O bąbelku

Uwaga, notka od lat 18.

(Szczegóły zostały zmienione celem dodatkowego utajnienia tożsamości.)

A. i B. są małżeństwem od czternastu lat. A. nie znajdowała w ramionach męża zaspokojenia seksualnego właściwie od początku związku. Przez kilka lat wmawiała sobie, że to nie takie ważne, są w życiu inne rzeczy, jest szczęśliwa, chociaż tak nie do końca, ale przecież życie nie może być pasmem sukcesów i złotą rzeką. Gdy skończyła trzydzieści pięć lat zrozumiała, że życie, a w szczególności młodość nie trwają wiecznie. Rozpoczęła próby rozmowy z mężem na temat otwartego małżeństwa. Osiągnęła tylko jedno; patologiczną zazdrość. B. zaczął robić jej awantury za każdym razem, gdy zostawała w pracy po godzinach, szła na kawę z przyjaciółką – przekonany, że jej nieobecność w domu oznacza, że go zdradza. Awantury zaczęły robić się coraz bardziej brutalne. „Dużego ma?” pytał, gdy wracała do domu. „Brał cię od tyłu, czy od przodu?”, „Dobrze ci było? Powiedz, lepiej niż ze mną?” Dalsze drastyczne szczegóły pomijam. Zaczął jeździć za nią samochodem; wystawać pod domem kolegi z pracy, którego uznał za jej kochanka (niesłusznie). A. najpierw dawała się zaszczuć, aż kilka miesięcy temu uznała, że skoro mąż i tak robi jej niezasłużone sceny, równie dobrze może mu dać do nich powód. Kilka razy nie pojawiła się w domu na noc – została u kochanka (który sam był zaręczony, ale to odrębna historia). Aktualnie są w trakcie separacji. Tym sposobem B. starając się na wszelkie sposoby utrzymać żonę przy boku doprowadził do tego, że odeszła.

C. obchodził niedawno urodziny. Miały miejsce w sobotę. Imprezował od czwartku do niedzieli. Na wysłanego mu SMSa z gratulacjami odpowiedział dopiero w poniedziałek – człowieku, jestem taki chory, że leżę w łóżku i rzygam do wiadra, zadzwoniłem do pracy, że nie przyjdę. Zabawa była świetna, skomentowałem, prawie bez ironii. C. przyznał, że nie za wiele pamięta, ale na pewno było warto. To nie pierwszy, nie dziesiąty i nie dwudziesty taki weekend.

D. i E. spotkali się wiele lat temu. To D. zasugerował związek otwarty, ponieważ panicznie bał się odejścia partnera; uznał, że jeśli pozwoli mu sypiać z innymi ludźmi, zagwarantuje sobie trwałość związku. E. odszedł od niego dwa lata temu. D. płakał mi w mankiet – nie rozumiał, czemu jego chłopak odszedł, skoro przecież D. pozwalał mu na wszystko, zostawiał pełną wolność, nie robił wyrzutów, nie kontrolował…

