Uwaga, osoby wierzące (w Polsce to oznacza tylko jedną rzecz) mogą się poczuć dzisiejszą notką urażone. Serdecznie zniechęcam je do lektury.
*
Wczoraj przed pójściem spać wymyśliłem temat na notkę. Miała się nazywać „Pamięć! Gdzie ona?” (ci, co wiedzą, to wiedzą) i traktować… nie wiem, o czym. Bo do rana zapomniałem. Bardzo chciałbym, żeby to był żart. Ale naprawdę nie wiem, czego miała dotyczyć. Zdaje się, że miałem coś znowu wspomnieć o tym, że leki zrąbały mi pamięć do reszty, ale – o ironio – naprawdę nie pamiętam.
Potem ten pomysł odsunąłem na bok, żeby się nim zająć rano (chłe, chłe), a do głowy przyszedł drugi. A potem trzeci. Leżałem sobie rozbudzony o pierwszej piętnaście, w nocy rzecz jasna i nagle zrozumiałem, że dwubiegunówka przemieściła się znowu z dołu na górę skali. Po czym poszedłem dosypać sobie pigułek nasennych.
Moja depresja potrwała od 22 grudnia (a przypominam, że obchodzę Yule) do 7 stycznia (dzień po Trzech Królach). To pewny znak, że potrzebuję anty-egzorcysty. Kogoś, kto usunie ze mnie niezadowolonego Jezusa i zastąpi go Szatanem, lub w miarę możliwości Thorem, Tyrem, Heimdallem i tak dalej. Problem z bóstwami nordyckimi – tzn. zależy, jak się patrzy, co za chwilę wytłumaczę – jest taki, że nie są one wszechmocne. Minus tego stanu rzeczy jest oczywisty, mogę sobie mówić do Thora per ziom (nie mówię) i wysyłać różnorakie prośby i modlitwy, a i tak mnie nie wyleczy z depresji i nie wygram na loterii. Ponieważ nie posiada on takich możliwości. Nawet Eir, bogini odpowiedzialna za nordycki NFZ, nie usuwa dwubiegunówek. Jednak plus dodatni przesłania, moim zdaniem, plus ujemny. Albowiem gdyż z uwagi na brak wszechmocy moich bóstw nie muszę sobie tłumaczyć, że moja choroba jest wynikiem Planu Kochającego Boga.
Przeczytałem ostatnio coś, co mną wstrząsnęło. Przy czym absolutnie nie chodzi o to, ze ksiądz zażądał pieniędzy, bo to jest prawie tak szokujące, jak fakt, że w zimie jest zimno (nie dotyczy Holendrów, gdzie zima zaskakuje drogowców przy pomocy 1 mm śniegu). Chodzi mi o ten fragment:
W Wigilię zmarł pięciotygodniowy Olivier. Rodzice, państwo Adamczakowie z maleńkiego Oporówka, do dziś nie wiedzą, jaka była przyczyna śmierci. Chłopczyka zabrało pogotowie, nie udało się go uratować.
– To, co nas spotkało, z pokorą przyjmujemy. I choć trudno nam się z tym pogodzić, to widocznie tak miało być – mówi pan Robert, ojciec chłopca.
Bardzo serdecznie i poważnie współczuję rodzicom, dla których wigilia nigdy nie będzie już taka sama. (Skoro o tym wspominam, absolutne dno mojej depresji przypadło też w wigilię i naprawdę mało brakowało, żeby dla mojej rodziny i przyjaciół wigilia też nigdy nie była już taka sama.) Ale jest dla mnie coś niewiarygodnie przerażającego w zdaniu „choć trudno nam się z tym pogodzić, to widocznie tak miało być”. Rozumiem, że w pewien sposób może to pana Roberta uspokajać – tak miało być, Bóg miał swój plan, śmierć Oliviera jest częścią planu, nie chodziło o personalną vendettę. Tylko za cholerę nie umiałbym czcić kochającego Boga, którego plan polega na zamordowaniu mi w wigilię kilkutygodniowego dziecka. Jeśli to jest objaw miłości, to ja poproszę raczej o chłodny brak zainteresowania, a jeśli to jest plan, to chciałbym poprosić o wyjawienie, do czego konkretnie panu Bogu była potrzebna ta śmierć. Kochającemu panu. Być może winą są moje własne grzechy, ale na miłość Bogów – moich – JAKIE to są grzechy, za które trzeba mi odebrać dziecko? Mnie weź, połam mi nogi, ześlij raka z przerzutami, bo ja wiem, paraliż, ale co takiego zrobił kilkutygodniowy dzidziuś?
