O pisaniu nie podejmuję się pisać (hohoho), porad tego typu będę udzielać albo po wydaniu dziesiątej powieści, albo po otrzymaniu Pulitzera. Opiszę więc proces wydawniczy dla self-publisherów – nie wiem, jak się przekłada na rynek polski, ile osób to w ogóle zainteresuje, ale nauczenie się tych rzeczy zajęło mi ponad rok i może komuś zaoszczędzę czasu…
Po pierwsze – piszemy książkę.
To nie jest tak proste, jak brzmi. Nie dlatego, że „nie mam pomysłów”, „kto to będzie czytać”, etc. Technicznie rzecz biorąc, książka telefoniczna to też książka, chociaż akcja nie posuwa się zbyt wartko. Pomysłów mam tysiąc, mogę rozdać. Dobrych pomysłów mam może pięć. Napisanie książki zajmuje przede wszystkim dużo czasu i wymaga cierpliwości, tudzież samozaparcia. Tak więc pierwszym elementem wydawania książki jest spędzenie pewnej ilości czasu na pukaniu w klawisze.
Są osoby, które potrafią napisać powieść w trzy miesiące. Nie należę do nich, więc pukałem długo. To znaczy wtedy mi się wydawało, że to już jest długo…
Po drugie – redakcja.
Nie jest to etap obowiązkowy, jeśli naszym celem jest tylko ujrzenie własnego nazwiska na okładce. Ja pracowałem z redaktorką dwa razy dłużej, niż pisałem to, co jej wysłałem. Nie wierzę, że Remigiusz Mróz pracuje z redaktorką lub redaktorem, bo nigdy by nie zdołał napisać takiej ilości książek. (Nigdy nie czytałem Mroza i to nie jest uwaga na temat jakości jego prozy.)
Istnieje kilka rodzajów redakcji – tłumaczę własnym sumptem z angielskiego, po polsku mogą się nazywać inaczej. Zanim zacznę, powiem jedno: z redaktorem trzeba się rozumieć. Pierwsze 15 stron Storytellers zostało skrytykowane/zredagowane w ramach wygrania przeze mnie konkursu. Zrobiła to redaktorka, która jest zupełnie poważnie sławna. Zniszczyła mi tekst, po czym zasugerowała, że powinien to być thriller. Osoby, które przeczytały mogą się w tym miejscu turlać, bo sprzątaczka miała się okazać tajną agentką, namawiającą kowala do powrotu do poprzedniej pracy w charakterze tajnego agenta CIA.
Redakcja strukturalna – structural editing
Porady i uwagi są, że tak powiem, na dużą skalę. Przykład: „tę scenę można wyciąć/skrócić” lub „powtarzasz informacje z poprzedniego rozdziału”. Moja redaktorka wskazała na przykład, iż postacie kobiece są raczej płaskie (to zabolało), poza tym naprodukowałem osób, których jedynym celem było istnienie w scenach w knajpie. W ten sposób, wzorem Tolkiena, namąciłem – oto dziesięć imion, z których ważne będą dwa, pozostałe zapamiętajcie dla rozrywki.
Redakcja zdaniowa (?) – line/copy editing
Tutaj wchodzimy w szczegóły. Gramatyka, powtórzenia, niedokładności, dla niektórych ortografia (tego problemu nie mam, ale to żadne osiągnięcie, mam wszystkie pozostałe). To nie to samo, co korekta. Redaktorka na tym etapie pisze np. „ten akapit jest niejasny” albo „nie rozumiem tego zdania”. Jesteśmy już na etapie, kiedy mamy fundamenty i cegły, ale trzeba w tym teraz wywiercić miejsca na kontakty elektryczne. Książka niezredagowana wyjdzie tak, jak mieszkanie, które kiedyś oglądałem, był tam kontakt elektryczny w prysznicu. To nie jest żart. Ani w temacie książki, ani kontaktu.