F. i G. postanowili się rozwieść – ich życia podążały w różne strony, zaczęli się kłócić; kiedy już zaczęli, nie mogli przestać. Mieli trójkę dzieci. Dowiedziawszy się o sprawie, ojciec F. przyjechał z niezapowiedzianymi odwiedzinami do niedobranego stadła i zrobił G. straszną awanturę. Przejechał się po nim rzetelnie od góry do dołu, używając wszystkich argumentów od „zawsze wiedziałem, że zniszczysz mojej córce życie” do „trzy bachory to umiałeś zrobić, ale wychowywać ci się nie chce”. Z oczywistych powodów G. przestał rozmawiać z rodziną F. i wystąpił o zakaz zbliżania się ojca F. na odległość poniżej 500 metrów (sprawa działa się w Stanach, ojciec przyjechał ze strzelbą, na szczęście jej nie użył). Po czym… para z powrotem się zeszła, ponieważ po dokonaniu wyliczeń okazało się, że nie stać ich na rozwód. W grę wchodzi kwestia ubezpieczenia medycznego; F. jest ubezpieczona przez pracę G., w Stanach takie szaleństwo, jak ubezpieczenie kosztuje jedną nerkę miesięcznie. W razie rozwodu F. traci ubezpieczenie, pozywa G. o alimenty, G. na te alimenty nie stać, a uzyskane ze sprzedaży domu pieniądze nie wystarczą na zakup dwóch mniejszych. Tak więc F. i G. mieszkają razem, chociaż sypiają oddzielnie, każde w swoim pokoju. Utrzymują przyjazne stosunki, razem gotują i robią zakupy, angażują się w wychowywanie dzieci. I tylko ojciec F. kompletnie stracił kontakt z własną córką, jej mężem i wnukami. Do tej pory nie rozumie, co się właściwie wydarzyło i dlaczego. Przecież córka sama mówiła, że jej mąż to najgorszy pętak i podła świnia, a on tylko solidarnie stanął po jej stronie… Zakaz zbliżania się do G. obowiązuje, F. i dzieci trwają u jego boku, ojciec F. dowiaduje się o poczynaniach wnuków od swojej siostry, która co kilka miesięcy odwiedza parę.

H. i I. byli małżeństwem przez 35 lat. Miłość wypaliła się po narodzinach drugiego dziecka. Dzieci dorosły, wyprowadziły się, założyły własne rodziny. Ale H. i I. pozostali razem. Ona prała, sprzątała i gotowała, on chodził do pracy i przynosił pieniądze. Układ ten obojgu odpowiadał. Oddzielne sypialnie, wspólny salon do oglądania telewizji, wspólne święta rodzinne. Aż pewnego dnia H. zmarł na wylew, a I. odkryła, że nie zarabia żadnych pieniędzy, a dodatkowo nie potrafi być sama. Kobieta około sześćdziesiątki bez żadnych kwalifikacji ma zerowe szanse na znalezienie pracy, nie posiada żadnego źródła utrzymania, owszem, mogłaby sprzedać mieszkanie, ale gdzie wtedy będzie mieszkać? Dzieci nie mają czasu dla matki, jeszcze bardziej nie mają pieniędzy, a już kom-plet-nie nie mają miejsca, żeby mogła się do nich wprowadzić. I. żyje w stanie permanentnej paniki, patrząc, jak suma zgromadzona na koncie oszczędnościowym co miesiąc się zmniejsza. Kompletnie nie wie, co ma zrobić. Co niedziela zakłada futro (nieco zjedzone przez mole, ale zawsze coś) i idzie do kościoła, gdzie życzliwe panie zadają jej różne życzliwe pytania, a ona życzliwie odpowiada. Może pan Bóg doceni i sypnie groszem?

J. jest jednym z ludzi, którzy zapraszali mnie na kolejne imprezy związane z Pride. Jest też świeżo upieczonym depresantem, że tak się wyrażę. Nie nauczył się jeszcze, że energia wydatkowana w sobotę jest tą samą, której nie będzie miał w niedzielę. W sobotę wrzucał zdjęcia z Pride w Antwerpii, kolory, zabawa i tak dalej. W niedzielę napisał mi, że dzisiaj ma dzień płakania w poduszkę i bardzo potrzebuje, żeby go ktoś przytulił. Powtarza się to od kilku miesięcy. J. nie wie, że sprawia mi przykrość zarówno wysyłając zdjęcia z imprez, na których mnie nie ma, jak też narzekając, że jest mu okropnie źle i po raz trzydziesty nie rozumie, dlaczego.

