Chcę powiązać dwa bardzo odmienne tematy, ale nie mają ze sobą nic wspólnego, więc kręcę z tytułem.
No więęęc z filmowaniem klipu „Is That All There Is?” było więcej pracy, niż wygląda. Modelem z różą oczywiście nie jestem ja, mnie można poznać po tym, że produkuję metalowe serducho. Powiedziałbym, że do nabycia, ale chwilowo nie bywam, więc do nabycia wkrótce – mam nadzieję.
Zanim Julian (reżyser) przybył do nas z kamerą i różnymi przedmiotami, których nazw nie znam w żadnym języku, zapytał najpierw:
– Czy będziesz się dobrze czuł?
Bilety rezerwował półtora miesiąca wcześniej. Odpowiedziałem zgodnie z prawdą, że będę się czuł dobrze, alibo nie, ale dowiemy się tego w dniu jego przyjazdu. Zarezerwował więc. Od razu powiem, że czułem się dobrze przez całe trzy dni i ogólnie pod tym kątem nie wydarzyło się zupełnie nic.
Pierwszego dnia filmowaliśmy u nas w domu. Muzeum, jak nazywam nasze mieszkanie, jest miejscem nadzwyczaj interesującym, ponieważ jest zawalone po dziurki w zębach naszymi pracami. 90% stanowią prace Josa, ponieważ są często większe, poza tym on miał więcej czasu na ich wyprodukowanie. Tak więc w tle tego, co Julian sfilmował znalazły się różnorakie gipsowe torsy (pozdrawiam kulturystę Serge’a!), bardzo dziwny świecznik, kilim z motylkami – i ogólnie dużo fajnych przedmiotów, które musimy kiedyś obfotografować. Moją rolą było przeginanie się wdzięcznie, ruszanie ustami do muzyki i ogólnie prezentowanie wielkiego zblazowania (które jest nutą przewodnią dzieła muzycznego). Nie przyszło mi to łatwo, zwłaszcza dzięki myśli, że ktoś to może potem obejrzeć, ale po jakiejś godzinie w końcu się rozluźniłem i spełniłem wymagania artysty. Nieco się spociłem, bo pod światłami było raczej ciepło, ogólnie panowała ładna pogoda, a ja byłem przyodziany w jedną z koszul zrobionych przez Josa i marynarkę.
Drugiego dnia był klub. W roli klubu wystąpiła restauracja Getto, która ma niedużą salkę obwieszoną kulami z lusterkami (a la ABBA), pomalowaną o ile pamiętam na wściekły róż i ogólnie urodziwą. Julian rozstawił sprzęt, a ja czekałem na przybycie moich znajomych i przyjaciół. Z uwagi na to, że był czwartek o godzinie 13 nie udało mi się ściągnąć nadzwyczajnych tłumów i w rezultacie wcielenia w grupę Josa osiągnęliśmy osób osiem. W tym mnie. Tłumy miały na celu tańczenie przede mną i wyglądanie lekko niemrawo, aby dopasować się do tekstu, ja siedziałem za nimi, potwornie znudzony i znów zblazowany, ruszając ustami. Po dwóch godzinach tego zajęcia miałem serdecznie dość własnego utworu, ale było fajnie – Ken przybył przyodziany w wytworne skórzane wdzianko, Jos oczywiście ubrał się w ciuchy własnej produkcji, jednak wszystkich przebiła moja kumpela Miriam. Miriam wykorzystała bowiem okazję, aby pojawić się w rzadko używanym fetyszystycznym stroju z gumy, obcisłym we WSZYSTKICH miejscach, zrobiła też zauważalny makijaż i ogólnie była zajebista. Obecność znajomych i przyjaciół sprawiła mi wielką przyjemność i kompletnie się odstresowałem.
Trzeciego dnia nadeszła kolej kuźni. Zdołałem pracować na filmie przez całe cztery godziny, po czym odmówiłem dalszych usług i reszta prac odbyła się beze mnie, podczas gdy cierpiałem za milijony na kanapie, podparty kupką poduszek. (Jest to miejsce i pozycja, w których spędzam aktualnie większość czasu.) W kuźni wykułem nieduże serce, potem symulowałem walenie młotkiem w coś, czego nie było – z jakiegoś powodu miałem zaćmienie umysłowe i nie przyszło mi do głowy, że przecież mogę rozgrzać byle co. Po czym ja zasiadłem godnie na mym tronie, a Jos, Casper The Friendly Kowal i Julian zajęli się podpalaniem drewnianych domków i torturowaniem róż na różne (hoho) wymyślne sposoby.
