Przysięgam, że nie jestem wielbłądem

Napisałem wcześniej, publikuję teraz, bo stary dokument jest już gruntownie unieważniony i zastąpiony nowym.

W grudniu przybyliśmy tradycyjnie na kilka dni do Polski. (W przyszłym roku nie przybędziemy z różnych powodów, przy czym niektóre z tych powodów są arcybiskupami.) Podczas podróży zdenerwowania Josa i moje poniekąd się uzupełniają. On niepokoi się tym, że nie zdążymy na lotnisko i zgubimy bilet. Ja wiem na pewno, że zdążymy, a kartę pokładową posiadam w telefonie, denerwuję się za to kontrolą osobistą, która Josowi wisi i tak dalej. Siedział więc jak chmura gradowa trzy godziny przed wylotem, postanowiłem sprawić mężowi przyjemność i zamówiłem taksówkę o wiele za wcześnie. Wiedziałem, że odcierpią to moje plecy na niezwykle wygodnych siedzeniach na Okęciu, ale nie lubię patrzeć na nieszczęśliwego męża. Powóz przybył, pożegnaliśmy się z Mamą, wsiedliśmy do taksówki, powiedziałem dokąd jedziemy, po czym dałem upust własnemu zdenerwowaniu. Wydaje mi się zawsze, że dokument tożsamości wyskoczy mi z portfela i gdzieś się schowa. Sprawdzam więc obecność dowodu co piętnaście minut, jak Jane w Coupling sygnał telefoniczny. Siedząc obok uspokojonego męża wyciągnąłem portfel i dowodu w nim nie było.

Zgorzałem nad jeziorem. Taksówka czekała, podczas gdy my robiliśmy kipisz w domu mojej Mamy. Kazałem jej sprawdzić kosz na pranie, dla porządku zajrzała również do pralki. Odsuwaliśmy kanapę. Trzy razy rozpakowaliśmy i zapakowaliśmy plecaki, ciesząc się przez łzy, że przylecieliśmy wyłącznie z bagażem podręcznym. Mój portfel, a potem portfel Josa zostały praktycznie rozerwane na kawałki, na wypadek, gdyby… w sumie nie wiem co, być może zalęgły im się dodatkowe ukryte kieszenie. Sprawdziliśmy nawet podłogę taksówki, ponieważ posiadam grację hipopotama. Ni śladu ni popiołu. Wiedziałem, że miałem dokument wsiadając do samolotu w Amsterdamie, bo sprawdziłem to osiemnaście razy. Potem dowód nie był mi do niczego potrzebny, więc tak do końca nie umiałem nawet określić kraju zagubienia, nie mówiąc o miejscu.

Nie umiem używać telefonu, ale w przypadkach awaryjnych wstępuje we mnie wszechmoc komunikacyjna. Najpierw zadzwoniliśmy do działu rzeczy znalezionych Okęcia. Pani zmartwiła się, dowodu nie znaleziono żadnego, poleciła mi zadzwonić na policję. Policja, pod postacią sympatycznej pani, wprawiła mnie w nastrój praktycznie nie do opisania.

– Proszę pani – rzekłem, roztrzęsiony i napchany diazepamem tak, że nawet polskie instytucje były mi niestraszne. – Jestem Holendrem, zaginął mi niderlandzki dowód osobisty, cóż robić, jak żyć?

– A, to musi pan zadzwonić do banku – rzekła policja.

Na moment mnie zatkało. – T-t-to był dowód osobisty – powtórzyłem nieco bezradnie. – Zagraniczny. Niderlandzki.

– No to musi pan go zastrzec w banku – powtórzyła policja. Bardzo uprzejmie. W ogóle wszyscy oprócz pana z KLM byli dla mnie bardzo uprzejmi. Pan z KLM był zresztą również uprzejmy, tylko nie aż tak bardzo jak pozostali.

No dobrze, już wracam na policję. Jedyne, co przyszło mi do głowy, to myśl, że pani operuje na zasadzie „nie ma takiego miasta Lądyn, tylko Lądek Zdrój”, więc powtórzyłem, dodając, że dowód był holenderski. Pomogło! To znaczy, do pewnego stopnia, bo pani zamiast do banku przekierowała mnie do ambasady, życząc powodzenia.