(Metafora remontowa bierze się oczywiście z tego, że właśnie mam w uszach zatyczki, na zatyczkach słuchawki dźwięko”szczelne”, w słuchawkach leci muzyka, a ciągle przebija mi się wiercenie i młotkowanie.)
Korekta
W zasadzie łatwo zgadnąć, co robi korekta 🙂 Musi się nią zająć osoba, która nie widziała tekstu na oczy. Powtórzę moją ulubioną anegdotę – gdy pracowałem w firmie, zajmującą się strukturą Internetu wyprodukowaliśmy śliczny (mojego projektu) raport roczny. Sprawdziły go cztery osoby, ja też, chociaż nie leżało to w zakresie moich obowiązków. Drukarnia przysłała nam 5000 egzemplarzy, z których każdy miał na pierwszej stronie słowo „Intermet”. Człowiek, znający tekst nie widzi takich literówek, oko się prześlizguje.
Nawiasem mówiąc, moja korektorka zostawiła dwa błędy. Jest to normalne, tak samo jak to, że ich nie zauważyłem. Self-publishing ma tę zaletę, że szybko je poprawiłem.
Promocja samego siebie
Promocję należy rozpocząć najlepiej przed napisaniem książki. Nie jest trudna, chociaż może pracochłonna. Jest nią na przykład pisanie bloga, posiadanie strony internetowej i uaktualnianie jej co jakiś czas, konto i interakcje na Twitterze, etc. NIE jest nią ciągłe spamowanie reklamami, Twitter jest tu najgorszy, kiedyś ktoś mnie dodał, ja tego kogoś nie, po czym ten ktoś się na mnie publicznie obraził, bo co za chamstwo. Nic nie poradzę, że nie ciekawił mnie feed tego pana – składający się wyłącznie z linków do jego książek oraz cytatów z samego siebie (z linkami do książek, oczywiście). Nie polecam kupowania usług typu „będziemy tweetować o twojej książce do naszych 180 tysięcy followersów”.
Celem takiej promocji jest zaznajomienie czytelników z językiem, jakim piszemy. Wiem od kawowiczów #stoserc, że dla czytelnika ważniejszy bywa ton, niż treść. Jak sam piszę – wiadomo, dostałem feedback, że udało mi się przeszczepić nieco Chmielewskiej do mojej angielszczyzny, mało rzeczy ucieszyłoby mnie bardziej. #tysiącsercnatysiąclecie!
Strona graficzna
Zaprojektowanie okładki wcale nie jest takie proste. Nie tylko dlatego, że trzeba np. zadbać o czytelność tytułu w wersji czarno-białej rozmiaru 2×3 cm, ale też z tego powodu, że to pierwsze, co potencjalny nabywca zobaczy.
Osobiście unikam książek, które mają na okładce Comic Sans, pięćdziesiąt czcionek, nieczytelny tytuł, wszystkie efekty z fotoszopa naraz, etc. Być może w środku znajduje się arcydzieło, ale jeśli autorowi do tego stopnia wszystko jedno, że walnął sobie w charakterze oprawy graficznej wymiot, nie czuję się przekonany, że przyłożył się nadmiernie do pisania (tudzież redakcji i korekty). A mówię tylko o e-bookach. Pochwalę się przy okazji, napisałem notkę o tym, jak ważne są recenzje. Zilustrowałem ją tak, że oko mi staje w słup, mój talent nie ma granic.
Projekt wersji papierowej to zupełnie inna sprawa. E-booki chociażby same sobie łamią zdania, można w czytniku zmienić czcionkę, powiększyć, pomniejszyć, etc. Papier nie daje tego luksusu. W zależności od długości utworu pewne formaty sprawdzą się lepiej niż inne, nie mówiąc o tym, że czym innym jest 50 stron rozmiaru A4, a czym innym 300 rozmiaru zwykłego, małego paperbacka. Zanim ostatecznie zaaprobowałem wersję do druku, zamówiłem pięć różnych kopii próbnych, bo testowałem różne rzeczy – np. rozmiar czcionki, marginesy, okładkę matową vs błyszczącą, papier biały lub (lekko) kremowy, etc.