Kiedy reżyser wrócił do domu i znalazł czas, aby zająć się dziełem, na początek dostałem wiadomość, że sceny w Getto nie zostaną wykorzystane, ponieważ są źle oświetlone. Sprawiło mi to okropną przykrość, głównie z uwagi na pracę, jaką włożyła w wytworne odzienie Miriam. Tudzież dlatego, że zapewne nigdy więcej nie odważę się postawić stopy w Getto, obiecawszy właścicielowi, że zrobimy eleganckie zbliżenie na logo i speszial fenxy for na końcu. Sens zbliżania i fenxów nieco zmarł, gdy okazało się, że ani sekundy nie da się wykorzystać. Następnie otrzymałem zaś wersję próbną.
To, co sfilmowaliśmy w domu wyglądało potwornie, to znaczy – ja wyglądałem potwornie. Okazało się, że z fryzury na Ragnara wystaje kupa krótkich włosków, morda świeci mi się na czerwono i ogólnie nikt, łącznie ze mną nie wpadł na pomysł lekkiego ulepszenia stylówki. Na artystę od makijażu i stylistę oczywiście nie było mnie stać (cały budżet wyniósł 200 euro). Odmówiłem takiej prezentacji swej osoby i w rezultacie zostały tylko sceny w kuźni i pospieszne dokrętki z modelem. Z uwagi na to, że z teledysku znikły wszystkie dosłowne interpretacje tekstu Julian usunął też stockowe sceny z klubu, podpalanie drewnianych domków i mojego pluszowego misia. W rezultacie dzieło skupia się głównie na różach, służących jako metafora, co mi się też podoba, ale nie aż tak, jak miało być. Pocieszam się faktem, że na teledysk do „Make Me…” Britney wydano 2 miliony, zaangażowano Davida LaChapelle, po czym wrzucono go – klip, nie Davida, chociaż sam reżyser też nie jest zadowolony – z rozmachem do kosza niemal w całości.
Ostateczną wersję możecie obejrzeć tu (np. bez dźwięku). Główną atrakcją jest dla mnie fakt, że uwieczniono mnie w kuźni, gdzie zapewne przez parę miesięcy (albo resztę życia) będę przybywać wyłącznie w charakterze gościa.
*
A teraz temat drugi, jak wspomniałem, kompletnie bez związku.
Zobaczyłem się wczoraj z terapeutką i opowiedziałem jej, jak też się miewam bez seroquelu. Ogólnie miewam się sto razy lepiej. Z dnia na dzień przestałem spać 9 godzin (plus dziesiąta na wygrzebywanie się z łóżka), aktualnie średnia to 6.5, dzięki czemu siedzę tu i piszę, podczas gdy Jos śpi. W ciągu pierwszych czterech tygodni zrzuciłem 4 kg, a w ostatnich dwóch piąty, ponieważ z dnia na dzień zacząłem jeść 2/3 tego, co wcześniej. Osoby, które uznają za stosowne poinformować mnie, że leki wcale nie wpływają na wagę i trzeba po prostu zdrowo się odżywiać i uprawiać sport dostaną w mordę, ponieważ teraz wreszcie mogę się ruszać prędzej, niż przeciętny krążownik Janusz. W sumie w tym roku schudłem równo o 15 kilo, ponieważ odstawiłem dwa leki i zastąpiłem je trzecim. Poza tym mam dużo więcej energii, łatwiej zasypiam (co jest w sumie dziwne, bo seroquel ma działanie usypiające) i przede wszystkim przestały mi skakać rozmaite części ciała.
Niestety, dwubiegunówka nie jest do końca zadowolona. W ostatnich dniach doświadczyłem jednodniowej depresji, jednodniowej dysforycznej manii (czujesz się, jakbyś wypiła duszkiem pięć kaw, do czego należy dodać ciągłe wkurwienie bez powodu) oraz jednodniowej stabilności. I tu jest clue. Opowiedziałem o tym terapeutce, która łagodnie i w oględnych słowach powiedziała mi, że już nigdy może się nie zrobić lepiej.
Szczerze – sam myślałem coś podobnego od dłuższego czasu. Przetestowaliśmy już większość dostępnych na rynku leków, które przynoszą mi głównie efekty uboczne. Depakina, która działała, zaczęła mi psuć nereczki w wyścigowym tempie, a przeszczep co trzy lata nie jest moim życiowym celem. Lit po pierwsze nie działał wcale, po drugie miał wszystkie efekty uboczne z ulotki i jeden spoza, a po trzecie zaczął psuć tarczycę. Seroquel spowodował niekontrolowane spazmy mięśni. Jedyne, co działa i nie ma ŻADNYCH skutków ubocznych to lamictal, czyli lamotrygina, dla przyjaciół „lamo”. Lamo przenosi mój domyślny stan z depresji na środek. Nie usuwa jednak gwałtownych zmian nastroju. Zanim zaczną się porady dodam, że większości leków nie wymieniałem, bo normalsi umarliby z nudu (umarli pewnie w pierwszej części). Moja pani doktor, kierowniczka wydziału dwubiegunówki w szpitalu w końcu się sfrustrowała i oświadczyła, że jestem cholernie czuły na efekty uboczne, a terapeutka zachęciła, żebym NIE informował, jeśli będę się czuć kiepsko przez parę dni.
