O szczęściu

Chris Guillebeau zwrócił mą uwagę ku nowej książce Britt Reints (czy wspominałem, że kupuję w ostatnich miesiącach wyłącznie jedzenie i książki?). Wspomniana pani Reints pisze (moje tłumaczenie):

W „Micie Szczęścia” Jennifer Michael Hecht definiuje trzy typy szczęścia: chwilę szczęścia, dobry dzień, szczęśliwe życie. Hecht sugeruje, że dalsze definiowanie nie jest potrzebne, ponieważ różnica między powyższymi trzema jest oczywista gdy słyszymy kontekst, w jakim użyto wyrazu „szczęście”.

[Hecht] wskazuje jednak, że te trzy rodzaje szczęścia rzadko pojawiają się razem, co może spowodować, że trudniej jest osiągnąć szczęście, niż je zdefiniować. „Wszystko, co robimy,” pisze Hecht, „może pomóc osiągnąć jeden rodzaj szczęścia, lecz utrudnić osiągnięcie drugiego”.

Innymi słowy, jeśli zamiast do pracy pójdziemy do kina, pomoże nam to mieć dobry dzień, ale może utrudnić nam osiągnięcie szczęśliwego życia. Ten konflikt może utrudnić nam zdefiniowanie szczęścia dla siebie samych.

Nie czytałem „Mitu Szczęścia”, ale za to oglądałem wiele razy film „Godziny”, gdzie Meryl Streep mówi do swojej córki:

Pamiętam taki poranek, gdy wstałam o świcie, miałam takie doznanie możliwości. Wiesz o jakim uczuciu mówię, prawda? I pamiętam, jak pomyślałam sobie: Więc to jest początek szczęścia. Tutaj się zaczyna. I oczywiście zawsze będzie go więcej. Nie miałam pojęcia, że to nie był początek. To było szczęście. To była ta chwila. Właśnie wtedy.

*

Kiedyś wydawało mi się, że osiągnąłem szczęście.

Budziłem się rano po kilku godzinach snu i wyskakiwałem z łóżka, podekscytowany myślą, że nadszedł nowy dzień i… można iść do pracy. Mówię poważnie. Pamiętam ten okres jako nieskończony cykl słonecznych poranków pełnych możliwości. Wiecie o jakim uczuciu mówię, prawda? Możliwe, że nie wiecie. Kiedy myślę o tym okresie — był to rok, zdaje się, 2003 — myślę, że to był pierwszy identyfikowalny okres hipomanii w mojej chorobie dwubiegunowej.

Przez bardzo długi czas wydawało mi się, że wiem, co to jest szczęście. Szczęściem był ten właśnie okres, kiedy wyskakiwałem z łóżka o poranku, ciesząc się możliwością. Szczęściem były tygodnie po zakończeniu mojego pierwszego BARDZO niefortunnego związku, kiedy czułem się wolny, szczęśliwy, rozsłoneczniony i hipomaniczny. Generalnie rzecz biorąc, szczęściem było doznanie, że świat został stworzony specjalnie po to, żeby było mi dobrze. Chodziłem po świecie, dudniąc po chodniku specjalnie wyprofilowanym dla mych glanów, ubierając się w skóry od góry do dołu, plotąc sobie zdziczałe warkoczyki wraz z kolorowymi koralikami. Podkładu muzycznego dla długowłosego skórzaka dostarczały Kylie, Janet i Alizee. A w związku z tym, że szczęściem był haj serotoninowy, cała reszta musiała być nieszczęściem.

Kiedy zacząłem chodzić do terapeuty, już w Amsterdamie, w roku 2007, jednym z problemów, na jakie się skarżyłem było silne doznanie, że osoba widziana w lustrze to nie ja. Nie byłem pewien, kim ta osoba jest, ale na pewno nie była mną. Uczucie czasami przybierało na sile, a czasami słabło, ale towarzyszyło mi właściwie zawsze. Nie byłem do końca ani mrocznym skórzanym długowłosym mrukiem, ani chłopcem z koralikami na warkoczykach. Nie czułem się do końca w swoim ciele — i duszy — ani stojąc na balkonie i chłonąc całą skórą cudowność słonecznego popołudnia, ani leżąc na podłodze w swoim pokoju, za zamkniętymi drzwiami, chowając się przed współlokatorem, domagającym się wysprzątania łazienki. Przeprowadzka do Amsterdamu nie pomogła. Odnalazłem wiele rzeczy, wiele osób i wiele miejsc, ale nie odnalazłem siebie. Zajęło mi dwa lata terapii, treningów na siłowni i poszukiwań, zanim uczucie przeminęło — aby nigdy nie powrócić.

A jednak.

