Oszust uderza ponownie

Dziś postawiłem ostatnią kropkę w drugiej książce. Wysłałem tekst do korekty i do recenzentów, data wydania to 3 października – chyba, że 2020 jeszcze coś odwali, np. latającą Godzillę plującą ogniem. Książka miała być 28 maja, ale redakcja mi się nieco obsunęła przez operację, potem drugą operację z prawie-umieraniem, potem więcej wymówek niestety nie mam, ale cóż, obsunęła się i już.

No dobrze, wygłupiłem się. Otóż wolno mi pracować – z medycznego punktu widzenia – 2-3 godziny dziennie. Pani terapeutka tłumaczyła mi cierpliwie, czemu muzg ogranicza moje możliwości. Kiwałem z zapałem głową, słuchałem się grzecznie przez kilka dni, po czym uznałem, że ostatnia rundka to łatwizna i nie ma powodu, żeby nie zrobić tego przez weekend. Weekend zajął 11 dni, z czego w pierwszym dniu zrobiłem połowę, w kolejnych trzech byłem blobem kanapowym, a potem dłubałem przez godzinę dziennie, nieco umierając. Słuchając się pani doktór skończyłbym o połowę szybciej.

Terapeutka w rozpaczy narysowała mi, dlaczego nie mogę sobie odkładać wypalenia na pasujący mi termin. Uważam to za oburzające, ale mój stan potwierdza, że ta okropna kobieta ma rację, a ja nie. W ogóle to nie rozumiem, jak można wiedzieć dokładnie, w czym leżą problemy i wiedzieć, jak się ich pozbyć, ale nie móc po prostu tego zrobić, ale ja tu nie jestem od rozumienia, tylko od obsuwania. A dzisiaj również od dosuwania.

 

Children

Druga książka miała się zwać Children of the Gods, dopóki znajomy nie podrzucił mi reklamy, którą obdarzył go Bunio. Jak się okazuje, 'Children of the Gods’ to seria (na razie) 43… eee… romansów o wampirach-kosmitach uprawiających BDSM. (Możecie sobie wyszukać na Amazongu, tylko jakby co, to nie moja wina i uprzedzałem.) Tytuł w ogóle mi się nie podobał, bo od początku chciałem Children bez dodatkowych słów, ale chciałem wskazać gatunek – słowo „dzieci” nie sugeruje niczego. Gorzej, żadne dzieci tej książki nie powinny czytać.

Ujrzenie tłumu kosmicznych wampirów machających kańczugami było dla mnie jak oberwanie jednym z owych kańczugów, wskazywany przeze mnie gatunek mógłby zawieść czytelników, a może nawet przynieść mi pozew sądowy. (Wampiry bardzo dobrze się czytają.) Przemyślenie sprawy zajęło mi może 10 sekund i z ulgą wróciłem do oryginalnego tytułu, na pierwszej stronie ogłaszając wielkimi literami, że utwór zawiera treści gorszące i przerażające.

Okazało się, że istnieją osoby niebędące mną, które się tym przejęły.

Zaczęły padać pytania o preordery, wersje deluxe, zwyczajne „nie mogę się doczekać!!!”, oraz jeszcze gorsze rzeczy.

(Dla jasności, nie znam tej pani. W ogóle nie wiem, kto tę książkę nadal kupuje, nie posiadam tylu znajomych, moi znajomi chyba też nie mają tylu znajomych…)

Takich tweetów zobaczyłem w ostatnich dniach cztery i nie mam na myśli swojego. Zamiast się cieszyć, przeżywam malutkie ataki paniki. 'Nie,’ chcę krzyczeć, 'to pomyłka, ta książka wcale nie jest dobra i nie wiem co pani czyta, ale błagam, niech pani chociaż nie spodziewa się niczego dobrego po tej drugiej…!’

Jest coś takiego, jak syndrom oszusta. Kiedy Storytellers dostawało świetne recenzje, a nawet pojawiło się w finałach paru dużych konkursów i wygrało kilka małych syndrom zdechł, bo nie miał się czym karmić. Teraz wrócił i najwyraźniej w międzyczasie ostro trenował na siłowni, używając przy tym sterydów.

 

Drugi raz

Kiedy zbierałem się do publikacji Storytellers syndrom oszusta również mnie spożywał, ale wtedy nikt nie wiedział, kim jestem. Gdyby książka zrobiła straszną klapę, mógłbym zawsze zmienić sobie pseudonim artystyczny, dokonać przeszczepu twarzy, wyprowadzić się do jaskini na Islandii i nigdy więcej nie napisać niczego oprócz ewentualnie listy zakupów.