Nigdy nie byłem religijny (w ten jedyny właściwy sposób), ale nie da się rosnąć w Polsce bez nasiąknięcia chociaż odrobiną tej specyficznej odmiany katolicyzmu. To znaczy w 2016 może się da, ale w latach 80.-90. się nie dało i nic na to nie poradzę. A z telewizora, gazet, radia słyszałem i oglądałem, że Bóg kocha nas wszystkich bezwarunkowo. Chyba, że jesteśmy homo, niekatolikami, niebiali (to ostatnio bardzo wśród kochających bliźniego niemodne), głosujemy na lewicę, uważamy przemoc wobec kobiet za niewłaściwą, jesteśmy wegetarianami lub weganami, jeździmy na rowerze, jemy mięso podczas postu, uprawiamy jogę, nie przyozdabiamy choinki (zwyczaj pogański, btw), odmawiamy czczenia w jedyny właściwy sposób świąt wytyczonych w dniach dopasowanych przypadkiem tylko do potrzeb jednej religii, albo chcemy zdejmować krzyż ze ściany biura, klasy szkolnej, o Sejmie nie wspomnę. Wtedy bezwarunkowo kochający Bóg nas nie kocha i czeka nas zapewne piekło. (Za CBOS: 56% Polaków wierzy w Boga niezachwianie, a 27% wierzy, choć miewają chwile zwątpienia. W sumie jest to 83%. Tutaj hierarchia się krzywi, bo miało być 97%, ale nieważne. Skoro wierzą w Boga, z pewnością wierzą w niebo, piekło i czyściec. OTURZ: NIE.
Na pytanie, co dzieje się z nami po śmierci, 36 procent respondentów odpowiedziało:”idziemy do nieba, piekła lub czyśćca”. 31 procent uznało, że po śmierci coś jest, ale nie wiadomo co, 18 procent – że śmierć jest końcem, a 4 procent – że wszyscy idziemy do nieba.
[…] Na pytanie o zbawienie 61 procent uczestników sondażu odpowiedziało, że każdy może być zbawiony, a 8 procent – że tylko ludzie religijni
Zwracam uwagę, że 61+8 (pyt. drugie) to mniej, niż 83. Zaś 36+4 to zgoła jeszcze mniej. No nie wię, nie wię.
70 procent wierzy w sąd ostateczny, niebo i w cuda, 62 procent w zmartwychwstanie zmarłych, a 56 procent w piekło.
No i o to mi chodziło. Skoro 70% wierzy w niebo, 56% w piekło (to się oczywiście nie sumuje), to na czym polega katolicyzm pozostałych 13 lub 27%? Skoro 40% wierzy, że po śmierci idziemy do nieba, piekła lub czyśćca, ale aż 56% wierzy w piekło, a 70% w niebo – jak to działa? Co z tymi pozostałymi procentami? Czy CBOS miał do każdego badania inną próbę, dobieraną nielosowo? Podobno nie. 31% wierzy, że „po śmierci coś jest, ale nie wiadomo, co”. Jednocześnie 70% wierzy w niebo. Potrzebuję, żeby odpowiednia część diagramu Venna mi to wytłumaczyła. Rozmiar próby: 1003 osoby. Czyli jest co najmniej 10 osób, z którymi potrzebuję porozmawiać, a możliwe, że więcej, bo te 70% i 31% nie muszą się rozkładać w najwygodniejszy z punktu widzenia statystyki sposób. Z odpowiedzi na pozostałe pytania wynika jasno, że część wierzy w niebo, jednocześnie uważając, że po śmierci coś jest, ale nie wiadomo co. W każdym razie 10 osób mi wystarczy. Tak naprawdę wystarczą, powiedzmy, dwie.
