Zaskoczę Was dzisiaj NIE pisząc o Tusku.
*
Podobnie jak bardzo wiele innych osób od dzieciństwa chciałem napisać powieść.
W grę wchodzą właściwie dwa rodzaje literatury. Jednym jest fantasy. Od dzieciństwa kręcą mnie klimaty rycerskie, miecze, zbroje, jazda konna i tym podobne. Nie chodzi tu bynajmniej o męskość rozumianą jako „gwałcimy, palimy i kradniemy”. Wprost przeciwnie. Bardzo lubiłem od dzieciństwa fantasy w wykonaniu Andre Norton, potem zaś moim ulubionym czytadłem stał się „Ognisty Miecz” Adrienne Martine-Barnes. Autorka ciekawie rozgrywa role genderowe — w zasadzie to główna bohaterka jest pochwą dla miecza-mężczyzny (metafory należy rozumieć dosłownie), ale jednocześnie to ona jest motorem akcji i decyduje o rozwoju wydarzeń. Taniutkie machismo w fantasy powoduje u mnie odruchy wymiotne — Sienkiewicz jest chyba ostatnim (chronologicznie) autorem, któremu gotów byłem wybaczyć przedstawianie kobiet jako piszczących białogłów zajmujących się szyciem i mdleniem. Może dlatego, że jak na grafomana Sienkiewicz był diabelnie utalentowany.
Drugim rodzajem literatury są dzieła znane jako chick-lit gdy piszą kobiety, a jako powieść obyczajowa, gdy to samo piszą mężczyźni. Wśród moich ulubieńców są Marian Keyes i Michael Cunningham; Marian pisze bardziej humorystycznie, a Michael z większą erudycją, ale tak naprawdę oboje tworzą dzieła „o ludziach i o życiu”. Chciałbym umieć pisać coś pomiędzy Marian, a Michaelem — przy czym zapewne bliżej Marian, bo jestem mało poważnym człowiekiem i ciężkie dramaty psychologiczne mi nie do końca leżą.
Jak łatwo zauważyć, jeszcze żadnej książki nie opublikowałem (gdyby było inaczej, zanudzałbym Was tą informacją średnio co 20 sekund, przedstawiał się jako Opublikowany Autor, był znanym telewizyjnym autorytetem ds. wszystkich, etc.) Kiedyś publikowano mnie w „Inaczej”, parę razy napisałem coś na homiki.pl, ale długie formy jakoś mi się nie udają. Po części obwiniam za to zwyczajne lenistwo, po części — to, że moje własne historie przestają mnie interesować w momencie, gdy poznaję zakończenie (co utrudnia redagowanie). Dodatkowo, zdolność koncentracji nigdy nie należała do moich — oooh shiny!
Po części zaś zwyczajny strach.
Jest tyle rzeczy, które mogą pójść źle. Po pierwsze primo, możliwe, że zwyczajnie nikt nie zainteresuje się moją twórczością, począwszy już od wydawcy. Po drugie, wydawca może tak, ale już nikt dalej. Po trzecie, recenzje. Wystawienie ukochanego dzieła na pastwę generała publicznego oznacza wystawienie się na bezlitosny bicz opinii recenzentów i trzeba posiadać pewną gruboskórność, żeby się tego nie obawiać. (Lub, jak Rafał Ziemkiewicz, mieć tak straszne parcie na bycie Sławnym Autorem, żeby w ogóle się nie przejmować niczym innym, w szczególności recenzjami. Stąd kariera wyrażenia „risercz ziemkiewiczowski”.)
Poza tym, tak wiele osób przecież pisze, pisze, pisze. Sam jestem wszak winien tej zbrodni — spójrzcie na moje liczne blogaski, którymi z upodobaniem zawracam głowę setkom, a czasem tysiącom (lecz niestety nie milijonom) czytelników. Notkę blogową zdarza mi się wrzucić w nerwach w ciągu pięciu minut, popełnić w niej idiotyczny błąd i potem żałować, że się odezwałem. Głupio byłoby opublikować powieść, a miesiąc potem dostać uprzejmy list od czytelniczki: „bardzo podobała mi się pana książka pt. Flamingi Jedzą Gruszki, jednakowoż chciałam zwrócić uwagę, że gruszki są dla flamingów trujące”. (Nie sprawdziłem, czy flamingi jedzą gruszki. Z góry przepraszam.) I znowu kłania się risercz ziemkiewiczowski — a tymczasem moje pomysły nie ograniczają się do pisania o Amsterdamie w roku 2013, ba, plącze mi się po głowie historia osadzona w XIX wieku w Islandii. Nigdy nie byłem w Islandii, a w szczególności nie byłem tam w XIX wieku.
No więc (nigdy nie zaczyna się zdania od…) mam całą długą listę powodów, dla których nigdy nie napisałem książki. A jednak nigdy się nie poddałem i nie przyjąłem do wiadomości, że to nie nastąpi. Wszystkie wymienione powyżej powody nie powstrzymały mnie od wymyślania kolejnych historii. Nie mogę się powstrzymać dopisywania historii całego życia osobom, które przeszły koło mnie na ulicy, rozmawiając przez komórkę. Od wymyślania, co też może sobie myśleć ktoś, kto miał do mnie zadzwonić dwa dni temu i — przypadkiem — wymyślania tej osobie całej historii rodzinnej. To się samo robi, a niektóre z tych historii zostają mi w głowie miesiącami, a nawet latami.
Z plusów dodatnich wymienić mogę fakt, że Autorem można zostać w dowolnym wieku. O ile Justinem Bieberem nie zostanę już na pewno, bo jestem za stary, o tyle pisać nadal mi wolno. Więc wciąż nie możecie się spodziewać dnia, ani godziny, w KAŻDEJ CHWILI mogę Was nagle zaskoczyć informacją, że napisałem powieść i co nam pan zrobi.