O nowej siostrze

Informacja o tym, że posiadam siostrę bliźniaczkę zaskoczyła zarówno rodzinę, jak i przyjaciół. W szczególności zadziwiła ich informacja o tym, że siostra jest ode mnie o sześć lat młodsza, mieszka w Stanach, poznaliśmy się online osiem miesięcy temu i dopiero kilka tygodni temu spotkaliśmy się w świecie trójwymiarowym. Zaskoczenie jest dla mnie zrozumiałe, ponieważ Anna i ja również do tej pory nie możemy wyjść ze zdumienia tym, że oboje istniejemy jednocześnie, co potwierdzają zdjęcia i zeznania świadków.

Poznaliśmy się w Buniowej grupie fanów i fanek Jenny Lawson. Zaczęło się niewinnie – od odkrycia, że oboje jesteśmy piromanami. W tym czasie ciągle jeszcze próbowałem kuźni, Anna zarówno wtedy, jak i teraz zajmowała się pracą nad biżuterią. Jak wiadomo nadałem imię swemu kowadłu, Anna – swojemu palnikowi acetylenowemu. Zaczęliśmy wymieniać się zdjęciami różnych rzeczy, które albo podpaliliśmy osobiście, albo tylko oglądaliśmy. Przy okazji jednak poznaliśmy się nieco dogłębniej i im dłużej rozmawialiśmy, tym bardziej było oczywiste nasze pokrewieństwo.

Najbardziej uderzył nas fakt, że oboje posiadamy tę samą bardzo rzadką formę dwubiegunówki. Żadne z nas do tej pory nie poznało osoby, która rozumiałaby aż tak dobrze doznania związane z kilkunastoma skokami nastroju w ciągu dnia. Hiperseksualność trwającą trzy dni i konieczność odkręcania tego, co się przez te trzy dni zaplanowało na kolejne trzy tygodnie. Zbieranie przez tydzień energii celem wykonania jednego telefonu. To, że we wtorek nie ma żadnych problemów z przebywaniem w towarzystwie, a w środę nie można wyjść z pokoju i co nam pan zrobi. Jesteśmy otoczeni osobami, które nas akceptują, ale jak dużo są w stanie naprawdę zrozumieć? Ja sam, kiedy jestem wolny od depresji przez kilka tygodni z rzędu zapominam, jakie to dokładnie uczucie. Rozmowy z Anną – nasze nastroje na szczęście (?) się nie zsynchronizowały – pozwoliły nam obojgu na spojrzenie w lustro. Efekty bywają przerażające, edukacyjne, w jakiś sposób uspokajające.

Jak wiadomo, mój mąż nazywa się Jos. Anna w czasie, gdy ją poznałem spotykała się z Josè, ale kilka miesięcy temu (pokojowo) przestawili się na pozycje przyjacielskie. Dzięki temu aktualnie siostra spotyka się z Josephem. Twierdzi, że to przypadek i wcale nie wybrała go z uwagi na imię, ja zaś udaję, że jej wierzę. Mamy to samo podejście do ludzi, to samo poczucie humoru (co samo w sobie jest niesamowite, bo zdawało mi się, że moje poczucie humoru jest w swej zgryźliwej dziwaczności niepowtarzalne)… Łatwiej w sumie wymienić różnice – nie zgadzamy się muzycznie, jesteśmy różnej płci i ja wolę czytać książki na e-readerze, a ona na papierze. Najbardziej dotkliwą z różnic jest to, że Anna mieszka na niewłaściwym kontynencie. Oboje zgadzamy się, że Ameryka nie jest kontynentem dla ludzi niebędących Bardzo Stabilnymi Geniuszami, ale niestety siostra ma tam inną, na razie mi nieznaną rodzinę, w tym – tak się złożyło – trójkę małych siostrzeńców. Nawet jeśli zapomnieć o tym, że jej możliwości podjęcia stałej pracy – co za niespodzianka – są takie same jak moje (hint: jestem na rencie inwalidzkiej), przynajmniej na ten moment nie umiałaby tych trzech berbeci zostawić.

Owszem, bilet lotniczy kupiła w hipomanii, ale kupiła go też w niezwykle okazyjnej cenie. Im bliżej było jej przybycia, tym bardziej się denerwowałem możliwością, że znajomość osobista okaże się funkcjonować o wiele gorzej, niż wirtualna. Wpływem zmiany czasu na jej chorobę. (Z nieznanych powodów Anna praktycznie przestała jeść, co uczyniło jej wizytę tańszą, niemniej jednak nie było efektem pożądanym.) Aż odebraliśmy ją z lotniska, przywieźliśmy do domu i rozpętała się konwersacja… Zdawałoby się, że jeśli rozmawiam z kimś co dnia przez kilka godzin nie powinno nam zostać do przedyskutowania absolutnie nic. Rzeczywistość wyglądała tak, że musieliśmy się zmuszać do rozstania i udania na spoczynek nocny. Przed snem Anna co dnia uspokajała rozhisteryzowaną – jest to dla mnie zrozumiałe – rodzinę, zapewniając ich, że nadal jej nie zgwałciłem, nie rozczłonkowałem ciała i nie zjadłem mózgu łyżeczką. Ci ludzie powinni oglądać mniej seriali z Madsem Mikkelsenem.

