę i myślenie, jeśli udowodnią mi, że się mylę. Bycie chodzącą encyklopedią nie robi na mnie wrażenia, bo mam smartfona, a w nim Google. Problem mam na ogół ze wzorem do naśladowania.
Ostatnio inspiruje mnie niejaki Anthony Droz, weteran amerykański, diabelnie przystojny i świetnie zbudowany brodacz. Na jego widok odechciewa mi się ciasta, a zachciewa wycieczki na siłownię. Tylko co z tego, skoro Droz publikuje zdjęcie z karabinem na tle flagi amerykańskiej podpisane „Hillary? Jestem gotowy”. Załóżmy, że jest moim wzorem do naśladowania wybiórczo.
Uważałem za swój prawie autorytet pewnego polskiego dziennikarza, dopóki nie spotkaliśmy się na czyimś Buniowym profilu. Dziennikarz natrząsał się z tematu nader mi bliskiego, potem odmówił rozmowy ze mną „bo nawet nie wie, jak ja się nazywam”, a kiedy zapytałem, czy mam podesłać skan dowodu, wrócił do facecji. Drobiazg. Ale ten drobiazg będzie mnie teraz kłuć w tyłek, kiedy rozparty na fotelu będę czytał jego nowy artykuł. (Uprasza się o niespekulowanie w komentarzach, o kogo chodzi.)
Uważałem za swój prawie autorytet Kingę Dunin. Dzisiaj rano dowiedziałem się, że według pani Dunin (zwykle napisałbym pani Kingi, ale rzućcie okiem na felieton) Adrian Zandberg jest męskim szowinistą, ponieważ sugerował, że za Barbarą Nowacką stoją Miller i Palikot. Pani Dunin świetnie wie, że za Nowacką stoją Miller i Palikot. Świetnie też wie, że gdyby zamiast Nowackiej w debacie występował hipotetyczny Jan Nowacki, Zandberg sugerowałby mu to samo. Oskarżenie o seksizm jest nie dość, że nieuzasadnione, to podłe, bo oskarżającą nie jest nawiedzona szesnastolatka, która nienawidzi mężczyzn, tylko naprawdę mądra, inteligentna i interesująca osoba, która doskonale wie, co robi. Oskarżenie Zandberga o szowinizm jest wpisywaniem się w negatywną kampanię wyborczą i wymyślony konflikt między ZLewSLDTRUPPPSZielonymi, a Razem. Nie można się było skupić na „panu Tomku”, który NAPRAWDĘ traktował kobiety (pod postacią Marceliny Zawiszy i Barbary Nowackiej) pobłażliwie? Jak można w jednym zdaniu pisać, że Razem prowadzi kampanię negatywną atakującą ZLewetc., a w drugim atakować na Razem nie kryjąc się z poparciem dla ZLewuetc.? Czy naprawdę nie można atakować PiS?
(Kiedyś poznałem panią Dunin osobiście i mam z nią zdjęcie. To były czasy pierwszych aparatów cyfrowych. Pani Dunin wygląda, jakby nie miała zębów, a ja wyglądam jak niepełnosprawne umysłowo zombie. Nie pochwalę się, wybaczcie.)
Kiedy miałem dwadzieścia kilka lat, łatwo mi było bezkrytycznie podpisywać się pod każdym zdaniem jakiejś osoby, np. Joanny Chmielewskiej, nie myśląc o przyszłości. W 2007 zrobiłem sobie tatuaż z cytatem z Morrisseya „At last I am born”. Myślałem wtedy, że nieważne, co Morrissey zrobi, tego cytatu mi nie popsuje. Ostatnie pięć lat Morrissey spędził na zachowywaniu się jak rozkapryszona diva cierpiąca na hemoroidy. (Tak, wiem, że Morrissey naprawdę poważnie chorował, ale to nie tłumaczy jego autobiografii, którą przeczytałem cierpiąc i zgrzytając zębami.) Tatuaż wzbudza we mnie teraz sprzeczne uczucia. Cóż, było się trzymać motywów ognisto-tygrysich. Teraz, gdy sam jestem dziadkiem, nie rwę się już do romansów z autorytetami. Odkryłem, że jeśli kogoś (niemal) bezkrytycznie podziwiam, właściwym zachowaniem jest natychmiastowe odcięcie się od tej osoby i wiadomości na jej temat, aby uniknąć rozczarowania.
W ostatnich czasach, jak być może (być może? – red.) zauważyliście, propsuję wszelkimi siłami Partię Razem. Owszem, liczę się z tym, że kiedyś będę musiał sobie odgryźć palce, którymi wypisywałem na ich temat panegiryki. (Pewnie mi się nie zechce, bo będę zajęty wypisywaniem na holenderskich forach paszkwili na premiera Wildersa.) Adrian czy Marcelina nie są dla mnie autorytetami. Inni członkowie Razem są moimi znajomymi. Wierzę w to, że naprawdę mają dobre chęci i nie chodzi im wyłącznie o zasiadanie na stolcach, ściąganie hajsów i przyjmowanie łapówek w zamian za korzyści. Tylko tyle i aż tyle. Niewiele jest osób w polityce, które mają u mnie aż tak wielki kredyt zaufania. Spoza Razem trzymam kciuki za profesorę Płatek, która powinna w ogóle być prezydentką, a nie tylko startować do Senatu, ale skoro już startuje, niech się dostanie. Profesora Płatek jest w (bardzo niewielkiej) grupie osób, które byłyby moimi autorytetami, gdybym jeszcze miał odwagę jakieś mieć.
PS. Miało już nie być notek o 33 1/3 RP, ale skoro jestem obywatelem jeszcze przez 4 godziny i 5 minut, to sobie poszaleję. A poza tym notkę zacząłem dawno temu i wreszcie skończyłem.