Najpierw się zatchnąłem. Potem poczułem opuszczony i niekochany. Potem zacząłem myśleć i oświeciło mnie, że porada ma, niestety, sens. Jeśli dotknie mnie trzydniowa mania lub depresja, zmienianie leków mija się z celem, bo nie tylko dostarczy bałaganu i efektów ubocznych, ale też w takim tempie nie zadziała. Jeśli źle będzie np. przez dwa tygodnie, będzie to oznaczać, że musimy się zastanowić nad dalszymi działaniami, ale moje skoki nastroju są na ogół bardzo gwałtowne i naprawdę niewiele się z nimi da medycznie zrobić. Testowo nie zawiadamiałem o jednodniowych depresji i manii – rzeczywiście, naprawiły się same z siebie, ja zaoszczędziłem damom stresów i sobie nowych efektów ubocznych. Jednak do tej pory żaden profesjonalista nie powiedział mi, że lepiej najpewniej już było. Albo zachęcano mnie do dalszej pracy, albo bez gadania wprowadzano zmiany. Jedyną osobą, która bąknęła coś na temat możliwości, że nie zostanę uzdrowiony był pierwszy terapeuta w 2012. Byłem wtedy jeszcze na etapie „macie trzy godziny, potem wracam i odbieram mózg z warsztatu i lepiej, żeby działał”. Zignorowałem go więc kompletnie, myśląc z niesmakiem, że to okropnie negatywna jednostka. Teraz jest inaczej, między innymi dlatego, że po czterech latach pracy, zmieniania leków, rozmaitych terapii efekty są dość mierne. Najważniejsze jest w sumie to, że nauczyłem się właściwego podejścia, zmieniłem tryb życia i przywykłem do myśli, że cholerstwo będzie mi się wydarzać bez mojej kontroli.
Nie jestem nawet zdołowany, może jestem nadal w szoku, a może uprawiam wyparcie. Porozmawialiśmy o tym z Josem, który nie wyraził chęci natychmiastowego porzucenia mnie, natomiast powiedział, że ma nadzieję, że uda mi się znaleźć w życiu fajne rzeczy i szczęście. Udaje się, z wyjątkiem rzecz jasna okresów depresyjnych. Szczęścia dostarcza mi nadal sam mąż, fakt, że z jakiegoś powodu co dnia wzrasta mi na Spotify lista słuchaczy, konieczność zmiany spodni na mniejsze, lektura książek o Islandii i ekscytująca myśl o wybraniu się tam na kilka dni, rozważanie nowych tatuaży, siłownia, fakt, że na świecie istnieje ogień i mogę się w niego z upodobaniem wpatrywać. Mam gdzie mieszkać, renta holenderska nie jest fajerwerkiem ekscytacji, ale wystarcza mi na wszystko i pozwala na (nieduże) szaleństwa. Pozbyłem się zagrzybionego mieszkania, nowy właściciel (świadom grzyba!) jest nadal zachwycony, a ja nie muszę płacić kredytu. Do pełni szczęścia potrzeba mi właściwie naprawy pleców i możliwości zażywania co jakiś czas Guinnessa, z czego na to drugie nie ma szans, ale na pierwsze podobno tak – specjalistka ds. bólu wykazuje się wielkim przekonaniem, że rzecz jest odwracalna, a początek wprowadzonej przez nią terapii czterema metodami naraz jest bardzo obiecujący. Parę lat temu, kiedy zaczynałem w kuźni uszkodzenie pleców lub informacja, że mogę nie ozdrowieć dosłownie by mnie zabiły. Teraz mam plan B, C, D, w tym roku zaczęto mi płacić za remiksy, mój mąż jest najwspanialszy (wiem, że myślicie, że Wasze partnerki są najlepsze i najcudowniejsze na świecie, ale SIĘ MYLICIE – któż inny dostarczałby mi co dzień wielkiej radości mówiąc „dzień dobry pan, jeden, dwa, czy, śtery, pięć, cieść”?), a nowy album Britney bardzo dobry.
Będzie dobrze.