Środa
Jest piździelczo zimno. Nic nowego, ale i tak spędzam w łóżku dodatkową godzinę, wijąc się wśród swetrów i kołder. Gdyby się dało, najpierw rozpaliłbym ogień, a potem wyczyścił szybę pieca, ale nawet ja nie mam aż tak odpornych na gorąco dłoni. Wypełzam z łoża, gdy nie mogę dalej ignorować faktu, iż nie robi się ani trochę cieplej.
Prawie udaje mi się zignorować ból i sztywność pleców – dalszy research postaci Gunnara. Co za pech, że nie mogę sobie zrobić gorącej ka… cholera, przecież mogę. Śniadanie, kąpiel, kawa, herbata, książka o neo-nazistach w internecie. Zabawa przednia, ale przerzucam się na „No-One Ever Has Sex In The Suburbs” Tracy Bloom. Potem zaczynam pisać własną notkę o tym, że alt-right nie jest ani alternatywna, ani prawicowa, jest mainstreamem i lepiej do tego przywyknąć, żebyśmy mogli rozpocząć kolejną rewolucję i kontynuować przeciąganie liny. Nie wiem, czy ją publikować, bo w sumie i tak wszyscy to wiemy. W tym czasie kanapowa lewica się oburza za to, czy ktoś użył właściwego zaimka, podczas gdy przez Warszawę przeciąga sześćdziesiąt tysięcy faszystów, a w Ameryce konserwatyści (w tym znany pastor) popierają pedofila na stanowisko senatora. Polska i Ameryka zrobiły się ostatnio do siebie bardzo podobne, tylko zalegalizować w Polsce broń i transformacja będzie niemal kompletna.
*
Spędzanie czasu wyłącznie ze sobą prowadzi do myślenia, nie wiem, czy mi to odpowiada. Myślenie bywa szkodliwe. Rozważam związek z Josem i odkrywam, że jest w nim jeden problem – ja.
Pamiętam życie przed Josem, że się tak wyrażę. Sześć lat temu i trzy dni temu. Było super. Poznałem go i zrobiło się jeszcze bardziej super. Zaczęliśmy się spotykać, zostaliśmy oficjalnie parą, pół roku później dostałem diagnozę. Moja choroba podyktowała zmianę jego życia, a Jos się dopasował i został przy moim boku. Dopasowuje się nadal, kiedy mam 15 skoków nastroju w ciągu jednego dnia. Żadna sytuacja go nie wzrusza. Jest spokojną skałą. Ja jestem rozedrganym chaosem.
Po głębokim rozdłubaniu tematu i wgapieniu się we własny pępek dochodzę do ostatecznego wniosku: otóż chcę, aby mój mąż częściej mnie zaskakiwał. Ale tylko wtedy, kiedy chcę być zaskakiwany (co jest nie do przewidzenia z góry nawet dla mnie) i tylko w taki sposób, jaki lubię, co się regularnie zmienia. Chcę nie tylko mieć ciastko, ale jeszcze wtedy, kiedy mam na nie ochotę i o właściwym smaku, a po jego zjedzeniu albo mieć drugie, albo nie w zależności od tego, czy zostało mi miejsce. Jednocześnie ciągle czuję się niepełnowartościowy. Jos nigdy nie powiedział nawet kropki sugerującej, że tak myśli. Problemy żyją wyłącznie w mojej głowie, wymyślam je sobie sam, a potem się nimi dręczę. Mówiłem, że myślenie jest szkodliwe? Z drugiej strony jeśli to jest jedyny problem w naszym związku (jest jedyny), to chyba nie jest źle. Może powiem Josowi, żeby mnie zaskoczył za pomocą wypadu do muzeum Stedelijk w przyszły piątek o jedenastej.
Otwarty związek nadal jest teoretycznie otwarty, ale nie korzystamy. Zamknąłem profile „randkowe” tak dawno, że już zapomniałem, kiedy. Nie mam czasu. Obywatel Gierek zirytował mnie na tyle, że straciłem ochotę na widywanie go. Rudy księgowy czasami wpada w gości, raz na dwa miesiące. Głównie jestem jednak zajęty Josem i książką. Akcja (książki, nie Josa) rozgrywa się w Islandii w latach 1880-1920. Amerykańska żona importowana przez jednego z głównych bohaterów zadaje Islandce pytanie: co chcesz robić w życiu? Helga odpowiada – zdziwiona – no jak to co, wziąć ślub, mieć dzieci, pracować, żyć – co jeszcze można robić?