Wszystkie wymienione osoby łączy jedna rzecz. Bardzo ładnie wyglądają na zdjęciach. Młodsi mają Instagramy, Snapchaty i FB, nieodmiennie objęci, szczęśliwi, uśmiechnięci. „Pozdrowienia ze Szkocji,” pisze A. na zdjęciu z mężem, trzydzieści pięć lajków. „Super urodziny” – C. wrzuca zestaw 30 zdjęć, kilotony lajków – ma mnóstwo znajomych. D. pozostaje w przyjaźni z E. – przynajmniej na Facebooku, składają sobie życzenia urodzinowe, czasami umawiają we czwórkę z nowymi partnerami, obowiązkowe uśmiechy na selfikach – i tylko ja wiem, że D. nadal nie odżałował rozpadu związku, nadal nie rozumie, czemu E. odszedł, ciągle go kocha i strasznie tęskni. F. i G. również wrzucają na Bunia rodzinne fotki, wykasowali wpisy, w których odsądzali się wzajemnie od czci i wiary, wszystko jest dobrze, w tym roku będą obchodzić czternastą rocznicę. Ojciec F. założył sobie konto, żeby móc chociaż oglądać zdjęcia, po czym para solidarnie go zablokowała. I. przegląda albumy ze zdjęciami i wzdycha, patrząc na męża, którego za życia tolerowała, ale po śmierci czuje, że tak właściwie to go nie doceniała i był miłością jej życia. J., który chwalił się świetną zabawą w sobotę, zdjęć z niedzieli na Bunia nie wrzucił.

*

Większość ludzi uprawia w mediach społecznościowych, na blogach, w pracy, na piwie z kolegami autokreację. Ja też, częściowo świadomie, a częściowo nie. Z założenia na przykład nie piszę o swojej rodzinie. Pisząc o osobach, które nigdy notek nie przeczytają, bo nie znają polskiego i nie wiedzą, że blog istnieje zmieniam tyle szczegółów, żeby w razie czego same siebie nie rozpoznały. Beztrosko odkrywając swoją prywatność szanuję cudzą, w tym Josa – w TVN nie wystąpiliśmy, bo ja byłem gotów nieść kaganek oświaty, ale Jos nie był zainteresowany opowiadaniem o naszym związku w telewizji. Książkę o dwubiegunówce opublikowałem pod pseudonimem, żeby w razie czego trudniej mnie było z nią skojarzyć. Teraz żałuję. Na tym polega moja autokreacja: to, co ujawnię przestaje mnie niszczyć od środka.

Dużo osób mówi mi, że zazdroszczą mi związku, który mamy z Josem. Nie przeczę, że sam sobie czasami zazdroszczę, ale żeby dotrzeć do tego etapu najpierw musiałem przejść przez wiele naprawdę chujowych lat – albo samotnie, albo w takich związkach, których nikt nie powinien mi zazdrościć. Czytałem zarówno artykuły a la „nie przestawaj szukać, aż znajdziesz Tego Jedynego” jak też „nie szukaj ideału, znajdź męża, który będzie w miarę dobry i się go trzymaj”. Nie szukałem ideału. Kilka miesięcy przed poznaniem Josa doszedłem do wniosku, że są tacy ludzie, którzy w ogóle się nie nadają do związków i jestem jednym z nich. Prawdopodobnie o tym pisałem, bo dwubiegunówka psuje mi filtr, ten, którzy mają inni ludzie. Jest taki dowcip, który chyba bawi tylko ChAD-owców – dwubiegunowiec przez dwie godziny opowiada historię całego swojego życia, w końcu się zasapał i pyta „właściwie to o co pytałeś?” Słuchacz odpowiada „jak się masz”. TO JA. Do większości opisanych na początku sytuacji potrafię się odnieść osobiście (pominąwszy 35-letnie małżeństwo, to oglądam tylko z daleka – no i strzelbę widziałem chyba tylko na filmach).

