O tym, jak nie popełniłem samobójstwa

Ciężkie, więc reszta po przerwie.

W czerwcu zeszłego roku napisałem – w ramach szerszej akcji – notkę pt. „Jak popełnić samobójstwo szybko i skutecznie”. Z ciężkim sercem wyłączyłem dwa miesiące temu komentarze. Znalazło się wśród nich kilka podziękowań od osób, którym mój wpis pomógł – gdyby podziękowanie było jedno, czułbym, że blog spełnił swoje zadanie, było ich więcej. Serdecznie pozdrawiam i mam nadzieję, że jest o wiele lepiej. Niektóre komentarze zawierały jednak bluzgi i/lub groźby karalne: pochodziły od osób, które nie chciały być pocieszane i dostawać przydatnych numerów telefonów. Chciały, cóż, się zabić.

Na obrazku frazy wyszukiwarek z ostatniego roku. Notka wisi od dziewięciu miesięcy. Widać, czego ludzie szukają na moim blogu; co gorsza, spodziewam się, że nie poprzestają na mnie, szukają dalej. Do samobójstwa, jak pisałem, mam stosunek bardzo osobisty, jak napisałem w oryginalnej notce, mam za sobą próby – jak łatwo zauważyć, nieudane. Dziś, w roku 2016, bardzo, bardzo się z tego cieszę, ale wtedy – ostatni raz w 2012 – nie widziałem żadnej innej opcji. Stałem przy ścianie, w ciemnościach, sam. Myślałem, że nigdy więcej nie ujrzę światła, że wiem, jak będzie się dalej toczyć moje życie. W skrócie przewidywałem, że bank zlicytuje mi mieszkanie, wyląduję w kartonie na dworcu, opuszczony przez wszystkich, chory psychicznie. Moją największą obawą przez większość życia była myśl, że mógłbym zachorować psychicznie tak, żebym utracił kontakt z rzeczywistością NIE WIEDZĄC o tym. Moja największa obawa się spełniła. Do racjonalnego myślenia nie byłem zdolny – lub może nie wierzyłem, że mógłbym być, bo przecież powiedziano mi dzień wcześniej, że najwspanialszy okres mojego życia był ułudą, stworzoną przez chory umysł.

20% osób z chorobą dwubiegunową popełnia samobójstwo. Psychiatric Times pisze, że połowa ChAD-owców ma za sobą próby samobójcze. Czterdzieści procent z tej grupy osiąga „sukces”. Znalazłem się w tych pozostałych sześćdziesięciu. Spoiler: nie straciłem mieszkania, bank mnie nie zlicytował, nie zamieszkałem w kartonie na dworcu, nie zostałem sam, chodzę do kuźni, tworzę muzykę, za miesiąc biorę ślub. Choroba nie została w pełni opanowana, dwa miesiące temu wpadłem w ostry kryzys, który trwał około siedmiu tygodni i w tym czasie skrzywdziłem (nie fizycznie) między innymi Josa i siebie. Myśli samobójcze oczywiście wróciły i rozgościły się w znajomych wnętrzach. Ale nic z nimi nie zrobiłem. Zużyłem tę niewielką ilość posiadanej siły woli (próba powstrzymania manii jest mniej więcej tym samym, co próba powstrzymania wodospadu). Nikogo nie pobiłem, nie wyjmowałem żelaza z ognia rękami, nie zrobiłem sobie żadnej nieodwracalnej krzywdy. O ile wiem, nie zniszczyłem żadnej przyjaźni. Hipomania z 2011-2012 była wspaniała i gdy lekarz powiedział mi, że była marą i złudzeniem okropnie cierpiałem. Mania, której doświadczyłem dwa miesiące temu nie była ani trochę przyjemna.