Pewne pocieszenie stanowi dla mnie, że wg 44% odpowiadających piekło nie istnieje. Tzn. osobiście skłaniam się ku punktowi widzenia Pratchetta – każdy po śmierci dostanie to, co myśli, że dostanie – więc mnie to nie dotyczy, ale może się mylę. Nie mogę znaleźć artykułu, którego autor napisał rozbrajająco, że owszem, każdy wierzy w innego boga lub bogów, ale mylą się, gdyż ci pozostali są wyobrażeni i tylko nasz (ten z dużym B) jest prawdziwy. Myślałem, że to Roman Graczyk, ale google odmawia współpracy. Bawi mnie ogromnie, że arcybiskupi mogą usiąść przy stole, podebatować i uznać, że Bogowi aktualnie już nie przeszkadza, czy ludzie jedzą 26 grudnia mięso. Nachalnie kojarzy mi się to z posiadaniem numeru telefonu pana Boga, szybkim pytaniem na Whatsapp i odpowiedzią „a to sorki, pomyliło nam się, dzięki xoxo”.
Żartuję sobie, że w piekle jest o wiele ciekawiej, niż w niebie, bo w niebie grają na harfach i jedzą kaszę mannę bez cukru (polecam słuchowisko Chmielewskiej o niebie dla demokracji ludowych, do znalezienia w Autobiografii), a w piekle jest dużo ognia i ostre S/M. W żadną z tych rzeczy nie wierzę i nigdy nie wierzyłem, co nie zmienia faktu, że po publikacji tej notki zapewne zostanie wystawiony na moje nazwisko nakaz bezwarunkowej ekstradycji celem osądzenia przed polskim sądem za obrazę uczuć religijnych. Co w przypadku obywatela holenderskiego byłoby swoją drogą bardzo interesujące. Na wszelki wypadek wyjaśniam, że moją intencją nie jest obraza nikogo i niczego, prowadzę sobie intelektualne rozważania wyssane z palca, a obrażone osoby serdecznie przepraszam. Mam nadzieję, że prokuraturze, ewentualnie mojemu adwokatowi powyższe wystarczy.
Potrzebuję również objaśnienia, dlaczego rodzinie tak głęboko wierzącej kochający pan Bóg odebrał dziecko, bo było mu potrzebne do planu, a ja nadal żyję, byłem nawet w kilkunastu kościołach (bywają bardzo ładne, w szczególności na Starym Mieście w Warszawie można podziwiać przepiękne prace kowalskie, poza tym kilka ślubów i pogrzebów) i nic na mnie nie spadło, nie złamałem nogi, woda święcona na mój widok się nie zapieniła i ogólnie zarówno wierni, jak i sam Najwyższy okazali mi głęboki brak zainteresowania. Mógłbym podciągnąć timing ostatniej depresji pod karę boską, gdyby nie to, że w zeszłym roku miałem okresów depresyjnych pewnie ze trzydzieści (ultra-ultra-rapid cycling) i mimo tego, że różnych świąt katolickich typu Dzień Matki Boskiej Od Rozmarynu i Liścia Bobkowego jest kilkadziesiąt, wydaje mi się, że nie we wszystkie było mi źle. Chociaż musiałbym sprawdzić, ale jestem na to zbyt leniwy.
Nie bardzo lubię rozmawiać o swojej wierze, zwłaszcza o szczegółach. Jeśli ktoś potrzebuje się dowiedzieć, czym jest Ásatrú, niech sobie wygugla. Nie mam też potrzeby ewangelizowania i wciskania ulotek. Moi bogowie są do tego stopnia niezainteresowani tym, czy ktoś ich czci, że gdy kiedyś zapytałem Thora, czy na pewno nie jest produktem mojej dwubiegunówki, odparł, że nie sprawia mu to żadnej różnicy. Moja wiara, jej zachwiania lub brak to wyłącznie mój problem. Do Valhalli nie trafię, niezależnie od tego, czy istnieje, wiem, dlaczego i nie mam ochoty tego tłumaczyć osobom, które wierzą w coś innego lub zgoła w nic. Mój los jest predestynowany (wyguglajcie sobie wyrd lub urðr, jeśli musicie). Dotyczy to również samych bóstw, bo gdyby Odyn mógł zapobiec Ragnarokowi, to by to zrobił. Jednak nie podda się bez walki i to samo dotyczy mnie.
