Pisze się

Piszą się powieści. Dwie.

Pierwsza jest na ukończeniu. Oceniam, że redakcja potrwa jeszcze 2-3 miesiące. Druga znalazła się właśnie w rękach beta czytelników. Być może skończę jej pisanie w tym roku, ale prawdopodobnie mi się to nie uda. Nie jest to wielki problem, ponieważ istnieją dwie drogi do wydania powieści w Stanach (mój rynek docelowy).

Tradycyjna publikacja

W tej chwili istnieje w Stanach pięć dużych wydawnictw (tzw. Big Five). Do niedawna było ich sześć, ale cóż, piniondz gópi, bo go nie ma. Jednakowoż w USA wydawnictwa w ogóle nie zaglądają do wysłanych bezpośrednio tekstów, interesujące są wyłącznie te, przez które przekopali się już agenci.

Droga do poszukiwania agenta jest żmudna sama w sobie. Przede wszystkim najpierw należy znaleźć osoby, które w ogóle interesują się gatunkiem, w którym piszę (pierwsza książka to fikcja historyczna z elementami fantasy). Ten pierwszy krok jest łatwiejszy, niż by się należało spodziewać. Wystarczy przejrzeć książki ze zbliżonego gatunku. Praktycznie każda pisarka dziękuje agentowi. W ten sposób zbieramy nazwiska. Kilka już mam, ale jeszcze niczego nie wysyłam, gdyż…

Do agentów wysyła się tzw. query. Jest to bardzo krótki opis książki. Prawie każda agencja publikuje swoje wymagania dotyczące query. Niekiedy domagają się dwóch paragrafów, niekiedy całej strony, niekiedy Times New Roman w pliku Worda, niekiedy Courier w treści maila. Tych wymagań należy się trzymać, ponieważ agentki dostają takie ilości tekstów, że nie mają czasu na ich czytanie. Pierwsza wycinka następuje, gdy autor ignoruje zalecenia. Druga po przeczytaniu query, czym zajmują się na ogół stażyści. Do agenta dociera to, co wybrali stażyści. Wtedy agent sam czyta query i reaguje na trzy sposoby: 1. odrzuca, 2. prosi o „partial” (na ogół pierwsze 50 stron, Word, Times New Roman, podwójny odstęp), 3. prosi o całość. To trzecie jest oczywiście najlepszą wiadomością. Odrzucenie czasami polega na otrzymaniu maila „w tej chwili ta książka nie leży w obszarze naszych zainteresowań, ale zachęcam do kontaktu po napisaniu kolejnej”, czasami – to już dobry znak – agentka dodaje porady i krótką recenzję, czasami po prostu odzew nie następuje nigdy.

W momencie wysyłania query trzeba mieć tekst gotowy do wysłania agentce NATYCHMIAST. Jeśli agentka poprosi o tekst, a my napiszemy, że potrzebujemy jeszcze dwóch miesięcy, albo mamy pierwszych pięć rozdziałów, możemy ją skasować z listy kontaktów. Na zawsze.

Agenci używają określenia slush pile (kupka błota), które oznacza rzeczy nadesłane przez autorów, z których każdy jest przekonany, że jest najlepszy i najbardziej zasługuje na wydanie. Jeśli autor tego przekonania nie posiada, zostaje błyskawicznie odrzucony, bo jeśli sam nie wierzę w swoją książkę, czemu ma w nią wierzyć ktokolwiek inny? Odrzucenie następuje jednak również za nadmierną arogancję, lub zgoła chamstwo. Pewna znana agentka dość często wspomina, że tekst wydał jej się interesujący, wymagał dużej przeróbki, spędziła pół godziny na tłumaczeniu co jest nie tak, po czym autorka odpisała jej bluzgami. Nie pomaga to ani tej autorce (agenci ze sobą rozmawiają), ani kolejnym, bo po stu emailach pełnych bluzgów agent traci chęć tłumaczenia, co można by poprawić. Kupka niekiedy zawiera tekstów (nawet tych w całości, o które prosił sam agent) dziesięć, a niekiedy osiemset. Tak więc nawet jeśli agent nie odpisuje przez sześć miesięcy ciągle nie oznacza to z pewnością odrzucenia. Agentka, o której wspominam wzięła ostatnio dwa tygodnie urlopu, bo miała zaległości z kwietnia, urlop spędziła na czytaniu i przepraszaniu autorów za tak długie oczekiwanie.

