Część 1 – część 2 – część 3 – część 4 – część 5
Poniedziałek
Najdziwniejszy sen od lat: jestem na pierwszej randce z Tomem z „Big Little Lies”.
(Obejrzałem wszystkie siedem odcinków w trzy dni. Czasami trzeba odpocząć od pisania i czytania.)
Randka była… co tu kryć, urocza. Dużo chichotania, przypadkowych muśnięć dłoni, flirtu. Bardzo… grzeczna, żadnych macanek. Jakby nikt nie wynalazł Tindera i Grindra. Tom był przyodziany w wielki kawał materiału z wyciętą w środku dziurą. Wyglądało to trochę jak habit. Nie mogłem się powstrzymać i spytałem, czemu ma na sobie tak niezwykłe odzienie. Odpowiedział nieśmiało, że wie, iż lubię ludzi nietypowych. Miał rację, było to miłe i nieco przerażające – czy moim znajomym też się wydaje, że uznaję wyłącznie ludzi aż tak nietypowych? W jakiś magiczny sposób wyglądał uroczo, całuśnie i ogólnie była to pierwsza randka na 11 z 10 punktów. I wtedy się obudziłem – uśmiechnięty – była siódma rano. Niech szlag trafi mój pęcherz! (Nie dosłownie.) Postanowiłem, że będzie mi się ten sen śnił dalej. Nigdy wcześniej nie zadziałało, tym razem tak.
(Niczego nie zmyślam.)
Wyszliśmy z kafejki. Rozważaliśmy, co też teraz zrobić. Najgrzeczniej byłoby cmoknąć się w policzki, rozstać i minutę później przystąpić do wymieniania SMSów o treści „tęsknię”. Ale zamiast tego poszliśmy do niego. (Obwiniam za to kurs islandzkiego, który zdecydowanie kierowany jest do osób, które chcą się umówić na randkę. Umiem powiedzieć „czy masz ochotę coś zjeść lub wypić”, „piwo lub wino” (nie wiem, jak jest herbata), „u ciebie czy u mnie”, „w hotelu”, „w restauracji” oraz dla osób o poglądach bardziej materialnych „mam ochotę coś kupić”.) I okazało się, że chichoty i flirty tak, ale poza tym jednak nie pasujemy do siebie. Nie pamiętam, czemu. Jego habit w innym oświetleniu wyglądał po prostu głupio. O dziewiątej obudziłem się bez uśmiechu.
Ten sen bardzo dobrze podsumowuje, dlaczego nie chciałbym być singlem. Owszem, wierzę, że mnóstwo bosko pięknych mężczyzn tylko czeka, aż pozwolę im ubrać się w obrus z dziurą w środku i umówić ze mną na randkę. (Nowoczesny romans…) Mąż i ja w międzyczasie obchodzimy szóstą rocznicę pierwszego spotkania. Nigdy nie odbyliśmy takiej pierwszej randki; spotkaliśmy się po to, żebym mógł obejrzeć, jak się robi kolczugi. Nie miałem tak zwanych motylków. Poczułem nagłą pewność, że to jest właśnie ten jedyny. Jak widać, intuicja miała rację.
Pamiętam takie pierwsze, chichoczące randki z innymi chłopakami. A potem drugie. Pamiętam, jak jeden z nich poszedł, excusez le mot, robić kupę, nie zamknął drzwi od toalety i z uporem prowadził ze mną rozmowę. (Po sześciu latach Jos i ja nadal nie używamy łazienki w tym samym czasie i NIE zostawiamy otwartych drzwi korzystając z toalety.) Jeden podczas seksu płakał „mamo! mamo!”, a kiedy zaprzestałem czynności był szczerze zdziwiony, bo nie zdawał sobie nawet sprawy, że to robi. Inny miał zepsuty termostat, co nie było jego winą, ale ja spałem nago, pocąc się obficie, a on – pod pierzyną – w grubym dresie i z kalesonami pod spodem. To nie mogło się udać, jak urocza nie byłaby pierwsza randka. Powtarzam Josowi, że jest najlepszym facetem w Amsterdamie. On niezmiennie mówi, że wcale nieprawda. Ja – również niezmiennie – wskazuję, że to sprawdziłem.
Takie randki są często cudowne i nieporównywalne z niczym innym. Zastanawianie się, jak on całuje i odkrywanie, że wspaniale. Całonocne rozmowy o sekretach, złamanych sercach, życiu. Przemiło było tego znów doświadczyć. We śnie. Wiedzieć, że Tom nie będzie do mnie dzwonić osiem razy dziennie, nie powie mi, że Trump to najlepsze, co przydarzyło się Ameryce, nie przyśle mi ponad setki SMSów o treści „gdzie jesteś?” (wszystkich tych rzeczy doświadczyłem).