Wierzę, że każdy z nas – chorych na depresję, dwubiegunówkę, etc. – jest wojownikiem XXI wieku. Walczymy, biorąc o szesnastej prysznic. Walczymy, idąc do psychiatry po leki. Poddajemy się, gdy rezygnujemy z pomocy lekarskiej i z rezygnacją czekamy, aż wydarzy nam się coś bardzo złego. Nie zostaje się wojownikiem za pomocą odpalenia racy, wybicia szyby w lokalu z kebabem lub założenia bluzy z napisem „wielka Polska katolicka”. Gdybym hipotetycznie miał dziecko, które umarłoby po kilku tygodniach od narodzenia, moim Bogom byłoby zajebiście przykro, niemniej jednak nie mieliby na to wpływu. Próbowaliby pomóc mi w pogodzeniu się ze stratą, ale nawet to mogłoby im się nie udać. Owszem, tak musiało być. Tylko w odróżnieniu od katolicyzmu śmierć nie jest elementem planu kochającego Boga. Moje uszkodzenie pleców nie było elementem planu kochającego Boga. To, że kuźnia zostanie w tym roku zamknięta, a ja jeszcze nie wiem, co będzie dalej nie jest elementem etc. Nie wszystko kręci się wokół mnie. Jak to ujął Thor, nie jestem aż tak ważny, jak mi się czasami wydaje. Bogowie nie zbierają się wokół wielkiego stołu zastawionego miodem pitnym, mięsiwem i winem po to, żeby debatować, co mi się przydarzy jutro. Nie spisują sobie planu, wedle którego niezwykle ważne by było, żebym miał depresję przez kilka tygodni, a dzisiaj, ósmego stycznia wyskoczył z łóżka po pięciu minutach od budzika i zaczął dzień od energicznych ćwiczeń. Jestem wyjątkowy, dokładnie tak samo, jak każdy inny. Posiadam supermoc: „I’ll give you the power of choice, and you will not like it”. To są dosłowne cytaty z mojego opiekuńczego bóstwa.
Z uwagi na to, że „Pamięć! Gdzie ona?” nie wiem, czy już wspominałem, ale moich Bogów kompletnie nie interesuje, co jadam, kiedy oraz z kim sypiam. Nie odprawiam tradycyjnych rytuałów, które spisał jeden taki biskup z kilkusetletnim opóźnieniem, po części dlatego, że nie wierzę w dokładność jego zapisków, a po części dlatego, że moje Bóstwa NAPRAWDĘ nie obrażają się za to, że w Yule nie przyciągam do domu drzewa i nie palę go rytualnie w dużym pokoju. (Mamy czujniki dymu i sąsiadów. To by się źle skończyło.) Jedno, co wiem na pewno, to że Thorowi zależy na moim zdrowiu i zdecydowanie odradza mi samobójstwo. Nie lubi też pytania „dlaczego?” i nigdy na nie nie odpowiada. Nie dlatego, że taki jest jego kochający Plan, tylko dlatego, że nie muszę tego wiedzieć (jest różnica między „muszę”, a „chcę”). Poza tym jedyną boginią, która tak naprawdę zna mój los jest Freya, która na ten temat nie rozmawia.
Kochający bezwarunkowo (z wyjątkiem wyjątków wymienionych wcześniej) Bóg w swoim planie umieścił śmierć kilkutygodniowego dziecka i komory gazowe. Były mu potrzebne do planu i stanowiły wyraz jego miłości. Jednocześnie z posiadaniem planu pan Bóg daje nam jednakowoż wolną wolę, co wydaje mi się sprzecznością, bo skoro jest wszechmogący i posiada plan, to coś mi nie gra. Ale przecież wiara nie polega na domaganiu się wyjaśnień, dlaczego zawiera w sobie rzeczy stanowiące bezpośrednie przeciwieństwa. Wiara polega na wierzeniu. I dlatego właśnie chętnie poznałbym ten sto pierwszy procent z badania CBOS. Zadałbym im różne pytania w nadziei, że na nie odpowiedzą.
*
A co do tego, o czym miała być notka pt. „Pamięć! Gdzie ona?” – nadal nie pamiętam, ale jeśli sobie przypomnę, to na wszelki wypadek zapiszę.
Obrazek na górze znalazłem w internecie i niestety wyszukiwarka odmawia podania autora. Wrzuciłem go, ponieważ w uroczy sposób pokazuje, jak Thor NA PEWNO nie wygląda. Zapewniam Was, że bóstwo się za to nie obrazi, ponieważ posiada poczucie humoru.