Przewidywanie przyszłości

Alternatywne tytuły brzmiały:

„2017”
„Z nowym srokiem”
„E tam”
„Też mi zmiana”

Dopiero wczoraj, już po fakcie, udało mi się pozbyć niemożliwości powiedzenia „hepi niu jer”. Nikt nie zauważył, że po angielsku mówiłem „happy new” a po polsku „szczęśliwego”. Po stratach, których doznałem w 2016 – mam na ich temat bardzo smutną notkę w draftach i gdybym chciał, żebyście się wszyscy popłakali, to ją zamieszczę – trudno mi uwierzyć, że od zmiany jednej cyferki w kalendarzu nagle nastąpi BUM TARARA i świat stanie się lepszym miejscem, wojny zakończą, George Michael i Carrie Fisher wrócą do życia, a poza tym…

No, a poza tym niestety już wiem kilka rzeczy, które przyniesie mi 2017 i nie wszystkie są fajne.

W 2017 zostanie zamknięta kuźnia. Nie wiem dokładnie, kiedy, może w kwietniu, może w październiku, ale to kwestia czasu. Jeśli przypadkiem przetrwa do 31 grudnia, zostanie zamknięta zaraz potem. Powód jest banalny – kowal i jego dziewczyna chcą mieć dzieci i nie mogą ich mieć w nieogrzewanym garażu z kanciapą. Wydaje mi się to zrozumiałe. Niestety, przeszli od fazy „to się zapewne kiedyś wydarzy” do zaawansowanych negocjacji na temat lokalizacji. 1.5 godziny pociągiem od Amsterdamu. No i zapewne dom nie będzie stać na dworcu, tylko trzeba będzie do niego dotrzeć. A ja też najpierw muszę się znaleźć na dworcu. To nie są realistyczne możliwości dojazdu.

Z domem jest o tyle dobrze (z mojego, egoistycznego punktu widzenia), że sprzedającym jest były wojskowy, który przywykł do tego, że jak coś powie, to tak ma być. No to rzucił ceną, ludzie próbowali negocjować, a on im kazał wypierdalać i wracać, jak zrozumieją, że pan i władca wie lepiej. Po kilku miesiącach błagań agenta nieruchomości stał się niestety nieco bardziej otwarty na propozycje i przez to dom zapewne w końcu się sprzeda. Trwa dogrywanie szczegółów, co ten akurat właściciel potrafiłby zapewne rozciągnąć do końca dekady, ale wygląda na to, że on CHCE ten dom sprzedać. Potem minie parę miesięcy, zanim przeprowadzka nastąpi. A potem to w sumie nie wiem i zaraz wytłumaczę, dlaczego.

W Amsterdamie jest więcej kuźni, chociaż z tego, co widzę, zamyka się średnio jedna rocznie, a pięć lat temu było ich może kilkanaście. W jednej miałbym szansę się załapać. Jednak układ, który mam z Casperem The Friendly Kowalem bierze pod uwagę specyfikę mojej choroby. Był okres, w którym smsowałem o 8:00 „dzisiaj przyjadę!”, o 8:30 „sorry, jednak nie”, o 9:00 „jadę, już jestem ubrany”, a potem wydarzało się to:

Boggle The Owl http://boggletheowl.tumblr.com/post/61998776279

No więc o 9:30 szedł SMS, że jednak nie przyjadę, a ja w skórzanych portkach, podkutych butach i reszcie rynsztunku waliłem się na kanapę i leżałem na niej do odwołania.

To nie jest dla Was nowość, bo opisywałem te dni. Problemem, jaki przede mną widnieje jest wytłumaczenie tego komuś, kto mnie nie zna. W zasadzie musiałbym znaleźć kuźnię, w której – jak u Caspera – jest osobne palenisko i miejsce dla kogoś, kto czasami pracuje, a czasami nie, posiada własne młotki, kowadło, przecinaki, tego typu drobiazgi i kilka par obcęg, ale już na przykład spawarki czy wysokiego imadła nie. Z paleniska posiadam na własność płytkę ceramiczną. Otwarcie własnej kuźni w rachubę nie wchodzi z wielu powodów, jednym z których jest ten, że w Amsterdamie naciska się na ograniczanie hałasu i zanieczyszczenia, a my, cholera, CIĄGLE nie wygraliśmy na loterii i ja już wogle psze paniom nie wiem, jak tej loterii tłumaczyć, że my potrzebujemy wygrać, a inni mogą poczekać. Tak więc wymarzony dom na wsi pozostaje w strefie marzeń.