*
Pragnę zawieźć trochę ciszy do domu, wykupuję więc miejscówkę w cichym wagonie, gdzie nie wolno rozmawiać przez komórkę. Żegnam z żalem domek – nie zamieniłbym tego tygodnia pośpiesznego rozpalania ognia i spania w swetrze na nic innego. G. zawozi mnie na dworzec i żegnamy się również; powtarza, że mogę wrócić, kiedy tylko będę potrzebował. Czekam na pociąg na torze trzynastym. O właściwej porze pociąg przybywa. Na tor ósmy. Głośnik trzeszczy po niemiecku, a ja gapiąc się bezmyślnie zauważam malutki napis na wyświetlaczu „deutsche worden Gleis 8” i ruszam biegiem po schodach. Zdążamy – ja i inni – w ostatniej chwili. Nie wiem, co robią osoby, które nie znają niemieckiego i nie zauważyły malutkiego – naprawdę – napisu.
Siedzę sobie z laptopem i przyglądam się znowu cyfrowemu światu. Nie wiem, czy mi się podoba. Ale może to kwestia… odwyku. Przejeżdżamy przez Oberhausen, nikt nie wsiada, panuje przyjemna cisza. Tak cicha, że pociąg staje w polu i sobie tak stoi.
Głośnik obwieszcza, że nastąpiła awaria sieci trakcyjnej. Później dowiem się, że tego dnia z fanfarami otwarto nowe połączenia i system, który to system natychmiast się zepsuł. Na razie nikt nic nie wie, nie wiadomo co się zepsuło, dlaczego i na jak długo. Filozoficznie kiwam głową, myśląc, że mam dużo czasu i nigdzie mi się nie spieszy. Martwi mnie fakt, iż pada prośba o nieużywanie toalet. Po pół godzinie gasną światła, wyłącza się ogrzewanie i internet; głośnik informuje, że muszą oszczędzać energię. Po kolejnej pół godzinie zostajemy zawiadomieni, że podjedzie druga lokomotywa i zaciągnie nas z powrotem do najbliższej wsi. Tak też się dzieje. Wszystko stoi. W szczególności współczuję ludziom z tej wsi, którzy stoją na zimnym dworcu i czekają. Ja czekam w ciągle ciepłym pociągu, mam internet przez komórkę i nadzieję, że nie każą nam wsiadać do busów.
W busie jest potwornie ciasno. Stoję pod dziwacznym kątem, od którego zaczynają mnie powoli boleć plecy; nie przychodzi mi do głowy poproszenie kogoś o ustąpienie miejsca. Wpadam na to pięć minut przed końcem podróży. Darowano mi płaczące dzieci. Bus jedzie w ciemności, a ja nie wiem dokąd, bo nie wiem, czy Arnhem i Arnheim to to samo. Według Google Maps Arnheim nie istnieje, co jest trochę pocieszające, a trochę nie. Dojeżdżamy do Arnhem (jednak) i okazuje się, że bezpośredni pociąg do Amsterdamu nie kursuje. Bo nie. Taką ma fantazję, zapewne. Nie mamy pana pociągu i co nam pan zrobi?
Jestem już roztrzęsiony i obolały. Wsiadam do pociągu, który podjeżdża na peron trzeci, nie wiedząc, czy to w ogóle właściwy pociąg, czy mój bilet międzynarodowy pokrywa koszt tej podróży, czy też nie. W wagonie nie panuje cisza. Przez Whatsapp kontaktuję się z przyjaciółmi, którzy podtrzymują mnie na duchu. W zwykłych warunkach przetrwałbym taką podróż bez większych problemów, ale po tygodniu ciszy jest to kontrast graniczący z okrucieństwem. Pociąg informuje uprzejmie, że na stację, gdzie powinienem się przesiąść przyjedzie z opóźnieniem. Nawet nie wiem, co powiedzieć, bo mam na przesiadkę trzy minuty. Pojawia się we mnie stuprocentowa, depresyjna pewność, że nie dotrę do domu nigdy. Na stacji wysiadam, lecę kurcgalopkiem do pociągu naprzeciw – w nadziei, że to ten właściwy – zdążam, pociąg jest właściwy, docieram na dworzec z opóźnieniem zaledwie czterogodzinnym.
Zadzwoniłbym do G. i poprosił o natychmiastowe zezwolenie na powrót, gdyby nie mrożąca krew w żyłach myśl, że musiałbym znowu jechać pociągiem.