Nie wiem, czy to przypadłość wszystkich ChAD-owców, ale mój mózg ZAWSZE jest zdania, że jakkolwiek nie czułbym się w tej chwili, będzie tak już zawsze. W czasie stabilności, np. dzisiaj, wiem, że to nieprawda. Epizod w końcu nastąpi, nie wiem kiedy, jak długi i jakiego rodzaju, ale na pewno nastąpi. Nie ma potrzeby o tym myśleć z wyprzedzeniem, wystarczy pilnować wczesnych znaków ostrzegawczych. (Napisałem o tym co nieco w książce.) Jeśli – jak tym razem – WZO się nie objawią i pierdolnie zdrowo i gwałtownie, cóż, będziemy się martwić. Jednak gdy jestem w stanie depresji lub manii racjonalna część umysłu ulega odłączeniu. „Już zawsze będziesz niczym i nikim,” łże mózg. „Zabij się i przestań marnować powietrze.” Mania mówi zaś: „Jesteś nieśmiertelny. Widzisz tę stal rozgrzaną do ponad tysiąca stopni? Możesz ją wziąć w rękę. Widzisz tych pijanych gości? Policjantów? Żołnierzy? Możesz ich sklepać z jedną ręką w kieszeni.” I zachęca raz za razem: „Zrób to. Zrób. Możesz, umiesz, potrafisz, pokaż im.” Szczerze mówiąc, częściowo ten okres zapiłem (nie cały, ostatnie dwa tygodnie). Nie jest to rozwiązanie idealne, ale w tym wypadku było najbezpieczniejsze. Wiedziałem, że jeśli będę mieć w domu cztery puszki guinnessa, to więcej już nigdzie nie pójdę, dzięki czemu ludność Amsterdamu będzie bezpieczniejsza.

Kiedy ktoś bardzo chce popełnić samobójstwo, na ogół tak naprawdę nie chce żyć w sposób, w jaki żyje w tej chwili. Powody mogą być bardzo różne: utrata pracy, rak, wczesne stadium Alzheimera, depresja, zerwanie, dla każdego co innego może być mityczną kroplą przepełniającą puchar. Niektóre z tych rzeczy – z wyjątkiem nieuleczalnych chorób – mogą się zmienić w ciągu kilku tygodni, miesięcy lub lat, ale w tym stanie umysłu widzimy – lub, jak ja w 2012, nie widzimy – wyłącznie ciemność i czujemy przed sobą ścianę. Nie wiemy, że wystarczy sięgnąć ręką w lewo i natrafimy na kontakt, a trzy metry od nas być może znajdują się drzwi do raju. Pełna wersja rzeczywistości nie jest nam dostępna, a wszystkie zmysły mówią jedno: to koniec. Dalej nie ma nic oprócz ściany. A na nieuleczalne choroby może się czasami nagle trafić lek; Ulf miał umrzeć jeszcze w latach 80., ale pojawiło się AZT. Żyje nadal i ma się dobrze.

Wczoraj po raz kolejny uderzyła mnie myśl: jestem szczęśliwy. Obejrzałem „Spiceworld: The Movie”. Tak, mam 38 lat, jestem kowalem i uśmiałem się do łez oglądając film z udziałem Spice Girls. Gdybym w 2012 odniósł „sukces” nie miałbym 38 lat, nie byłbym kowalem (tylko szkieletem) i nie uśmiałbym się do łez oglądając film. Nie zobaczyłbym serialu „Wikingowie”, nie miałbym Macbooka, w którego stukam, nie poznałbym Ulfa, który będzie świadkiem na moim ślubie, nie byłoby zresztą żadnego ślubu, sprzedaży mieszkania, pisania, Eleny Ferrante, tatuażu na głowie. Parafrazując pewnego kandydata na prezydenta miasta, niczego by nie było.

Od października 2012 wydarzyło się wiele bolesnych rzeczy. Oczywiście. Drzwi, które znalazłem nie zaprowadziły mnie do raju, tylko zwyczajnie na podwórko. Ale moje przewidywania nie spełniły się w żadnym stopniu. Owszem, boli mnie to, że jak na człowieka z czteroletnim doświadczeniem powinienem kuć o wiele lepiej, ale stabilny umysł podpowiada, że większość osób zajmujących się kowalstwem nie cierpi na choroby psychiczne kwalifikujące do 100% niepełnosprawności i dodatkowo nie miała kilkumiesięcznej przerwy związanej z uszkodzeniem kręgosłupa i wizyty w szpitalu psychiatrycznym. Mógłbym spędzać każdy dzień zadręczając się tym, jaki jestem beznadziejny. Zdecydowałem – można się tego nauczyć, chociaż nauka trwa długo – cieszyć się tym, że mogę chodzić do kuźni. Bo mimo wszystko wolę radośnie partaczyć w kuźni, niż być martwym. Zapaliłem światło, odszedłem od ściany. Jestem.