A teraz gładko przechodzimy dalej, ale zanim zacznę, muszę jebnąć disclaimer jak stąd do Hameryki i z powrotem: jeśli czyta mnie osoba, która rozważa wizytę u psychiatry, proszę to KONIECZNIE zrobić. Mój przypadek okazał się bardzo rzadkim po latach prób. Znam mnóstwo osób, w tym samego siebie 12 lat temu ze zwykłą depresją, u których coś takiego nie nastąpiło. Poza tym co Wam szkodzi spróbować? To, co napiszę, nie dezaktualizuje też mojej książki – wspominam w niej o przypadkach dwubiegunówki lekoopornej, nie spodziewałem się tylko, że jednym z nich będę ja.

Po wypróbowaniu prawie wszystkich leków na rynku doszliśmy do kilku wniosków. Otóż więc po pierwsze primo jeśli jakiś lek ma rzadkie efekty uboczne, mur beton ich dostanę. (Podobno tylko jedna na milion osób dostaje po licie halucynacji i myślę, że w ogóle by mi nie uwierzyli, gdybym nie znalazł w internecie drugiej o dokładnie takich samych objawach.) Po drugie primo, dyskinezja późna, czyli niekontrolowane ruchy mięśni jest czymś, czego nie życzę nawet osobom, których bardzo nie lubię (właściwie chyba nikogo nie nienawidzę), a jeśli dostaję jej od seroquelu, który ma najniższe prawdopodobieństwo jej spowodowania, żaden inny antypsychotyk na dłuższą miarę nie wchodzi w grę. Najlepiej działały na mnie seroquel, o którym już wspomniałem, oraz depakina, która wymagałaby przeszczepu wątroby co trzy lata. Lit, który pomaga bardzo dużej części bipolarów, u mnie wywołuje wyłącznie objawy uboczne i nic ponad to. Został mi jeden lek, który nie posiada jak na razie żadnych skutków ubocznych, chyba, że się go weźmie o złym czasie (pro-tip: nie bierzcie lamotryginy 12 godzin później, jeśli Wam się zapomni, chyba, że lubicie kompletny brak kontroli nad własnym ciałem, ale na szczęście i tak nigdy nie lubiłem tego świecznika, na który się wywaliłem). Jednak jego największym osiągnięciem jest zwolnienie mojego ultra-ultra-rapid cycling. Nie wiem, czy już się załapuję na „tylko” ultra-rapid, ale w tej chwili moje cykle trwają kilka tygodni, a nie kilka dni lub godzin. To bardzo miłe, gdy jestem w fazie stabilnej albo podwyższonej. Jednak w ostatnich tygodniach moja depresja wahała się od „natychmiast opuszczam ten padół” all the way to „po zastanowieniu dzisiaj też będę siedzieć cały dzień na kanapie”. Nadzieja na mój powrót do tzw. normalnego życia opiera się w tej chwili głównie na tym, czy jakoś w przyszłości powstanie nowy lek działający zupełnie inaczej, niż te dostępne dzisiaj. W szczególności bardzo ciekawią mnie wyniki prac nad ketaminą.