W ambasadzie ucieszono się półgębkiem, że jestem Holendrem i chcę wrócić do domu, bo do Polski (ani nigdzie indziej) bym z Amsterdamu nie wyleciał. W międzyczasie znalazłem w starych mailach skan dowodu, który kiedyś wysyłałem gdzieś tam. Usunąłem z niego przemyślnie wszystkie numery, żeby przypadkiem nie móc ich pokazać w ambasadzie ani na lotnisku. Numery znalazłem osobno, w portalu rządowym z danymi osobowymi, gdzie dla odmiany nie było mojego zdjęcia. Zdjęcie miałem na bilecie miesięcznym, holenderski PESEL na ubezpieczeniu medycznym i gdybym się uparł, mógłbym z tego stworzyć niezwykle źle sfałszowany (tyle, że nie) dowód, gdybym woził ze sobą skaner. I drukarkę. Do dowodów.

– Oczywiście możemy spróbować wystawić dokument tymczasowy – powiedziała ambasada, z którą rozmawiał dla odmiany Jos, bo ja już w tym momencie umierałem. – Ale to potrwa trzy, cztery dni. Niech panowie po prostu jadą na lotnisko, może się uda.

Taksówkarz, bardzo miły i przejęty pan, twardo na nas czekał, po czym, eee… przesunął kilka przepisów, bo w międzyczasie z dwóch godzin ekstra zrobiło się nam 45 minut, a wiedzieliśmy, co nas jeszcze czeka. Trzęsącymi się rękami dałem najwyższy w życiu napiwek, przy czym pan zasłużył na więcej, ale więcej nie miałem. (Jeśli pan to przypadkiem czyta, nadal jestem ogromnie wdzięczny.) Podziękowałem Josowi osiem razy za to, że się denerwuje ewentualnymi spóźnieniami. Gdyby się nie denerwował, samolot moglibyśmy oglądać ewentualnie na Google Flights.

Jeszcze z taksówki zadzwoniliśmy do linii lotniczej, czyli KLM.

– A, proszę po prostu przyjść do naszego punktu na lotnisku – rzekła pani. – Załatwimy wszystko. Proszę się nie denerwować.

Jos przekazał, sprawiając wrażenie, że nieco się uspokoił. Ja nie uspokoiłem się wcale, bo miałem pewne przeczucia. Jos, który ciągle nie nauczył się Polski, był zdania, że przesadzam. Wyszło na moje.

– Nic nie wiem – powiedział pan na stoisku.

– Ale przecież dzwoniliśmy – wymamrotałem, czując, jak mi miękną kolana. – Powiedziano nam, żebyśmy…

– To nie do nas, my w ogóle nie mamy wyjścia na miasto. Niech panowie idą do tej kontroli, może coś tam zrobią.

Kontrola osobista dowodu oglądać nie chciała, pierogi, którymi się wcześniej martwiła Mama nie wzbudziły w nich żadnego zainteresowania, zainteresował ich za to fakt, że oklepałem wszystkie kieszenie pięć razy i nadal miałem w jednej telefon. Nie byłem w nastroju na tłumaczenie im, że nie posiadam dokumentów i miałem nadzieję, że dowód się na przykład odrodził, albo teleportował się na lotnisko celem zaoszczędzenia czasu. Karty pokładowe mieliśmy już w telefonach, bo lubię załatwiać takie rzeczy z góry, dotarliśmy do bramki i rzuciłem się na siedzącą tam panią.

– Proszę panią! Zgubiłem dowód! Ambasada nam…! Policja do… banku…! KLM…!

– Ależ to żaden problem – powiedziała pani, w odróżnieniu ode mnie bardzo spokojnie. – Ma pan kartę pokładową, tak? Jesteśmy w strefie Schengen i w ogóle nas pana dokumenty nie interesują.

Trochę umarłem na myśl o tym, że ani ambasada, ani lotnisko, ani linia lotnicza, ani pan na stanowisku najwyraźniej tego nie wiedzieli, lub też wiedzę figlarnie przede mną ukryli tak sobie. Całe życie dzierżyłem na lotnisku w zębach dowód, nie wiedząc, że nie ma takiej potrzeby. Nawet pokazywałem go przy bramce za każdym razem i nikt mi nic nie powiedział, bo pokazywać wolno.

Do domu dotarliśmy, może nieco nieżywi, ale jednak. Zagłębiłem się w czeluści Internetu i odkryłem, że pierwszą rzeczą, jaką należało zrobić było zadzwonienie na polską policję i zgłoszenie zaginięcia dokumentu…

*

Holandia w okresach urlopowych zamiera. Nadzieja na wizytę u specjalisty lub załatwianie spraw urzędowych pod koniec grudnia jest dowodem na nieznajomość zwyczajów uroczego narodu. Termin spotkania wyznaczono mi na wigilię, co mnie niespecjalnie ruszyło, bo wigilia to tutaj normalny dzień pracy. Tyle, że dowodu nie dało się unieważnić przez telefon (co ma w sumie sens), polska policja wysłała mnie do banku, więc przeżyłem pięć dni lekkiego stresu. W dniu wizyty u fotografa okazję uświetniło lekkie przeziębienie, dzięki czemu będę przez kolejne pięć lat mieć dokumenty ze zdjęciem sugerującym, że jestem jednocześnie zjarany – z uwagi na małe, rozgorączkowane oczka – oraz zapity, z uwagi na wielki, czerwony nochal. Dobrze, że w dowodzie konterfekt będzie czarno-biały…