Gdy odkryłem mocne używki, wydawało mi się, że tym właśnie jest szczęście — tu chowało się przede mną od kilku lat, w małej żółtawej pastylce, albo w torebce z białym proszkiem. U nas, bipolarów, stan kiedy nie robimy nic głupiego i nie mamy depresji nazywa się „remisją”. Tyle, że ja nie wiedziałem, że mam jakąś remisję. Zdawało mi się po prostu, że nie wiedzieć właściwie dlaczego nie czuję się „szczęśliwy”. Po tygodniach namów Wikinga zgodziłem się wreszcie spróbować ecstasy i odkryłem, że szczęście można włączać na zawołanie. Podobnie DJ namawiał, namawiał, aż namówił mnie na śnieg — a ja odkryłem, że powód, dla którego ludzie biorą narkotyki jest bardzo prosty: bycie pod ich wpływem jest bardzo przyjemne. Tyle, że ludzie z chorobą dwubiegunową nie mogą sobie pozwolić na pieprzenie sobie w mózgu.

O powrocie swojej depresji pisałem. O wychodzeniu z niej prosto w hipomanię — też (chociaż nieświadomie). O swojej nowej diagnozie — podobnie. Kilka osób z bipolarem, czytających mojego bloga, zdziwiło się uprzejmie, że diagnoza nie była dla mnie oczywista. Otóż: nie była. Nie było dla mnie oczywiste, że w stanie hipomanii podejmuje się bardzo łatwo decyzje, konsekwencje których mogą trwać całe lata. W hipomanii próbowałem kolejnych używek, podrywałem z powodzeniem pół miasta, spadałem z hulajnogi na Słowacji, gotów byłem powiedzieć cokolwiek i zrobić jeszcze więcej, zakładałem firmę i pisałem piosenki. Aż nadszedł dzień, kiedy mój umysł postanowił, że czas na epizod mieszany. A ja nie rozumiałem, czemu nagle przestałem być szczęśliwy.

*

Moje szczęście jest ostatnio bardzo nudne.

Chodzimy ze Zbrojmistrzem wcześnie spać, bo ja muszę spać co noc przez 8 godzin, a tak naprawdę przy swoim zestawie leków potrzebuję co najmniej 9. W sobotę położyliśmy się jeszcze wcześniej, niż w piątek, bo mimo wczesnej pory ziewałem jak wieloryb i groziło nam, że połknę kanapę. Kanapa jest nam bardzo przydatna, bo spędzamy na niej mnóstwo czasu, trzymając się za ręce, oglądając razem różne dzieła sztuki na iPadzie. (Robimy też na niej inne rzeczy, o których nie będę szczegółowo opowiadać.) Grywamy w planszówki. Gotujemy razem, razem robimy grilla, rozpalamy ognisko, chodzimy na siłownię, wysyłamy sobie mailem ciekawe linki, słuchamy muzyki. Spotykamy się ze znajomymi i przyjaciółmi (niezbyt późno). Aktualnie robimy razem częściowy remont mojego prysznica.

Moje leki zostały ustabilizowane na poziomie, który przez 90% czasu gwarantuje mi funkcjonowanie pośrodku mojego „wykresu nastroju” — narzędzia pomagającego osobie z dwubiegunówką uniknąć nadmiernych wzlotów i spadków. Wśród innych pomocnych narzędzi warto wymienić stuprocentową trzeźwość, wzmiankowane 8 godzin snu co noc, uregulowany tryb życia, unikanie stresów i terapię.

Czym jest dla mnie pierwszy rodzaj szczęścia pani Hecht cytowanej przez panią Reints? Spojrzeniem w oczach mojego mężczyzny; wzięciem go za rękę; kształtowaniem gorącej stali; powąchaniem nowej książki; nową piosenką Annie. Czym jest drugi? Ustabilizowanym nastrojem; narzekaniem na nasze lenistwo, gdy bawimy się doskonale grając w Carcassonne; udaną konwersacją z urzędem pracy w języku niderlandzkim; oglądaniem Wikingów na wyspie Wolin; zrobienie wszystkiego, co zaplanowałem i przyjemnym doznaniem około godziny 19, że zostało mi już tylko przeczytanie DListed i zjedzenie czegoś pysznego. Szczęściem codziennym jest przewidywalność — miłe doznanie, że jutro najprawdopodobniej nadal nie będę mieć depresji.

Czym jest rodzaj trzeci? Wydaje mi się, że zaczynam rozumieć. Rodzaj trzeci to balans — rzecz, którą osobie z dwubiegunówką bardzo trudno osiągnąć. Między pracą, a odpoczynkiem; między miłością, a pożądaniem; między depresją, a manią; między naturą, a cywilizacją. Zbyt wiele lat spędziłem skacząc między ekstremami. Aktualnie odganiam je od siebie kijem, psiocząc na rozbisurmanioną młądziesz, jeżdżącą na rowerach bez trzymanki. Używki, czemu nie, zielona herbata i jedna kawa dziennie.

Ciekawe, jak długo mi zostanie.