Moje dalsze działania związane z chorobą będą się opierać głównie na pracy nad akceptacją i utrudnianiu Josowi i Eugenii życia. Ktoś kiedyś w komentarzach sugerował elektrowstrząsy. Absolutnie ich nie wykluczam, widziałem, jak wyglądają ludzie, na których je zastosowano i zupełnie nie mieli poprzypalanych skroni ani się nie ślinili, czy też co tam sobie różni myślą o elektrowstrząsach. Ale u nas przynajmniej stosowane są raczej wtedy, kiedy ktoś się zacina w depresji na całe lata. Mój przypadek jest inny. Co przy okazji wyklucza antydepresanty, bo zanim antydepresant zadziała po 6-8 tygodniach, ja zdążę już mieć hipomanię, a potem depresję kolejny raz. Z tego, co wiem, na rynku zostały jeszcze trzy leki, ale pewnego dnia lamotrygina może przestać działać zupełnie i jeśli sobie w międzyczasie zamkniemy wszystkie alternatywy, to właściwie nie wiem, co będę wtedy robić. To znaczy wiem, ale nie będę triggerować.

Istnieje możliwość, że już o tym pisałem, do czego też zmierzam. Kiepską pamięć miałem całe życie, bo mam tę, no, jak to się nazywa… a, sklerozę. Jednak leki, czy przez częste zmiany, czy jakieś konkretne pogorszyły moją pamięć jeszcze bardziej. To, że piszę o pewnych rzeczach kilka razy wiem, bo zdarza mi się również powtarzać te same historie tym samym osobom i niestety większość z nich jest na tyle uprzejma, że mi o tym nie mówi. Jednak to działa w obie strony, bo czasami o pewnej rzeczy nie mówię nikomu i nie piszę na blogu, w przekonaniu, że już się tym dzieliłem wielokrotnie. Czasami przeglądam własne notki przed rozpoczęciem pisania, bo idea „może napiszę o X” w mojej głowie przeradza się w „niedawno pisałem o X” i z wielkim zaskoczeniem odkrywam, że jednak nie. Możliwe, że powinienem przestać wpadać na pomysły o notki przed snem i natychmiast zaczynać komponować otwarcia w głowie, ale równie łatwo byłoby chyba przestać oddychać. (Czy słyszeliście, że 100% ludzi, którzy oddychali, zmarło? To sprawa dla antyszczepionkowców, ten spisek, mający na celu wymarcie ludzkości musi być powstrzymany. STOPP – STOP POWIETRZE!)

Rozłożę ten wpis na kilka części, bo mam za dużo do powiedzenia, ale jedną z rzeczy, które już zaczęły się dziać w 2017 jest poczęcie – wreszcie – książki o Islandii. Tekst będzie po angielsku, ale wersję polską też przewiduję, jak skończę angielską. Zacząłem w języku langłydż chociażby dlatego, że większość źródeł… tzn. większość źródeł jest oczywiście po islandzku. Ale reszta po angielsku. Jeśli ktoś ma dostęp lub zna książki dotyczące Islandii w latach 1880-1925, to są mi one niezbędne do życia. Pisząc pierwszy draft napotykam na takie na przykład problemy, jak – w jaki sposób zostawało się w Islandii pastorem po zakończeniu studiów w Danii? (Tzn. co się wydarzało w międzyczasie.) Albo: z uwagi na to, że drewno było w Islandii przez bardzo długi czas towarem rzadkim i luksusowym, czym rozpalał ogień niezbyt bogaty kowal? O tym, że mechaniczne dmuchawy funkcjonowały już od jakiegoś czasu na rynku wiem, ale jak prawdopodobne jest, że dotarły do wioski w Islandii? I tak dalej. Przy czym jeśli mój błąd będzie polegał na tym, że dam Gunnarowi za dużo drewna, jakoś to przeżyję, ale jeśli cały kościół ewangelicki będzie mi w stanie wytknąć głupotę, będzie głupiej. Ale od tego jest pierwszy draft i research. Szkoda, że nie jestem Ziemkiewiczem albo Ałtorkasią, mógłbym mieć to wszystko w nosie.