Stanowczo polecam wynajęcie nie tylko grafika, ale zgoła takiego, który umie zaprojektować książkę, a nie tylko bannerek reklamowy (nawet, jeśli bannerek jest najpiękniejszą rzeczą na świecie), ponieważ oprócz estetyki liczy się formatowanie.
Ogłoszenie parafialne
Dzięki komentarzowi Magdaaleny odkryłem, że mogę się mądrzyć, ale Bezosa nie przechytrzę. Użyłem oprogramowania Amazonu, Kindle Previewer, celem konwersji z EPUB na MOBI. Jak się okazało, książka pokazywała się dobrze we wszystkich podglądach łącznie z ostatecznym przy akceptacji… tylko nie na Kindlu. Aplikacje Kindle for Mac i Kindle for Android nie miały żadnych problemów oprócz tego, że tekstu nie dało się wyjustować, co nie dało mi do myślenia, bo lubię wyrównany do lewej.
Tak więc pro-tip, głównie chyba dla mnie – Amazon Create generuje lepsze rezultaty, pewnym efektem ubocznym jest to, że celem ich obejrzenia muszę swoją książkę kupić (Amazon nie pozwala ściągnąć MOBI). Ale mam jedną więcej sprzedaż dzięki temu… Możliwe, że będę też musiał kupić Kindla, bo nie mogę za każdym razem prosić Magdaaleny o pomoc i sprawdzenie pliku.
Rly, Amazon? Rly?
Druk
Pytano mnie, czy self-publishing polega na tym, że mam teraz w domu 500 książek. Na szczęście w 2019 już nie, chociaż ciągle szukam takiej usługi w Polsce. W tej chwili mam trzy, bo ludzie kupują wersje z autografem, które jednak muszę mieć w domu. Zamówiłem kolejne 12. Kiedy wyjdą, zamówię kolejne i tak dalej.
Używam dwóch różnych drukarzy/drukarni: Amazonu i IngramSpark. Obie mają różne wymagania techniczne. Grafik musi te różnice rozumieć. Moja książka w wersji papierowej występuje jako miękka oprawa, twarda, tudzież wersja z dużą czcionką/dla dyslektyków. Amazon i IngramSpark mają odmienne wymagania w temacie okładki, bo liczy się chociażby to, czy papier ma 80 g/m2, czy 90. (Nie wiem, która drukarnia ma który, w każdym razie pliki były różne.) Oprawa miękka wymaga 2-3 mm ekstra – tzw. spady. Twarda nawet 2 cm, ponieważ wydruk okładki jest zawijany wokół tektury znajdującej się w środku.
Oczywiście nie ma obowiązku wydawania wersji papierowej w ogóle. Znajoma brytyjska pisarka w ogóle się tym nie przejmuje, ma na koncie 12 powieści, utrzymuje się wyłącznie z pisania. Ja lubię ładne rzeczy, stąd wersje deluxe, twarda oprawa, pocztówki, zakładki, etc. Mogę podać liczby – ze sprzedanych dotychczas egzemplarzy, wliczając kawowe e-booki, około połowy to wersje papierowe, więc chyba się opłaciło. Poza tym papierowe są naprawdę ładne, posiadanie własnej powieści w twardej oprawie powoduje, że wydaje się ona taka… prawdziwa 🙂
W części drugiej będzie o cenach, promocji przed i po wydaniu (wykraczającej już poza blogowanie), tudzież o tym, czemu sam z wielu możliwości nie korzystam. Część druga będzie zatytułowana „Wypoczynek (cz. II)” i być może zgadniecie, że o wypoczywaniu będzie niewiele…