Przenosiny

Z lekkim sześciodniowym opóźnieniem…

W jakiś tam sposób pociesza mnie, że już nie tylko starzy ludzie (tzn. ja) wynoszą się z Amsterdamu. Władze dwoją się i troją, burmistrzyni Femke Halsema wpadła na pomysł przeniesienia dzielnicy czerwonych latarni poza centrum, panie pracujące w oknach protestują i nawet im się nie dziwię. Ale przerobienie wszystkich ulic na jednokierunkowe i opłaty za parking w wysokości jednej nerki za godzinę nie wystarczyły. W szczególności nie mają wpływu na to, co robią rowerzyści.

Wynosi się mój przyjaciel, imprezowicz, który kupił 38 metrów kwadratowych w samym środku miasta. Sprzedał te 38 metrów za 310 tysięcy euro. Wynosi się moja terapeutka. Pragnie się wynieść przyjaciółka, na razie nie może z powodów finansowych, ale nie może się doczekać. Wynosi się przyjaciel Josa. Prawie żadne z nas nie jeździ już rowerem w stronę centrum, nie mamy odwagi… Powstała nawet strona welcome-to-amsterdam.nl zbierająca powody, dla których to miasto nie nadaje się do życia. Jednocześnie ceny oraz opłaty za wynajem rosną w niewiarygodnym tempie. Kiedy szukałem informacji o cenach domów i oprocentowaniu kredytów natknąłem się na artykuł zaczynający się od „Ach, Amsterdam, miasto, gdzie każdy chce mieszkać, ale nikogo na to nie stać”. W środku znalazło się zdjęcie biznesmena w garniturze i z teczką na nartach wodnych. Podpis: „To jest jedyna osoba, którą stać na zapłacenie za wynajem w Amsterdamie”.

Dygresja: mieszkanie, w którym aktualnie przebywamy stanowiło wynajem socjalny, czyli tani, ale ostatnio przekroczyliśmy o – bo ja wiem – 20 groszy próg zarobkowy i zachwycona spółdzielnia dowaliła nam podwyżkę o 5% co roku. Obliczyłem, że za trzy lata będziemy płacić niższe raty kredytu, niż tutaj wyniósłby czynsz.

Tak więc my niechcący kupiliśmy dom… Niechcący tyczy się tego, że poszło nam to nieco prędzej, niż się nam wydawało.

*

Sprzedająca, którą nazwałem Old Vumman (inspiracja: Marian Keyes) usiłowała nam utrudnić transakcję. Powiedzmy, że cena wywoławcza wyniosła 100 tysięcy… Wiedząc, że dom jest na rynku od siedmiu tygodni i nie ma na niego chętnych zaoferowaliśmy 101. Agent Old Vumman powiedział naszemu w pół-tajemnicy, że kobieta jest strasznie trudna. Podobno przeprowadzili następującą konwersację:

Agent: Może pani za to dostać 105 tysięcy.
Old Vumman, tonem marzącym: Chcę 108.
Agent: Ale nikt nie da 108.
Old Vumman: Bardzo lubię liczbę 108 i tak sobie postanowiłam…

Daliśmy więc 105 tysięcy i czekaliśmy na odpowiedź. Po dwóch dniach oczekiwania nasz agent się zirytował, zadzwonił, po czym dostał mailem odpowiedź, że Old Vumman ofertę odrzuciła. Spytaliśmy w osłupieniu, co to znaczy, że odrzuciła i czego w takim razie chce. Agent Old Vumman odpowiedział, że teraz bardziej się jej podoba liczba 110.

W tym momencie zacząłem się zastanawiać, czy Old Vumman nie ma przypadkiem początków demencji. Uzbrojeni byliśmy w wiedzę, że ona już ma nowy dom na drugim końcu kraju i potrzebuje domostwo sprzedać najlepiej wczoraj. Jednak informacja, że „teraz podoba jej się liczba 110” wzbudziła we mnie przekorę. Zaproponowaliśmy 107,500 i powiedziałem do Josa:

– Nie dostanie 108. 110 jeszcze bardziej. Może dostać 107,999 i 99 groszy, ale nie będzie miała ulubionej liczby, choćbym pękł!

Po dwóch dniach czekania wzruszyliśmy ramionami i uznaliśmy, że nie jest nam przeznaczone. Zacząłem już oglądać inne domy, ale z uwagi na moje wymagania – w pobliżu centrum Legionowa, chciałem powiedzieć Almere; musi być na rogu; albo ogród większy niż pudełko na buty, albo w pobliżu parku, a najlepiej lasu. I jeszcze musiało nas być stać na zakup. Drobiazgi. Twardo gramy w totolotka i równie twardo w niego nie wygrywamy, co nam ogranicza możliwości.

