Polska, 8 lat później

Przeczytałem właśnie artykuł „Będąc młodą doktorką”, traktujący o tym, jak dr Chodzież (nazwisko zmienione) usiłuje przeżyć w Polsce i robić karierę naukową. Artykuł wydał mi się wielce pouczający, poucza mnie on w szczególności, aby nigdy nie wracać do Polski.

Mały cytacik:

Wczoraj powinnam dostać przelew za zajęcia w semestrze letnim w Instytucie X. Przelewu nie ma. Dzwonię do Centralnych Kadr. Pan z rozbrajającą szczerością mówi mi, że mieli niestety bardzo dużo umów do zrobienia i sto ostatnich postanowili przesunąć. Wypłata będzie za tydzień.

Czerwona mgła zasnuwa mi oczy. Obiecuję sobie, że kiedyś uduszę kogoś z tych na etacie, którzy nie wiedzą, jak to jest, kiedy dostaje się pieniądze raz na dwa-trzy miesiące, a zatrudnionym jest się na cztery, i nie wiadomo, czy przedłużą umowę.
[…] Babcia pyta przy wigilijnym stole, kiedy dzieci. „Masz już przecież 30 lat”. Tłumaczę, że umowa-zlecenie nie daje mi żadnej możliwości urlopu, że jeśli zajdę w ciążę i coś będzie nie tak, to po prostu przestanę zarabiać i będę mieć zero złotych. No i mogą mnie zwolnić z dnia na dzień. „Ale jesteś doktorem, pracujesz na Ważnym Uniwersytecie, tak?”. No tak. „No to przecież jest dobra praca, dziecko, co ty wymyślasz”. Nie udało mi się przybliżyć Babci konceptu umowy-zlecenia. Może to i dobrze, że żyje w nieświadomości.
W Polsce podobno mamy politykę prorodzinną. Chłe, chłe. Wszyscy wiedzą, że nie może być mowy o prawdziwej polityce prorodzinnej dopóki kobiety (i mężczyźni) żyją z umów śmieciowych na kilka miesięcy. Kto przy zdrowych zmysłach wpadnie na pomysł rozmnażania się nie wiedząc, czy w połowie ciąży nie wyląduje na bruku bez praw do zasiłku? Za co mają się te rodziny utrzymywać? Za becikowe?
Znajoma osoba pracuje na umowę o pracę, czemu nie, pełny etat, pensja minimalna. Reszta pieniędzy idzie pod stołem. Finansowo nie jest źle, jeśli pominąć dwa drobiazgi: 1) dowolna cięższa choroba = pensja minimalna (a raczej 80%, prawda? bo tyle zdaje się płaci ZUS?) oraz 2) emerytura nalicza się rzecz jasna od pensji minimalnej. Nie trzeba geniusza, aby obliczyć, ile tej emerytury będzie i na co starczy. Żona osoby nie pracuje, zajmuje się dziećmi. Jeszcze łatwiej obliczyć, ile wyniesie emerytura żony. Ale sorry, taki mamy klimat, Jeremi Mordasewicz przekonuje, że trzeba bardziej uelastycznić formy zatrudnienia, a przedsiębiorcy burzą się na wieść o podwyżce pensji minimalnej o 70 zł, bo ich na to nie stać. Po co w Polsce firmy, których nie stać na podwyżkę najniższych pensji o 70 zł? A chociażby po to, że gdyby pracodawcy nie mieli swoich firm, to musieliby znaleźć pracę. Za najniższą krajową. Kółeczko zgrabnie się domyka.
Inną sprawą są urzędy. Jednoosobowa firma musi płacić ZUS w wysokości ponad tysiąca złotych. To, czy firma ma jakieś przychody, ZUSu nie obchodzi. Jeśli firma dostanie ciężkiej grypy, albo złamie obie ręce, ZUS niewątpliwie bardzo się wzruszy, po czym przyśle ponaglenie, bo ponad tysiąc złotych się należy. Proszę mnie poprawić, jeśli się mylę.
Rezultatem mieszkania w Polsce przez 29 lat było moje zachowanie, kiedy występowałem o rentę inwalidzką. Ściągałem z Polski wszystkie możliwe papiery, moja mama załatwiała tłumacza przysięgłego, na rozmowie z lekarką urzędu pracy trzęsły mi się ręce jeszcze bardziej niż zwykle, kiedy całą tę makulaturę rozkładałem na stole. Lekarka spytała w końcu Zbrojmistrza podejrzliwie:
— Czemu on jest taki nerwowy?
— A, bo on jest z Polski, tam jest inaczej — objaśnił Zbrojmistrz, któremu wcześniej opowiedziałem, jak wygląda występowanie w Polsce o różne dokumenty.
Lekarka pokiwała głową, co sobie pomyślała nie wiem, ale zrobiła się jakby sympatyczniejsza.
