Po cichu (część 5)

Część 1część 2część 3 – część 4

Piątek (c.d.)

Dziś triggery, więc po kresce.

G. zaprasza mnie na obiad. Rozmawiamy o pracy, jego i mojej. Wspomina, że wraz z mężem widzieli od razu, że potrzebuję tego wyjazdu i dlatego natychmiast wyrazili zgodę. A potem dodaje: „Zdajemy sobie sprawę, że pewnego dnia możemy dostać telefon i usłyszeć: Raya już nie ma”.

Mogą.

Samobójstwo jest najsilniejszym tabu, jakie wbudowane jest w ludzką psychikę. Naszym podstawowym instynktem jest przetrwanie. Nie ma niczego trudniejszego niż decyzja o zabiciu samego siebie, a potem jej realizacja. Jak widzicie, na razie mi się „nie udało”. Ale tabu w mózgu przełamałem wiele lat temu. Raz wystarczy.

Kiedy mój mózg przeżuwał mnie i wypluwał po kawałeczku do sedesu nie spodziewałem się dożyć czterdziestych urodzin. Pierwsza próba miała miejsce chyba kiedy miałem 27 lat (to nie jest forma wyparcia, moja pamięć z tego czasu to zarejestrowane luźne scenki – z roku lub dwóch życia – wyzbyte chronologii). To wtedy rodzina usiłowała mnie zmusić do wyboru między nimi, a Szacownym Eks-Małżonkiem, a de facto między nimi, a byciem sobą. Nie znam wielu wypadków, w których taka forma przymusu kończyłaby się dla obu stron dobrze. Kuzyn, w tym czasie student psychologii, użył wszystkich dostępnych mu narzędzi aby sprawić mi jak najwięcej bólu. Aby zmusić mnie do wyboru. Wybrałem opcję trzecią.

W tej chwili jestem niesamowicie głodny życia, jakoś tak od początku roku, kiedy zacząłem pisać „Liquid Fire”. Strasznie pragnę się uczyć, zacząłem kurs islandzkiego (co za język… o tym dalej). Nie mam czasu usuwać się z padołu, jestem zajęty. Dotarło do mnie, że obce kraje nadal istnieją; jakoś od ośmiu lat przestałem wyjeżdżać gdziekolwiek z wyjątkiem Polski, a przecież czekają Szkocja, Irlandia, Wyspy Owcze, Hiszpania, reszta Francji, Norwegia – a odwaliłem tylko Europę. Fakt, że istnieje Szkocja, a ja nie spędziłem tam co najmniej miesiąca motywuje mnie do dalszego życia.

W tej chwili.

Przyjechałem tu z powodów bardziej skomplikowanych, niż tylko „chciałem sobie posiedzieć sam z laptopem”. Im starszy się robię – a czterdziestka to nie jest jeszcze zamierzchła starość – tym trudniej mi znieść pewne rzeczy. Zużywa mi się paliwo i trzeba dolać do baku. Co jest niemożliwe, gdy muszę prowadzić interakcję z ludźmi – w 3D lub przez telefon (w sensie rozmowy głosowej z osobą, której języka ciała nie znam). Nie wytrzymuję hałasu, tłumów, ludzi domagających się ode mnie natychmiastowych odpowiedzi na dowolne tematy. Jestem tu, bo muszę to być. Gdybym nie mógł przyjechać do G. zabukowałbym cokolwiek, byle daleko od ludzi i zapłaciłbym ekstra za to, żeby nikt się do mnie nie odzywał.

Fakt, że mogę sobie postanowić, że potrzebuję takich wakacji i się na nie udać jest rzecz jasna przywilejem, którego większość ludzi nie ma. (Całość kosztowała mnie 90 euro plus jedzenie, ale nie każdy ma takich przyjaciół, jak ja.) Pogodziłem się z tym, że jestem lekooporny i remisja dwubiegunówki może po prostu nie nastąpić. Ból pleców to może jeden procent tego, czym był. Obie te rzeczy nakładają na mnie mnóstwo ograniczeń, ale dzięki temu mogę szukać innych zajęć – jak na przykład wyczekiwać tekstu z uwagami redaktorki i douczać się na bieżąco.

W tej chwili.

*

Mówię G., że zdawało mi się, że niemiecki to najtrudniejszy język na świecie, póki nie zacząłem się uczyć islandzkiego.

„To zabawne,” odpowiada rozmówca, „trzy dni temu powiedziałeś dokładnie to samo, w tym samym momencie”.

Milknę na chwilę.

„W ogóle nie pamiętam,” przyznaję w końcu niechętnie.

„Czy to efekt leków?”

Milczę znów.

„Nie wiem,” przyznaję w końcu. Bo nie pamiętam, czego nie pamiętam. Muszę poprosić bliskie mi osoby, żeby zwracały mi uwagę, kiedy się powtarzam i zacząć to zapisywać. Pamięć – gdzież ona? Zaprawdę, nasza pamięć nie powiada nam nic, oprócz cytatów z Chmielewskiej.

 

Sobota

Nie będziemy rozmawiać o sobocie.

 

Niedziela

Na zewnątrz leży śnieg. Nie zamawiałem żadnych śniegów i proszę to natychmiast zabrać. G. nabył dla mnie kostkę zrobioną, zdaje się, z brunatnego węgla i benzyny (?!), pali się bardzo powoli, dzięki temu rano mam jeszcze ciepłe, żarzące się, toksyczne kawałeczki i mnóstwo pyłu. I tak muszę całość usunąć, ale być może jest mi dzięki temu mniej zimno. #samaniewiem

Niechcący poprawiam wszystko, co przesłała mi redaktorka. Nie wychodzę, bo na zewnątrz panuje aura i dotarcie do końca niebywale mnie zaskakuje. Czy to możliwe, żeby… było… mniej poprawek? Czyżby tekst naprawdę robił się lepszy? A może po prostu mam dobry dzień, myślę, walcząc z niespodziewanym poczuciem własnej wartości. Nie, pieprzyć to, to ja się robię coraz lepszy i tak będzie nadal.

PS. Właśnie odkryłem, że za wcześnie wykorzystałem zdjęcie śniegu, więc wrzucam niezwiązanego selfika.