Znani mi autorzy – już wydani przez Big Five – chwalą się czasami ilością odrzuceń. Setka to liczba zupełnie przeciętna. Te rzeczy trzeba brać na klatę i ignorować. To, że stu agentów odmówiło reprezentowania mojej książki może oznaczać np. że rynek w tej chwili jest przesycony tematem (nie polecam w tej chwili pisania romansów o wampirach). Lub – rynek w ogóle nie jest zainteresowany tematyką zombie-jednorożców z planety Zorg. Być może mają tylu klientów, że nie zdążyli nawet uaktualnić strony WWW i dodać zdania „chwilowo proszę mi nic nie przysyłać, gdyż umieram”. Na moją niekorzyść działa chociażby to, że mieszkam w Europie i nie jestem native speakerem. Plusem jest to, że znalazłem redaktorkę, która pracuje ze mną za darmo, bo wierzy w moją książkę. Wielu autorów jest zdania, że redakcją zajmie się wydawnictwo, a na razie gramatyka jest opcjonalna. Wspomniana agentka po trzecim „you’re” zamiast „your” odrzuca tekst nawet jeśli jest wciągający. Autor, któremu nie chciało się uruchomić spell-checka i Grammarly nie traktuje swojej twórczości poważnie, więc znów – czemu ktokolwiek inny miałby ją tak traktować?

Załóżmy, że miałem szczęście i znalazłem agenta. Teraz następuje część druga. Czasami agent prosi o redakcję i zmiany nie po to, żeby grzecznie zakomunikować błędy i odrzucić, tylko dlatego, że książka jest bardzo obiecująca, lecz jeszcze nie do końca taka, jaką być powinna. Czasami nie jest źle i tekst nadaje się do rozpowszechniania wśród redaktorów wydawnictw. Sam fakt posiadania agenta wcale nie oznacza, że książka jest już praktycznie wydana. Kolejną osobą, którą agent musi przekonać chociażby do przeczytania jest redaktorka w wydawnictwie. Ona również dostaje piętnaście książek tygodniowo. Wymagane jest wtedy synopsis, czyli spis wydarzeń zawartych w książce. (BTW, piszę wyłącznie o fikcji – biografii etc. dotyczy zupełnie inny proces.) Synopsis jest rzeczą potworną dla autora, bo polega na wyrzuceniu całego smaku i zostawieniu szkieletu. Ale albo napiszę synopsis i zyskam szansę, albo nie napiszę i redaktor w wydawnictwie skasuje maila bez czytania.

Pozytywne myślenie ma wielką wartość, tak więc załóżmy, że agentka opchnęła mój utwór wydawnictwu. Następują wtedy negocjacje (agenci znają się na tym 10000 razy lepiej niż np. ja). Uzyskujemy zaliczkę. Zaliczka wynosi w Stanach średnio 6000 dolarów. Ta suma zawiera w sobie podatki oraz prowizję agenta (15%). Jest też dzielona na części. Czasami na trzy (otrzymanie tekstu, zatwierdzenie do publikacji, publikacja), czasami na dwie (z pominięciem trzeciej). To nie koniec. Kiedy redaktorka skończy pracę i uzna książkę za gotową, oczekiwanie na jej wydanie trwa średnio 8-12 miesięcy. Wydawnictwo zajmuje się przygotowaniem planu marketingu, ostatecznymi korektami, rozsyłaniem ARC, czyli kopii dla bloggerów i magazynów literackich, projektowaniem okładek (jeśli chcesz mieć na okładkę jakikolwiek wpływ, przestań czytać część pierwszą i udaj się bezpośrednio do drugiej), planowaniem tras po księgarniach i bibliotekach…