Jednym z moich ostatnich wspomnień z Polski jest wymiana dokumentów w związku ze zmianą nazwiska. Jedyne instytucje, które są informowane o tym bez mojego pośrednictwa, to wojsko i urząd podatkowy, bo nie będzie się przecież czarci pomiot sprytnie chować przed podatkami i wojskiem. Wszystkie pozostałe instytucje należy oblecieć osobiście, bo co się będzie USC fatygować. Jedną z instytucji była Politechnika, gdzie potrzebowałem załatwić nowy dyplom, a miałem już wtedy załatwioną pracę w Amsterdamie i firma czekała na moje dokumenty, aby móc wystąpić o wizę. Na Politechnice dowiedziałem się, że na dyplom będę czekać około dwóch miesięcy. Dlaczego? Otóż muszą go podpisać dwie osoby, zdaje się dziekan i rektor, ale muszą go podpisać we właściwej kolejności, najpierw jeden, potem drugi, a tak się przypadkiem składa, że ten pierwszy jest teraz na urlopie, a ten drugi idzie na urlop, kiedy pierwszy wróci. Sugestię, aby podpisali w kolejności niewłaściwej, mimo obietnic, że nikomu nie powiem, pani odrzuciła ze wzgardą. LECZ — żeby nie było — jakimś cudem udało się dokonać właściwych machinacji, być może panowie spotkali się na kawie, albo jednak urlop się nie nałożył, w każdym razie dyplom otrzymałem zdaje się już po dwóch tygodniach wydzwaniania codziennie i pytania, czy może jest.
Pozostało mi udowodnienie Holendrom, że ja i Szacowny (wtedy) Małżonek jesteśmy parą. Jak wiadomo, polski USC nie wydaje zaświadczenia o możliwości zawarcia ślubu parom gejowskim, ponieważ te pary złośliwie zaświadczenia wykorzystują, a nie może być tak, żeby obywatel mógł złośliwie wziąć ślub z osobą, którą kocha. Co to, to nie. Nie wydaje też zaświadczenia o byciu stanu wolnego, ponieważ i te pary homoseksualne złośliwie wykorzystywały na pohybel 33 1/3 RP. W końcu udało się wyprosić w urzędzie pełną stronę tekstu o tym, jak to z uwagi na artykuły takie a takie w Polsce nie wydaje się takich zaświadczeń, Holendrzy byli przychylnie nastawieni i uznali, że to wystarczy. Spóźnieni o jedyne 27 dni wyjechaliśmy.
Takiego właśnie doświadczenia spodziewałem się w Holandii. Tymczasem założenie firmy trwało 10 minut, jedyne głupie pytanie dotyczyło przewidywanych zarobków w pierwszym roku (po przepytaniu próby losowej złożonej z mojego psa Gucia wpisałem 5000 euro), zlikwidowanie firmy zaś polegało na wydrukowaniu formularza z sieci, zaznaczeniu opcji „likwiduję firmę” i wysłaniu go do urzędu. Nie musiałem się fatygować osobiście, ważne było tylko to, żeby formularz nosił mój podpis. Z urzędem podatkowym rozliczam się online, przy czym większość danych jest już wypełniona za mnie, ja dopisuję wyłącznie poczynania firmy. Rentę dostałem, pani doktor odnosiła się do moich tłumaczeń przysięgłych z niejakim wstrętem, zaświadczenia od lekarzy w ogóle jej nie obeszły, bo i tak wysłała im swoje pytania pocztą, a moje nerwy były na marne. I jak ja mam Holendrom tłumaczyć, że w dziekanacie odsyłano mnie z kwitkiem, bo w podaniu brakowało adresu uczelni, a skąd dziekanat ma wiedzieć, gdzie się znajduje?
Wyjeżdżając byłem zdania, że Polsce potrzeba jakieś 20-30 lat, aby dogonić pod względami urzędowo-małżeńskimi kraje Zachodu. Minęło lat 8 i odnotowuję niezwykły postęp, mianowicie co jakiś czas pojawiają się pomysły ustaw o związkach rejestrowanych, odrzucane przed pierwszym czytaniem. Za jakieś kolejne 8 lat powinno dojść do odrzucenia po pierwszym czytaniu. W międzyczasie kompletnie zmienił się rynek pracy, który za moich czasów był trudny, ale jednak udawało mi się dostać umowę o pracę na etat, w której NIE figurowała pensja minimalna. (Najgorszym z moich chwilowych pracodawców był wydawca pisma — zmieniam nazwę — „Dobra Praca”, przyznającego między innymi nagrody najlepszym pracodawcom, którzy płacili „Dobrej Pracy” za otrzymane nagrody. Pracowałem tam dwa tygodnie, teoretycznie w ramach bezpłatnego okresu próbnego, złożyłem pół numeru, po czym wykopsano mnie i przyjęto następnego na okres próbny. Poziom ironii jak z Barei. Niemniej jednak taka sytuacja przydarzyła mi się tylko raz.) Rzecz jasna, daleko mi do szukania pracy w Polsce, jednak artykuły takie, jak cytowany na początku czytuję regularnie, a komentarze pod nimi sugerują, że są one jak najbardziej prawdziwe.
A teraz proszę mi wytknąć nieścisłości, brednie i dowieść, że się mylę…
Rysunek Jacka Gawłowskiego pochodzi z artykułu „Będąc młodą doktorką”.