*

Wymagania wzięły mi się z różnych powodów. Po pierwsze primo, na mapie Almere wyglądało na nieduże. W rzeczywistości mieszkanie w części Buiten, czyli Almere Zewnętrzne oznaczałoby konieczność kupna samochodu, bo Jos musi jakoś docierać do pracy i z niej wracać, a ze stacji Buiten nie ma pociągów o odpowiedniej godzinie. Z centrum są. Po drugie primo, obejrzeliśmy dom nie na rogu. Pominę przedszkole położone na tyle blisko, że w ogrodzie było świetnie słychać wrzaski. Jeden rzut oka na ogród i mogłem właściwie stamtąd wyjść.

Na zdjęciach wiadomo co jest, bo agencje mają fajne obiektywy. Ogród wielkości 5×8 metrów wyglądał bardzo aligancko, chociaż składał się z kafli chodnikowych i sztucznej trawy, ale trudno, obsadzilibyśmy sami. W realu jednakowoż okazało się, że „ogród” jest pudełkiem na buty, ogrodzonym z każdej strony, celem posadzenia czegokolwiek musielibyśmy albo rwać kafle albo kupować ogromne donice. Dom sam w sobie był wielce nowoczesny, wszystko na szaro i biało, magazyny na stoliczku (szklanym) ułożone pod kątem prostym. Nie miałem odwagi niczego dotknąć i czułem się, jakbym był w gościach u kogoś, kto mi opowiada o nowym, trzecim BMW. A na koniec objawił się problem zmywarki.

Holandia jest krajem, który mniej więcej w 3/4 składa się z mokradeł i bagien. Almere znajduje się na czymś, co nazywa się polder i jest to ziemia odzyskana zupełnie nie przy pomocy armii i modlitwy, tylko po przesunięciu wybrzeża. Jak łatwo zgadnąć, ziemia ta nie jest kompletnie sucha. Pan zainstalował sobie kuchnię sam, w zimie działa doskonale, w lecie natomiast następuje lekkie poruszenie gruntu, z gruntem – budynku, przez co w lecie zmywarkę otwiera się przy pomocy kulturysty.

Ten dom sprzedał się chyba w dwa dni, bo jak się okazało Holendrzy bardzo lubią pudełka na buty i szare ściany. My dowiedzieliśmy się, jakiego domu na pewno nie chcemy. Dodatkowo agent wskazał, iż większość tego typu mini-osiedli jest budowana na planie kwadratu. Na zewnątrz budynki, od tyłu ogrody, a między ogrodami place zabaw dla dzieci. Liczba domów, jakie w ogóle chcieliśmy oglądać po raz kolejny drastycznie spadła.

*

Drugi dom poszliśmy oglądać tylko dlatego, że zobaczyłem przed nim coś, co Holendrzy nazywają szopą, ja „what is this I don’t even” i bardzo chciałem to zobaczyć od środka. I tak byliśmy w mieście, mieliśmy kilka wolnych godzin, więc poszliśmy obejrzeć szopę…

 

To trójkątne po lewej to szopa.

 

Przybyliśmy za wcześnie. Właścicielki nie było, jej agenta też, więc wprosiliśmy się do ogródka i zaczęliśmy go oglądać. Na tyły nie dało się zajrzeć, ale przód (widoczny na zdjęciu) zachwycił nas wystarczająco, żeby uznać, że w sumie możemy obejrzeć wnętrze. No to obejrzeliśmy.

 

 

Wiem, że są ludzie, którym te schody się bardzo podobają, ale my do nich nie należymy… Na ścianie za stołem znajdują się cegły. Kocham cegły. Ale nie w charakterze kiepskiej jakości wydruku przylepionego bez ładu i składu. Posadzka jest niemodna, ponieważ ostatnim wrzaskiem mody jest błyszczący marmur. Taki, jak na płytach nagrobnych. Najlepiej albo biały, albo czarny. Odmówiłem oglądania domów z nowoczesnymi podłogami.

Obejrzeliśmy wnętrze. Błyskawicznie osądziłem osobowość Old Vumman. Zwłaszcza po zajrzeniu do łazienki i odkryciu, że w całości jest pomalowana na fioletowo. W szczególności przy sedesie stoi szafa (fioletowa) akurat takiej wielkości, że na sedesie da się usiąść wyłącznie na ukos, zaś wszystkie lampy wiszą na poziomie ok. 150 centymetrów od posadzki. Najlepsze wrażenie robi to w toalecie, powoduje u mnie rozważania na temat tego, czy Old Vumman pasjami lubi oglądać własne podbrzusze, albo coś w tym stylu…

Po czym weszliśmy do ogrodu.