W przypadku powieści pierwszej, aktualnie zatytułowanej 'Storyteller’, spodziewam się mieć w ręku skończony tekst na początku października. Na poszukiwanie agenta, m.in. z uwagi na opóźnienia o których pisałem daję sobie rok. Być może trochę więcej. Oznacza to koniec 2019. Jeśli agent się znajdzie, mogę zająć się obgryzaniem paznokci i hodowlą wrzodów, pamiętając, że w najlepszym wypadku powieść zostanie wydana w 2020. Jeśli pójdzie szybko i sprawnie. W tym czasie autorka ma obowiązek zajmować się kolejną książką, bo jeśli pierwsza się sprzeda, wydawnictwo zażąda drugiej jak najprędzej – z uwagi na 8-12 miesięcy oczekiwania na ukazanie się utworu w sklepach. Między innymi dlatego druga książka jest już na etapie beta-czytelnictwa. Jeśli pierwsza się nie sprzeda, wydawnictwo puszcza autora kantem i warto mieć wtedy drugą książkę. Oraz mieć na uwadze, że pierwsza klapa bardzo zniechęci potencjalnych agentów i wydawców nawet do zajrzenia do drugiej.

Mam tych informacji dużo więcej, ale przejdźmy do części drugiej…

Self-publishing

Wydanie książki samodzielnie ma plusy dodatnie i ujemne. Plusem dodatnim jest to, że mogę wrzucić cokolwiek napiszę na Amazona, Apple Books, Kobo pięć minut po postawieniu ostatniej kropki. Zarobek autora na książce wydanej tradycyjnie to 6-15% przed podatkiem, Amazon płaci 70%. Niestety na tym właściwie kończą się plusy dodatnie i zaczynają ujemne.

Przede wszystkim, warto tę książkę jednak zredagować, chyba, że nie planujemy napisać już niczego innego i wiszą nam recenzje i opinie czytelników. To kosztuje. Trzeba zdobyć projekt okładki (na który tym razem mamy pełny wpływ), najlepiej wykonany przez zawodowca, nie przez siostrzeńca Jasia, który ma MS Paint i lubi go używać. Ktoś musi przygotować pliki do publikacji. Ktoś musi te pliki w odpowiedni sposób umieścić w Amazonie, Apple Books, etc. i upewnić się, że wszystko działa jak powinno. W przypadku produkcji paperbacka trzeba uwzględnić to, że druk ma inne wymagania niż e-book. A potem trzeba te książki reklamować. Samodzielnie. Lub zapłacić za to komuś, kto zajmuje się promocją zawodowo. W ten sposób można wyrzucić tysiące dolarów w nadziei, że się zwrócą, licząc się z tym, że być może ta chwila nie nastąpi nigdy. Można też pisać trzy romanse erotyczne o wilkołakach w miesiącu (tru story, niestety nie udało mi się znaleźć artykułu na ten temat który przeczytałem trzy dni temu), stworzyć ich 20, a potem zacząć się reklamować, bo czytelnicy po przeczytaniu pierwszego być może ruszą do drugiego, trzeciego, itd.

Druga książka ma być pierwszą w trylogii. Ale przy moim tempie pisania – a mam bardzo dużo czasu, jeśli nie żre mnie depresja, w depresji nie piszę, nie czytam, czekam, aż minie – trylogia będzie gotowa za trzy lata. Do tego czasu będę mieć wyłącznie wydatki. (Uwaga na marginesie: tradycyjne wydawnictwa i agencje na próby przesyłania trylogii reagują wysypką i zapaleniem otrzewnej. Piszemy „książka ma potencjał, by stać się serią” i liczymy na szczęście.) Self-publishing pozwoli mi oczywiście na wydanie serii mającej 500 części, co mi szkodzi. Tę pierwszą książkę mogę pociąć na trzy po 80 stron i każdą sprzedawać po 0.99 euro. Mogę wszystko. Ale czytelnicy nie muszą się mną zainteresować, jeśli moja autopromocja będzie irytująca, nachalna, zwyczajnie nietrafiona… lub pierwsza część niestrawna. Dlatego potrzebni są beta-czytelnicy. Jeśli dostanę zwrotnie dziesięć recenzji brzmiących „sorry, ale nie”, mogę sobie darować resztę trylogii, lub zignorować feedback i wypchnąć dzieło na Amazona. A potem pisać do bloggerów recenzujących książki. Kupować reklamy na AMS (Amazon Marketing Service). Irytować ludzi w mediach społecznościowych powtarzaniem tego samego linka pięć razy dziennie. Wszystkie te przyjemności należą do mnie. Owszem, potencjalnie mogę zarobić na każdym egzemplarzu nawet 10 razy tyle, co na publikacji tradycyjnej. Tak się jednak składa, że moje talenty autopromocyjne są… wątpliwe.