Wspominałem jakiś czas temu, że rozważam coś w rodzaju kickstartera. Albo innego Patreona. Nie wiem do końca, jak to działa, natomiast cel byłby mniej więcej taki – aby poznać realia, należy kupić książki. Aby kupić książki, należy wydać piniondz. Aby posiadać piniondz, należy mieć piniondz. Tak więc aby napisać książkę, muszę mieć fundusze, co w dzieciństwie wydawało mi się działać jakby odwrotnie i zdawało mi się, że najpierw wydajemy książkę, a POTEM mamy z niej pieniądze. Jednak jeśli wybranym tematem jest spotkanie kowala i tajemniczego nieznajomego w Islandii w roku 1920, istnieje pewne prawdopodobieństwo, że Holyłud nie zrobi z tego filmu – chociaż może przy ilości śmierci, miłości, alkoholizmu i innych zabawnych rzeczy, które dokładam, kto wie, kowala może jeszcze zagrać Angelina Jolie. Co ciekawe, ta książka wychodzi mi zabawnie. Zupełnie tego nie planowałem, ale okazuje się, że nie umiem pisać na 100% poważnie. Myślę, że to plus dodatni, ale mogę się mylić.

Reasumując, nie wiem, czy takie serwisy w ogóle istnieją, ale rozważam stworzenie trójwarstwowego płatnego dostępu do działań pisarskich. (Tyle, że po angielsku, co znów ograniczy mi target, jestem mistrzem w utrudnianiu ludziom czytania mnie.) Powiedzmy, 1 zł miesięcznie = „dziękuję”. 2 zł = dostęp do bloga, na którym piszę „hej, fajnie, że wpadliście, jestem w rozdziale piątym i Gunnar właśnie wpadł w melancholię”. 5 zł = dostęp do drugiej warstwy bloga, czyli „hej, fajnie, że wpadliście, Gunnar właśnie pracuje nad żyrandolem, który będzie prezentem urodzinowym dla pewnej rodziny, ale z uwagi na to, że ma za dużo pieniędzy i cierpi na melancholię, praca idzie mu bardzo wolno”. No i X zł daje dostęp do samego draftu i umożliwia wyrażanie krytycznych uwag i pień zachwytu. Przy czym oczywiście jest to opcja, która kompletnie spieprzy ludziom przyjemność z czytania skończonej książki, więc w sumie #samaniewiem. Do tego nagrody na zakończenie, czyli kartka pocztowa z okładką (kiedy takowa powstanie), e-book, film na YouTube, na którym opowiadam o powstawaniu dzieła, wersja papierowa, wersja papierowa z autografem, hardcover i tak dalej. Ogólnie to pomysły mam, tylko nie umiem ich usystematyzować. Ale z uwagi na to, że jestem w 20% bardzo pobieżnego pierwszego draftu nie muszę tego robić natychmiast. Tyle, że najczęściej używane w nim słowa to „[citation needed]”.

(Jeśli ktoś zna przyjaznego islandzkiego kowala, który odpowiada na emaile i ma nieskończoną cierpliwość, proszę mnie z nim koniecznie skontaktować, na razie próbowałem kilka razy i nikt mi nie odpisał.)

Rozwiązanie, w którym ludzie wpłacają mi kilka zł miesięcznie miałoby jeszcze jeden plus dodatni, taki mianowicie, że mam zwyczaj pracować zrywami. Bez żadnej konkretnej daty i motywacji takie zrywy mogą mieć miejsce np. co sześć miesięcy. (Bez powodu pomyślałem właśnie o George’u R. R. Martinie i szóstej części Sagi Lodu i Ognia.)

Za parę dni kontynuacja. Ogólnie to wiem na temat 2017 za dużo i wolałbym wiedzieć mniej. Xmasy to dla mnie trigger wielkości góry lodowej, sylwester mnie drażni, nowy rok denerwuje. Właściwie z plusów mam głównie świadomość, że owszem, w październiku dobiję do czterdziestki, ale to też w moim życiu nic nie zmieni.

PS. Tę notkę dedykuję niesamowitej liczbie ludzi, którzy odpowiedzieli na moje zdziwione pytanie „dlaczego mnie czytacie” na Buniu i okazuje się, że większość z nich z niewiadomych powodów po prostu to lubi, a chaos im nie przeszkadza.