Komentarz znaleziony u Niny, ale oddaje nieźle te, które i ja dostaję: „Dobrze, że piszesz. Że przyznajesz, że jest w życiu coś, z czym nie dajesz sobie rady. Jakkolwiek by to brutalnie nie brzmiało – lepiej się czuję, jeśli czytam, że nie tylko mnie coś w życiu nie wychodzi.” Nikomu w życiu wszystko nie wychodzi. Kiedyś, przed Buniem etc. zamiataliśmy wszystko pod dywan, zgodnie z zasadą „nie pytaj, nie mów”. Bo co ludzie powiedzą? Dzisiaj pokazujemy wybrane fragmenty, ścigając się, kto ma fajniejsze zdjęcia z wakacji z mężem-alkoholikiem lub zdradzającą żoną – oczywiście tych cech na fotografiach nie widać. Przeglądając Instagrama można odnieść wrażenie, że wszyscy oprócz nas są zawodowymi modelami, spędzają życie na zabawach i imprezach, nigdy nie mają np. biegunki, depresji lub nie piją do lustra, załamani stanem swojego związku – podczas gdy druga połówka nie wraca do domu na noc i ma wyłączoną komórkę. Owszem, teraz już nie piję do lustra, zadręczając się własnym życiem prywatnym i nie wrzucam na Bunia starannie wyselekcjonowanych uśmiechów, ale to nie znaczy, że nie robiłem tego przez lata.

Nie umiem się porozumiewać z normalnymi ludźmi i żartuję, że żadnych nie znam. Ale tak naprawdę wydaje mi się, że normalni ludzie nie istnieją. Niektórzy z nas są po prostu lepsi w udawaniu tej normalności, więcej pracy wkładają w budowanie szczęśliwego i uśmiechniętego bąbelka, w autocenzurę. Kiedy przestałem to robić, moje życie stało się prostsze. Zamknięcie się na korytarzu i leżenie na wycieraczce głęboko mnie zachwyciło, bo nabyłem nową anegdotę, którą mogę rozbawiać znajomych i czytelników. Regularnie dopada mnie depresja, źle mi z tym, że po obejrzeniu dwubiegunówki w akcji porzucił mnie przyjaciel, dzisiaj jest dobry dzień, bo co prawda plecy nadal ostro bolą, ale udało mi się nie zjeść żadnej tabletki przeciwbólowej. Ale najbardziej cierpiałem wtedy, kiedy udawałem, że te wszystkie rzeczy się nie dzieją. Kiedy pracowałem w starej firmie, kilkanaście razy dziennie mówiłem „no worries” – „spoko”, powiedzmy. Ponieważ „no worries” nie przekazuje żadnego ładunku emocjonalnego. „Zrobiłeś obrzydliwe projekty. Nic mi się w nich nie podoba. Przynieś 10 nowych za godzinę.” – „No worries.” Cały czas się uśmiechałem, bo opanowałem sztukę napinania właściwych mięśni twarzy; kiedy odchodziłem z pracy z depresją i wypaleniem, nikt mi nie wierzył, bo przecież zawsze byłem taki wesoły. Byłem żywym Instagramem, dopóki nie dotarłem do domu z sześciopakiem piwa i nie zaciągałem zasłon. Jak A., B., C. i pozostali. „No worries” doprowadziło mnie na dno. Nie ma idealnych związków, idealnych rodzin, idealnego życia; na ogół im bardziej ktoś z zewnątrz wygląda jak chodzący Instagram, tym więcej nosi w sobie bólu i problemów.

PS. Wiadomość z ostatniej chwili: C. został mejlowo wezwany na dywanik, bo wrzucając zdjęcia z kolejnych imprez zapomniał, że jego Facebooka ogląda między innymi szef, którego zdziwiło, że tak energiczny i roześmiany człowiek po raz kolejny akurat w poniedziałek doznał niespodziewanej choroby. Jutro się dowiem, jak poszło.

PS2. Zdjęcie na początku pochodzi z roku 2010, kiedy miałem depresję, wypalenie zawodowe i używałem wielu substancji rozweselających.