Kiedy już dotarliśmy do okienka, pani uprzejmie się zmartwiła, wreszcie unieważniła dokument (wcale nie chciałbym się dowiedzieć, że mam do spłacenia kredyt w firmie Kredytpolex i ewentualnie mogę składać międzynarodowy pozew sądowy), pomogła w wypełnieniu formularzy, po czym zadała pytanie.

– Czy chciałby pan mieć w dowodzie wpisanego męża?

Zaskoczyła mnie niewiarygodnie.

– A tak można? – spytałem niepewnie.

– Oczywiście – uśmiechnęła się pani.

Jos znajdzie się zarówno w moim dowodzie, jak i paszporcie. Nie wiem jeszcze, jak to będzie wyglądać, bo kiedy wyrabiałem poprzednie dokumenty nie posiadałem męża do wpisywania. Ciekawi mnie trochę, jak by na męża w dowodzie zareagowały polskie służby, ale mam nadzieję, że nigdy nie będę tego musiał sprawdzać. Zwłaszcza, że na lotnisku podobno nikt nie chce tych przedmiotów oglądać (#jezujezunieczyt). Paszportu nie miałem bardzo długo, bo nie był mi do niczego potrzebny, teraz będę mieć go tylko po to, żeby mieć do gubienia dwie rzeczy, dwie gubi się trudniej.

Jestem prawie pewien, że dowód wyrzuciliśmy do śmieci wspólnymi siłami, Mama i ja. Miałem go w jednej kieszeni z kartą pokładową, wydrukowaną i bardzo ładnie złożoną w szesnastkę, akurat właściwego rozmiaru. Po przylocie do Warszawy kartę wyciągnąłem i wrzuciłem do kosza na papier. Planowałem wynieść śmieci sam, ale Mama mnie wyprzedziła i kiedy wysypałem wszystko z kosza podczas przeszukania karty już tam nie było. Dowodu, rzecz jasna, też.

Zaskoczyło mnie uczucie, jakiego doznałem w momencie złożenia formularza z prośbą o nowy dokument. Otrzymałem otóż – na własną prośbę – kopię owego formularza i stanowi ona w tej chwili jedyny posiadany przeze mnie dowód tożsamości. Numeru starego dowodu nie mogę podawać z uwagi na jego nieważność. W charakterze dokumentu ze zdjęciem posiadam bilet miesięczny, tutejszy PESEL mam zaś na karcie ubezpieczalni, gdzie zdjęcia nie ma. Żaden z tych dokumentów nie zawiera w sobie mojego imienia, bo Holendrzy z nieznanych mi powodów operują inicjałami, na karcie kredytowej i bankowej też mam wyłącznie R. Na wszelki wypadek nie wychodzę z domu, bo nigdy mi ten dowód nie był potrzebny, ale wiadomo, że teraz zacznę nagle wpadać na niezwykle mną zainteresowane służby mundurowe. Czy aby na pewno istnieję?

Historia rechocze. Mój ojczym, kiedy porzucał Mamę i nas trzech, w tym noworodka, własny dowód zastawił w lombardzie. Wykupiła go babcia, bo było jej okrutnie wstyd, po czym dokument przejął mój brat. Tym sposobem mój ojczym spędził 23 lata jednocześnie ukrywając się przed policją ścigającą go za niepłacenie alimentów oraz przed absolutnie każdym urzędem i funkcjonariuszem, który chciałby dokument zobaczyć. Uważam, że 23 lata strachu przed policją stanowiły dla ojczyma zupełnie wystarczającą karę – chociaż nie wiem, czy moja Mama, którą okradł, zostawiając nam 20 złotych na przeżycie, by się zgodziła. Aktualnie czuję się dziwnie nielegalny, a jednocześnie uprzywilejowany, bo kiedyś w styczniu te dokumenty otrzymam. Stać mnie (nie finansowo) na to, żeby najbardziej z tego wszystkiego stresować się rzadką urodą konterfektu.