 

Ścieżka z boku domu

 

I wtedy trzasnął grom z jasnego nieba, ponieważ ujrzałem takie:

 

Takie

 

W tym momencie przestawiłem się nagle z „ale ta szopa jest dziwaczna” na „zostaję tu na zawsze i nikt mnie nie usunie”, czego rzecz jasna nie mogliśmy powiedzieć agentowi…

*

Udaliśmy się do trzeciego domu, który był wyposażony jak moja idea pięknego wnętrza – cegły, drewno, palenisko, wszystko w ciepłych kolorach, kuchnia jak z bawarskiej chaty. Do ogrodu włamaliśmy się (tzn. weszliśmy przez bramkę) bez problemu. Nie wprowadził mnie w zachwyt, ale był zupełnie adekwatny, na rogu, większy niż pudełko na buty, rosły w nim rośliny i wogle. Po czym przybył nasz agent…

Pierwszym odkryciem, którego w ogóle dokonaliśmy wcześniej, był pewien brak w kuchni.

– Jos – powiedziałem, gdy oglądaliśmy zdjęcia. – Tu nie ma lodówki.

– To jest lodówka – odparł Jos, pokazując na takie małe coś.

– Zmywarka – upierałem się, dopóki nie zobaczyłem, że drzwi otwiera się z boku, nie pośrodku, co oznaczało lodówkę.

W kuchni dokonałem pomiarów, mamrocząc, po czym wyszło mi, że możemy mieć dwie z trzech opcji: lodówka, zmywarka, stół. Trzech się w żaden sposób nie dało, chyba, że bylibyśmy gotowi trzymać lodówkę lub zmywarkę w salonie. Nie byliśmy, ale zabawa się dopiero zaczynała, ponieważ agent zaczął od popukania podkutym butem w podłogę i obwieszczenia, że podłoga jest do wymiany. Udaliśmy się na górę, gdzie odkryliśmy coś wielce interesującego, mianowicie okno w łazience… wychodzące do sypialni. Nie było to właściwie okno, tylko dziura, przez którą cała wilgotność wlatywałaby sobie radośnie do pokoju. Kiedyś już miałem w mieszkaniu dużą wilgotność, potem miałem grzyba, nie spodobało mi się. Kolejne gwoździe do trumny sypały się garściami. Rozszczelnione okna, problemy z wentylacją, na koniec pojawił się problem podstawowy, mianowicie konieczność wymiany – jak to określił nasz agent – starożytnej instalacji grzewczo-energetycznej.

Wyszliśmy, lekko zaskoczeni, ponieważ spodziewaliśmy się składać ofertę na dom trzeci, zainteresować się pierwszym, drugi, jak wspomniałem, ciekawił mnie szopą. Nasze doznania okazały się dokładnie odwrotne. Agent nie udał się z nami do domu Old Vumman, więc umówiliśmy się ponownie. Poinstruowałem go, że ma pukać w kafelki, wzdychać, robić smutne miny, ale przede wszystkim wytykać wszelkie wady. Obejrzeliśmy całość, wyszedłem ponownie do ogrodu i ponownie poczułem, że to moje miejsce.

 

 

(Wymaganie, by znajdować się na rogu wzięło się też z tego, że Holendrzy mają zaszczepioną tzw. żonę marynarza. Oznacza to, że w oknach nie należy mieć zasłon i/lub firanek, ponieważ żona marynarza jest wierna, gdy mąż jest na morzu i nie ma niczego do ukrycia. Mania sięga też ogrodów, na ogół otoczonych punktami obserwacyjnymi. Nie jestem aż na tyle Holendrem – lub ekshibicjonistą – żeby pożądać publiczności, potrzebuję się chować. Miejsca na zdjęciu nie widać praktycznie znikąd – chyba, że sąsiad wychyli się przez okno. Najchętniej zamieszkałbym w lesie, ale nie mamy miliona euro, lub na kompletnym zadupiu, ale nadal nie mamy miliona euro, a Jos musi dojechać do pracy.)

Przesłuchany w temacie wad agent zamyślił się, po czym powiedział, że w zasadzie moglibyśmy wymienić wentylator. Więcej problemów nie znalazł. W połowie przesłuchania podskoczyłem, zszokowany nagłym dźwiękiem. Był to napalony ptaszek. W tej chwili dotarło do mnie, jak niewiarygodnie cicho jest w tym miejscu…

Wyszliśmy, niosąc ze sobą śliwki z drzewa w ogrodzie, spożyliśmy je, przeżyłem szok, że w tym kraju wodnistych owoców i warzyw można znaleźć śliwki posiadające smak, po czym rzekłem do Josa:

– Słuchaj, nie możemy kupować ogrodu z dodatkowym domem…

Jos kiwnął głową, w mym umyśle natomiast dokonały się kolejne skojarzenia.