Na marginesie: przy wydawaniu książki tradycyjnie również muszę ją promować, bo wydawnictwo wszystkiego za mnie nie zrobi.

Plus dodatni – self-publishing funkcjonuje inaczej również dlatego, że czytelnik, który pożarł część pierwszą nie będzie czekać rok na drugą, bo zapomni. Książek jest po prostu za dużo. Zalecenie jest takie, by wydać trzy części w odstępach po trzy miesiące. Przykładem jest seria „Charley Davidson” Daryndy Jones. Pierwsze dwanaście (!) książek ukazało się między 2011-2017. Ostatnia, trzynasta, jest planowana na październik 2018 – miała być w grudniu, ale wydanie zostało przyspieszone, bo czytelnicy, cóż, zapomną. Żeby dokonać tak wiekopomnego czynu musiałbym zaczekać trzy-cztery lata, aż będę mieć całą trylogię. A potem modlić się, żeby ktoś ją zechciał nabyć. Darynda Jones reklamuje się jako „New York Times Bestseller”. Jest to poniekąd prawda. Część trzecia znalazła się mianowicie na miejscu 26 i pozostała tam przez cały jeden tydzień. Ale umieszczenie na okładce „NYT Bestseller” jest prawdą. I dobrym środkiem promocyjnym. To osiągnięcie nie wzięło się samo z siebie – zwłaszcza, że NYT odmawia wliczania sprzedaży e-booków do listy bestsellerów. Miejsce 26 oznacza najpewniej sprzedaż max. tysiąca sztuk („Notes on a Nervous Planet” Matta Haiga spędziło na pierwszym miejscu dwa tygodnie, NYT podaje, że przez te dwa tygodnie sprzedano 13 tysięcy egzemplarzy…) Tysiąc to dużo.

Podsumowanie

Żadna z tych opcji nie jest idealna. Przyjemnie jest za to mieć dwie zamiast jednej. I wiedzieć na pewno, że większą szansę mam wygrać na loterii, niż wzbogacić się na pisaniu. Mogę się przestać zamartwiać tym, czy aby na pewno trafiam w niszę rynkową, spodziewać się, że za zaliczkę kupię rezydencję z pięcioma basenami. Owszem, istnieją JK Rowling, George R.R. Martin, EL James (te inicjały jakoś pomagają, może się przerobić na Bjørn TVP Info Larssen?), ale ta lista jest bardzo krótka. Odstawienie rojeń o bogactwie i sławie uwalnia mnie od zamartwiania się tym, czy owe frukta osiągnę i pozwala mi się skupić na pisaniu. Tak naprawdę gdy wiem, że numer 1 na liście NYT otrzymuje się za sprzedanie 6 tysięcy książek jednocześnie cierpię (bo Haig naprawdę zasługuje na więcej) i wzdycham z ulgą. Może jak Darynda Jones dopcham się na miejsce 26 gdy wszyscy moi amerykańscy znajomi kupią po jednej sztuce? Może nie? Będę się nad tym zastanawiać w 2020, kiedy przyjdzie czas coś wydać jedną z powyższych metod. Może ktoś mnie przetłumaczy na polski, a może nie. Będę się nad tym… etc.

A na razie idę czytać, bo też jestem beta-czytelnikiem. Bardzo fajna książka, self-help pod innym kątem, krótka, ale dobrze się czyta. Pierwszy spis poprawek ode mnie liczył 112 komentarzy. Jestem w 1/3 i do tej pory mam komentarzy osiem. Będę polecać tę allegrowiczkę gdy książka się ukaże – będzie to self-publishing na Amazonie wyłącznie w wersji elektronicznej. Spodziewam się, że jej doświadczenia wiele mnie nauczą.

Zdjęcie: autor ciężko pracuje nad researchem