Piszę bloga, nagrywam muzykę, spełniłem marzenie – wytłoczono mnie na winylu, piszę książkę, redaktorka zmusza mnie, żeby tekst był coraz lepszy. Bardzo mi to odpowiada między innymi dlatego, że żre mnie potrzeba napisania najlepszej książki. Redaktorka wyciąga mnie ze strefy komfortu tak daleko, że zapomniałem, gdzie ta strefa była – i nadal nie odpuszcza, redaktorka rzecz jasna, nie strefa. Jednocześnie jestem straszliwie głodny życia. Spędziłem dwa lata na egzystowaniu mimo bólu, dwubiegunówki, problemów różnych rodzajów. Teraz, gdy odkryłem, że mogę żyć dookoła problemów, chcę wszystkiego naraz. W przyszłym roku spędzimy miesiąc na Islandii, ale w międzyczasie chcę też pojechać do Szkocji, Irlandii, wynaleźć lekarstwo na AIDS, #samaniewiem, ale czas mi ucieka i nigdzie nie czuję tego tak bardzo jak w miejscu, w które przyjechałem po to, żeby uciec od tej pogoni. Przy czym ten spokój też jest czymś, czego byłem głodny. Piszę, czytam, czuję, jak ucieka mi czas. Nie wiem, ile go mam, ale chcę doświadczyć tak wielu rzeczy.
*
Jest prawie 10 wieczorem i obawiam się, że dzień był zgoła zbyt przyjemny. Skończyłem „No-One Ever Has Sex In The Suburbs”. Dialogi bywają okropnie sztywne, ludzie tak nie mówią i tyle. Pod koniec dwie postaci wykonują ekwilibrystykę wymagającą posiadania czterech rąk, lub dodatkowych łokci. To wina redaktorki – teraz zauważam takie rzeczy. Zakończenie z obowiązkowym wyjaśnieniem wszystkiego jest okropnie źle napisane. Książka jest świetna, ogromnie wciągająca, nie mogłem się od niej oderwać, wydawałem z siebie głośne okrzyki w stylu „OMUJBORZE!!!” lub „NIEEEE!!!”. Zostawiłem na Goodreads recenzję z pięcioma gwiazdkami. Powinno być takich książek więcej. Tracy Bloom ma jeszcze co najmniej trzy. Kiedy się ubogacę, będę je po kolei kupować. Nie nauczę się od niej warsztatu i pisania dialogów, ale budowania akcji i postaci, z którymi da się identyfikować na pewno. Wolę źle napisaną świetną książkę, niż świetnie napisane nudy (coś tam coś tam „Białe Zęby” Zadie Smith coś tam).
Parę miesięcy temu zacząłem czytać Jennifer Weiner, bo zobaczyłem, jak wygląda jej dom. (Tak. Jestem materialistą.) Jedną książkę zmęczyłem, bo była o uzależnieniach, znam się na tym i mogłem ocenić research. Do połowy się udał, do drugiej już nie, bo autorce się wyraźnie nie chciało sprawdzać, jak wygląda rehab (przy czym ja też nie wiem, jak wygląda, ale wiem na pewno, jak NIE). Drugą książkę próbowałem przeczytać, przez miesiąc się zmuszałem. Około 3/4 zrozumiałem, że kompletnie mnie nie ciekawi, co się przydarzy bohaterkom i jak się całość skończy. To jest dla mnie lekcją, jak postaci nie pisać. To, że są niesympatyczne jest mało ważne, bo czasami fajnie jest mieć wrednych bohaterów. One są niesympatyczne w przewidywalny sposób, przydarzają im się przewidywalne rzeczy, kiedy tylko wpadną w kłopoty ktoś je szybko ratuje, żeby czytelnik się nie zdenerwował, albo coś.
Wieczór spędziłem usiłując znaleźć ogromny kawał drewna i ustawić dopływ powietrza tak, aby kawał się wyłącznie żarzył. Możliwe, że dla wielu ludzi jest okropnie dziwne, że wolę to od pięciogwiazdkowego hotelu, ale większość ludzi uważa, że frytki są smaczne, co dowodzi, iż nigdy się nie zrozumiemy.