*

Kiedy przyjeżdżałem tu w 2006 roku, Polska była już w Unii, ale rynek pracy był nadal dla Polaków zamknięty. Pracodawca załatwił dla mnie wszystkie potrzebne dokumenty, dostałem wizę dla imigranta wyjątkowo wartościowego, bo naprawdę byłem wtedy wśród najlepszych grafików w Europie. Występując o obywatelstwo sześć lat później byłem już na etapie tuż przed otrzymaniem renty inwalidzkiej i spodziewałem się automatycznego odrzucenia wniosku, bo po co Holendrom ktoś, kto przestał płacić podatki i wysysa system jak ta pijawka. Polska nie wstała wtedy jednak jeszcze z kolan, więc obywatelstwo otrzymałem. Holenderski dowód, nawet zagubiony, powoduje zupełnie inne reakcje niż polski i bardzo dobrze wiem, dlaczego pan ze stoiska KLM był wobec mnie nieco mniej uprzejmy. Był mianowicie jedyną oprócz pani policjantki i pana taksówkarza osobą, do której mówiłem po polsku. Ambasada holenderska posiada dwa numery telefonu, jeden dla osób mówiących po polsku, drugi – dla mówiących po holendersku. To z pewnością przypadek, że tego pierwszego nikt nie odbierał…

Mój przyjaciel, który jest dość daleko (głęboko?) na spektrum autyzmu, aktualnie zmaga się z holenderskim systemem. Przyjaciel jest obywatelem amerykańskim, od iluś lat składa wnioski o obywatelstwo i otrzymuje wizy tymczasowe. Aktualnie któryś kolejny urzędnik doszedł do wniosku, że już wystarczy tych wiz tymczasowych. Konkluzja, którą urząd wysnuł z kolejnego wniosku była taka, że należy go wydalić do Stanów, gdzie nawet się urodził i przeżył pierwsze piętnaście lat. W Holandii mieszka od lat 35.

Po trzech latach zmagań wygrała z tym samym systemem moja przyjaciółka, osoba ciężko schorowana między innymi dzięki wysiłkom holenderskich szpitali. (Wiele rzeczy w Holandii polecam, ale lekarzy NIE.) System chciał ją wydalić do Puerto Rico, gdzie się istotnie urodziła i spędziła całe dwa lata przed przenosinami do Europy. Najpierw musiała pozwać szpital, który oczywiście wcale nie chciał przyznać, że spieprzył operację, zgodzili się dopiero kiedy zrzekła się jakiegokolwiek finansowego odszkodowania.

Dlaczego moich dwoje przyjaciół natrafiło na problemy, których mi zaoszczędzono? Wcale nie z uwagi na to, że Polska jest w Unii, bo w roku 2019 Polaków postrzega się tu już zupełnie inaczej niż pięć lat temu. Trump, wzorem Kaczyńskiego, podniósł Amerykę z kolan. Stany, nawet z przywódcą wymagającym pilnego leczenia psychiatrycznego, są krajem, któremu nie można tak po prostu podskakiwać, ale moi przyjaciele to jakieś tam dwie osoby, którymi Trump z przyległościami się nie przejmie.

Holendrzy lubili Stany Zjednoczone Obamy, Trumpowych nie lubi nikt oprócz jego wyborców. Podobnie dzieje się w tej chwili z Wielką Brytfannią pod rządami Borisa Johnsona, który okazuje Unii lekceważenie na wszelkie sposoby. W UK, w szczególności w Anglii, rasizm i nacjonalizm wylazł spod kamienia i zaprezentował się w całej okazałości, co nie znaczy, że we wszystkich krajach europejskich mieszkają wyłącznie osoby cechujące się niezwykłą dobrocią i stuprocentową tolerancją. Jeśli urzędnik podejmuje decyzje na podstawie widzimisię, a Amerykanów postrzega jako machających karabinami rasistów, owo widzimisię może się przechylić w jedną stronę. Nie dlatego, że Holendrzy to Pany, co lubią patrzeć, jak Polska/Brytfania/Hameryka się płaszczy, tylko z tego powodu, dla którego ja nie lubię rozmawiać na przykład z polskim ZAIKS-em. Tam też napotkałem jednego bardzo sympatycznego i pomocnego pana, ale odruchowo zareagowałem tak, jak na wszystkie kontaktujące się ze mną wcześniej osoby. Owszem, było mi potem głupio, ale tylko do momentu otrzymania kolejnego maila.

Właściwie nie wiem, co z tej historii wynika, oprócz tego, że polecam mówienie po angielsku i niegubienie dowodów osobistych. Może nieco mniejszą arogancję rządzących, ale nie wydaje mi się, żeby czytali mojego bloga. Aha, już wiem. Róbcie zdjęcia paszportowe w dniach, kiedy nie macie kataru. Oto wniosek wart zapamiętania!

Zdjęcie: niestety nie z nowego dowodu.