Teraz, niestety, troszkę mnie widać. Niedługo (nie wiem, kiedy to jest niedługo, traumy wypieram) nastąpi blog tour, czyli trzy blogi książkowe dziennie będą recenzować moje Dzieci. Piętnaście miejsc zapełniło się w mniej niż dwa dni. Blogerka, której książką roku było Storytellers na pytanie, czy chciałaby przeczytać Children odpisała „ojej, jestem taka szczęśliwa, że aż wykonałam happy dance!”. Zmęczyłem okrutnie przyjaciółkę… no dobrze, przyjaciółki… którym narzekałem na swoje wątłe nerwy i wiem, że to strasznie ironiczne, bo pisarzom raczej powinno zależeć, żeby o nich mówiono. Syndrom oszusta żarł wątrobę, lęki – żondołek, wstyd, że im na to pozwalam – pozostałe podroby i zrobiło mi to wszystko krzywdę.

Odbyłem otóż drzemkę. Po obudzeniu się odkryłem, że bolą mnie plecy. Ale nie tak jak zwykle (zawsze bolą mnie plecy) tylko tak, że zeżarłem cztery przeciwbólowe z dozwolonych dwóch, poprawiłem czterema rozluźniaczami mięśni, następnego dnia zaś przypomniało mi się, że po operacjach został mi oxycontin. Zjadłem dwa, byłem na okropnym haju (nie wiem, dlaczego ludziom to sprawia przyjemność…). Ból trochę zelżał. Siedziałem na kanapie i chciałem wrzeszczeć „BOLĄ MNIE PLECY!!!!!!”. Tak źle nie było od lat i nie mogłem tylko zrozumieć, jakim cudem leżąc na plecach bez ruchu uszkodziłem sobie kręgosłup.

Fizjoterapeutę udało się załatwić na zaraz i okazało się, że mięsień, eee, dolnoplecowy miałem sztywny jak deska. Masaż był z gatunku tych, po których ma się siniaki jak po zabawie z bandą skinheadów, ale po 10 minutach mogłem się pochylić, następnego dnia przeciwbólowe były dwa, a dzisiaj jest zupełnie normalnie.

Jeśli to nie było ze stresu, to jestem Sławną Pisarką, o czym zaraz. Stres jest efektem połączenia zainteresowania ze zmianą gatunku literackiego i (chyba) targetu.

 

Cojapisze?

Przyznam, że tzw. typowych fanów fantasy postrzegam jako białych chłopców (można mieć 50 lat i być chłopcem) w koszulkach z napisem WALCHALA ŚMIERĆ MIECZ WROGOM. Śmiertelnie rani ich serduszka zaistnienie w książce lub opowiadaniu kogokolwiek, kto nie jest białym chłopcem wymachującym mieczami i toporami. Miejsca dla dam zostały naturalnie przewidziane, mianowicie biały chłopiec albo damy gwałci, albo ratuje, albo mści się na gwałcicielu. Potwierdzenia znajduję właściwie wszędzie, wczoraj też przeczytałem o rozszalałej politycznej poprawności, przez którą czarnoskóre lesbijki na wózkach niszczą czystość gatunku.

W mojej książce występuje dwójka głównych bohaterów: syn Thora, autystyczny gej, oraz adoptowana przez Boginię miłości i Boga seksu aseksualna i aromantyczna dziewczyna. Nie wszystkie „moje” nordyckie bóstwa są hetero, nie wszystkie są białe, nie wszystkie są przykładami aryjskiej perfekcji. Szukałem zatem sposobu, żeby uciec od słowa „fantasy”, ponieważ wmówiłem sobie, że fantasy to wyłącznie książki białych chłopców dla białych chłopców. Jednogwiazdkowe recenzje mi zwisają, ale zupełnie poważnie nie chcę nikogo wprowadzić w błąd.

Próby zdefiniowania uprawianego przeze mnie gatunku bez słowa „fantasy” były nieco żenujące. Kiedy definicja osiągnęła długość dziesięciu słów uznaliśmy z „moją” blogerką, że gatunek nazywa się „blorg” i porzuciliśmy temat. Wczoraj temat pojawił się przypadkiem – właśnie w rozmowie o rozszalałej poprawności politycznej.

Niejaka Ania zwróciła mi uwagę, że stanowię część problemu. Jeśli zostawię fantasy białym chłopcom, pozostanie domeną białych chłopców. Przypomniała mi też, że przecież moim celem jest urażanie ich delikatnych uczuć i kopanie w wątłą męskość. Trafiła w dziesiątkę, złapałem tęczowy topór i obwieściłem, że napisałem obyczajowe fantasy oparte o mitologię nordycką. Doznałem ulgi, co mnie zaskoczyło, po czym dołożyła mi Sławna Pisarka.

 

Sławna Pisarka

Jestem członkiem czatu, gdzie roją się pisarze fantasy w ilości około dziesięciu i dwoje blogerów. Znamy się od sprzedwojny, to znaczy od jakiegoś roku lub półtora. Jeden z nich, niestety admin, zaprosił bez pytania nas o zdanie Sławną Pisarkę. Powiedzmy, że ma na imię Żaneta.