Zaskakująco mało osób potrafi przyjąć i zaakceptować informację o tym, że jesteśmy rodzeństwem. Moi bracia, mama i Jos nie mieli z tym problemów, ale znają mnie już od jakiegoś czasu; jestem człowiekiem, który na jakiś czas zmienił sobie datę urodzin, siostra ich nie zaskakuje. (Na marginesie: rzeczywiście posiadam biologiczną pół-siostrę ze strony nieznanego mi ojca, ale niestety jestem prawie pewien, iż pół-siostrą nie jest Anna. Może kiedyś poznam swoje dodatkowe rodzeństwo, świat jest wszakże tak mały i ograniczony…) Większość jednak usiłuje przekierowywać konwersację na bezpieczniejsze i mniej szalone tory, co wygląda mniej więcej tak:

Ja: Siostra dopiero co wyjechała, a ja już tęsknię.

Rozmówca: Cieszę się, że Ty i Twoja przyjaciółka tak miło spędziliście czas.

Naprawdę, pewni ludzie mnie nie znają, ale Anna tak. Po tygodniu spędzonym razem kończyliśmy za siebie zdania, a najczęściej używaną przez nas frazą było “ja też”. Najpierw bardzo mnie zaskoczyła jej reakcja na “Coupling” i “Co Ludzie Powiedzą”, po czym przypomniałem sobie, że mamy to samo poczucie humoru. Dzięki temu do listy rzeczy, które do siebie mówimy i które są dla postronnych dość hermetyczne przybyło nam “Tu rezydencja Grantów, przy telefonie pani domuuu!” oraz “I can’t switch off the naked people!”. Mamy własne dowcipy i własny slang, jakbyśmy byli parą od co najmniej dekady. Co tu kryć, gdybym był hetero, oświadczyłbym jej się, a potem unieszczęśliwialibyśmy się nawzajem przez resztę życia. Lepiej być rodzeństwem.

Wyjechała we wtorek rano o godzinie na tyle wczesnej, że musieliśmy się pożegnać już poprzedniego wieczora. Kiedy wstałem była na lotnisku i rozpoczęliśmy – za pośrednictwem Messengera, oczywiście – konwersację przerwaną poprzedniego wieczora. Jednak Anna zaczęła zdradzać objawy pewnej nerwowości. Miała rację. United Airlines miało jakieś problemy z komputerami. W rezultacie problemów kilkadziesiąt osób zostało na lodzie, samoloty odleciały bez nich, a pan, eee, ten pan, co przyjmuje bagaż i wydaje karty pokładowe zaznaczył w komputerze, że siostra w ogóle się nie pojawiła na lotnisku. Co oznaczałoby konieczność nabycia nowego biletu. W cenie od tysiąca dolarów wzwyż.

Sprawę uratował oczywiście Jos. W odróżnieniu od nas Jos nie ma żadnych problemów z rozmawianiem przez telefon i po czterech rozmowach trwających w sumie 45 minut nie dość, że załatwił przebukowanie na kolejny dzień, to jeszcze a) na lepszą godzinę, b) za darmo (United za taką usługę żąda 300 dolarów). A my dostaliśmy jeszcze jeden dzień. Owszem, nerwy były, ale uznaliśmy, że dodatkowy dzień był ich wart.

Siostra jest znów w Atlancie, ja nadal w Amsterdamie i już za sobą tęsknimy. To drugi raz w życiu, kiedy mam tak absolutną pewność, iż ta druga osoba to właśnie ta. Pierwszy raz był z Josem. Wykorzystuję Annę w charakterze świnki morskiej – sprawdzam, czy przetrwa bez większych przygód sześciogodzinną zmianę czasu po powrocie. Jeśli tak, zaczynam zbierać pieniądze na przyszłoroczną wycieczkę do Hameryka. Myślę, że do tego czasu Bardzo Stabilny Geniusz powinien już zostać usunięty ze stanowiska. Alternatywę stanowi możliwość, że Geniusz przyciśnie swój Większy I Działający Przycisk (wiem, że to nie tak wygląda, ale Geniusz chyba nie wie). Zgadzamy się z siostrą – co za niespodzianka! – że to w zasadzie rozwiązałoby wszystkie nasze problemy.