– Właściwie – powiedziałem, skrobiąc się po blond czuprynie – to my chcemy kupić ogród z domem… Jak się tu czujesz?

– Ja tu mieszkam – odparł małżonek bez namysłu.

– Ja też – zdziwiłem się.

Po przybyciu do domu odkryliśmy, że mówimy „nasz dom” i „nasz ogród”, umeblowaliśmy całość w głowie, po czym nastąpiły targi z Old Vumman. Nawiasem mówiąc, Old Vumman zowie się Petronela, a osoba, od której nabyła domostwo wcześniej – Pietronela.

*

Almere, jak wspomniałem, to takie Legionowo. Znaleźliśmy chyba najnudniejszy punkt na mapie. Do naszego domu nie da się nawet podjechać samochodem, ponieważ uliczka kończy się dwa numery od nas. Z przodu znajduje się jedna zabawka, mianowicie plastikowa zjeżdżalnia. Przy drugiej wizycie dzieci w liczbie trzech sprawiły mi przyjemność, wylatując na zewnątrz i drąc się w niebogłosy. Ja poleciałem do kuchni i sypialni celem sprawdzenia, co słychać w środku. W kuchni dźwięki są mocno wytłumione, w salonie natomiast jeśli wiem, że na zewnątrz są dzieci i bardzo wytężę słuch, to mogę nawet je ciut usłyszeć.

W pobliżu nie ma sklepów, barów, kawiarni, restauracji, w sumie wymyślcie cokolwiek oprócz domów i ogródków, na pewno tego tam nie ma. No dobrze, jest parking. Trzy domy od nas. Z boku są ogródki i ścieżka. Z tyłu – ogródki i ścieżka. Z przodu – trawka i wspomniana zjeżdżalnia. Przesłuchani sąsiedzi powiedzieli nam, że owszem, były tu kiedyś dzieci, ale dorosły. Poczucie kompletnego szczęścia ogarnęło mnie, gdy popukałem w ścianę i zdziwiłem się, że nie jest ceglana, po czym okazało się, że znajduje się tam dodatkowa izolacja dźwiękowa. A na koniec dowiedzieliśmy się, że ogród, na punkcie którego dostaliśmy bzika jest dokładnie tym powodem, dla którego nikt nie chciał domu kupić. Ponieważ w ogrodzie znajdują się rośliny, a posiadanie i niedajborze pilnowanie roślin to jest praca. Holendrzy nie kupują domów z ogródkami po to, żeby pracować, tylko po to, żeby mieć gdzie postawić grilla…

Old Vumman nie poprzestała na utrudnianiu nam zakupu. Okazało się, że chce wyrwać z kuchni wbudowany piec, ale możemy za niego zapłacić. Nasz agent się zdenerwował i poinformował ją, że piec stanowi część kuchni i wyrywać sobie może ewentualnie włosy z nosa. Następnie dowiedzieliśmy się, że pani bardzo kocha koty, zaprasza je z całego sąsiedztwa, mają toaletę w przedpokoju i Old Vumman życzy sobie, abyśmy kuwetę tam zostawili. Odpowiedzieliśmy uprzejmie, że nie. Będziemy musieli teraz wytłumaczyć kotom, że mogą się załatwiać np. pod zjeżdżalnią… Podczas naszych oględzin nie ujrzeliśmy tego, na co nadziała się inspekcja techniczna, mianowicie kuchni gęsto pokrytej miskami z żarciem dla kotów. Nie planujemy tego ujrzeć po naszej przeprowadzce, zamiast tego pożądam psa. Nie jajnika, dupelka lub innego bulgota, aktualnie pasjonują mnie malamuty, poznałem dwa szczeniaczki i umarłem z zachwytu.

*

Klucze dostaniemy w moje urodziny. Czterdzieste drugie. Mam nadzieję, że Douglas Adams miał rację i 42 okaże się odpowiedzią na wszystko. Obawiam się nieco sąsiadów z piekła rodem, ale w sobotę na zewnątrz (tutaj, w Amsterdamie) odbyła się impreza w barze. Przed pierwszą impreza nadal się odbywała i powiedziałem Josowi, że wszystko mi jedno, jacy będą sąsiedzi, gorsi niż bar i jego goście nie będą. Pukam w drewno osiem razy dziennie. A w międzyczasie liczę, ile jeszcze czasu będę prowadzić życie w słuchawkach dźwięko-opornych…

PS. W tej chwili przez słuchawki i album zespołu Ivy Apartment Life słyszę wiercenie, ponieważ w ostatnim tygodniu dwukrotnie utalentowany kierowca (nie wiem, czy ten sam) zmiótł słupki wyznaczające środek jezdni, montują je po raz kolejny, chyba im zależy.