Odkrycie nowej osoby na czacie mnie zaskoczyło, ale skoro się pojawiła, należy się przynajmniej przywitać. Strefy czasowe mamy odmienne, więc napisałem „cześć Żaneta!” i poszedłem spać. Rano odkryłem taką oto konwersację:

Żaneta: Cześć Bjørn, nie znam cię, kim jesteś i co robisz? 
Moje psiapsiółki: *tłumaczą, opowiadają, chwalą pod niebiosa, aż się zarumieniłem*
Żaneta: Ach, to bardzo interesujące, muszę koniecznie przeczytać.
Żaneta: Chcecie zobaczyć zdjęcia mojego obiadu?

(Nie żartuję. Wstawiłbym zdjęcie obiadu, ale nie chcę, żeby ktoś Sławną Pisarkę zidentyfikował.)

Przeczytałem to o poranku i zapytałem znajomą blogerkę, kim, do cholery, jest Żaneta. Okazało się, że jest osobą, która posiada Kontakty oraz zna Ludzi, a nasz admin też by chciał mieć Kontakty i znać Ludzi. Blogerka dodała też, że „nie jest fanką jej osobowości”. Odparłem, że ja też nie, bo już mnie uznała za nieużytek (umiem tłumaczyć z amerykańskiego), na co blogerka odparła, że przesadzam.

Faktycznie, pomyślałem, może przesadzam.

Okazało się, że Żaneta pisze fantasy LGTBQ+, co natychmiast wzbudziło moje zainteresowanie. Znajduje się na celowniku hejterów, którzy włamują jej się na serwery i konta, tudzież wysyłają groźby i wyrazy. Spytałem, czy nie zechciałaby się podzielić, bo chciałbym wiedzieć, na co się przygotować. Podzieliła się otrzymanymi pochwałami i podziękowaniami. Hejty jej gdzieś zaginęły, ale – rzekła – po prostu zbyt wielu ludzi czyta jej powieści i dlatego znalazła się na owym celowniku, mi zaś nic nie będzie, bo wspólnota self-publishingowa jest bardzo fajna i tolerancyjna. Gdybym zaś chciał, to chętnie przeczyta i zrecenzuje moją książkę – kiedy tylko znajdzie chwilę czasu, albowiem jest bardzo zajęta.

Parsknąłem. Podziękowałem za uprzejmość i szczodrość. Zgodnie z przewidywaniami Żaneta nie zauważyła, że się z niej natrząsam. Dorwała się za to do mojej przyjaciółki celem poinformowania, że opis jej książki obraża wspólnotę osób z inwalidztwem i jako Sławna Pisarka chętnie udzieli sugestii. Przyjaciółka o żadne porady nie prosiła. W tym momencie zrozumiałem dokładnie, jakiego rodzaju osobą jest Sławna Pisarka i doznałem jeszcze większej ulgi. Wskazano mi moje miejsce i bardzo mi ono odpowiada.

Sławna Pisarka jest na celowniku hejterów, dlatego, że jest sławna. Jako nikt ważny – owszem, książki domaga się trochę ludzi, ale „trochę” to „trzydzieścioro” – nie mam się czego obawiać, w szczególności od fajnej i tolerancyjnej wspólnoty self-publishingowej. Moje prawdziwe obawy dotyczyły osób właśnie takich, jak Żaneta, która odczuwa potrzebę udzielania obcym ludziom przydatnych porad na temat tego, co kogo obraża – i to pomimo tego, że jest tak ogromnie zajęta. Nic nie ucieszyłoby mnie bardziej, niż kompletny brak zainteresowania ze strony Sławnych Pisarek. Groźby śmiertelne w ilości jednej już kiedyś dostałem, przez tego właśnie bloga, odkryłem je po pół roku w folderze „inne wiadomości” i uznałem, że skoro nadal żyję, to może będzie dobrze. Kompletnie za to nie mogę znieść przydatnych porad wygłaszanych z naciskiem prasy hydraulicznej.

 

Co teraz?

Najpierw nic, bo wreszcie mogę naprawdę odpocząć. Za parę dni zajmę się projektowaniem twardej i miękkiej oprawy. Do twardej będę pisać dodatkowe opowiadanie. Potem kiedyś tam nastąpi blog tour, podczas którego powinienem już być zajęty drugą częścią cyklu – Children to część pierwsza. Planuję popsuć którejś postaci plecy, bo nie widzę powodu, żeby cierpieć samotnie i jestem człowiekiem podłym.

Adminowi czatu życzę zdobycia wielu Kontaktów i poznania Ludzi, wynoszę się po cichu, po prostu mnie tam nie będzie. Z osobami, z którymi chcę utrzymywać kontakt – chociaż obrażają wspólnotę osób z inwalidztwem, czyli mnie – będę go utrzymywać na privie. Wyniosłem z tego dwie dodatkowe korzyści, mianowicie dowiedziałem się, że potrafię ocenić kogoś prawidłowo na pierwszy rzut oka ORAZ że półtora roku znajomości nie wystarcza, żeby kogoś poznać.

Przeraża mnie tak naprawdę jedno. Mianowicie muszę wykonać research w temacie zwyczajów w Norwegii, na Wyspach Owczych, oraz Szetlandach około 885 roku. Chyba wolałbym oglądać obiady Sławnej Pisarki…