Sam nie wiem

Czuję, że powinienem napisać coś o masakrze w Orlando. Ale nie wiem, co. Zawsze gadam i piszę różne rzeczy z dużym rozmachem, czasami kompletnie nieinteresujące dla wszystkich osób niebędących mną. Tym razem nie mogę wymyślić niczego ciekawego.

Nie mam nic do dodania do tego aktu terroru. O tym, że żona zabójcy twierdzi, że miał dwubiegunówkę, że dzwonił na policję pochwalić się przynależnością do ISIS, czy czym tam, o tym, że Młądzierz Wszehpolsga zareagowała tak, jak się spodziewaliśmy? Że Frump wykorzystał tragedię do chwalenia się, że od dawna chciał wykopać ze Stanów wszystkich muzułmanów? Inni napisali i powiedzieli, lepiej, niż ja bym umiał.

Mój Buniowy znajomy napisał dzisiaj:

My blood is boiling.

Last night, my husband was shot in the head with an air pistol walking home from rehearsal for the show he is doing in Illinois. Apparently, this is a thing: people drive around with air pistols looking for people to shoot – for fun.

I am grateful that it was an air pistol and not a rifle, a shotgun, or an assault weapon.

I am grateful that he is going to be fine.

I am grateful that he is alive.

But…..

I am disgusted, infuriated, and utterly defeated.

Humanity is a fucking pile of shit.

And if you support the use and purchase of guns – legal or otherwise – please don’t fucking comment or talk to me for a while. I have nothing to say to you right now that would be productive, and there is NOTHING you can say to me right now that I want to hear.

My heart – what’s left of it – is broken. I used to despair for this country, but now I realize that it’s a god damn lost cause. The assholes have won. You can fucking have it. It’s a wretched, meaningless place.

Europejczycy nie mogą zrozumieć Amerykanów. I wzajemnie. Grupa idiotów o nazwie Pink Pistols uważa, że tragedia by się nie wydarzyła, gdyby więcej ludzi miało broń. Zwracam uwagę, że strzelanina wydarzyła się w klubie. Naprawdę wszyscy, którzy idą na imprezę do klubu powinni mieć przy sobie broń? Czy po kilku kieliszkach czegokolwiek naprawdę najwyższy poziom bezpieczeństwa posiada się, gdy za pasem ma się kałasznikowa? (Jak szaleć, to szaleć.) Czy naprawdę w klubie Pulse nie zginęłoby 50 osób, gdyby obecni wyciągnęli broń i zaczęli strzelać?

Stany Zjednoczone to inna planeta. Cieszę się, że tam nie mieszkam. Chociażby dlatego, że potrzebuję ubezpieczenia zdrowotnego. W Holandii ubezpieczalnia nie może mi odmówić, ani zażądać większych składek, mimo, że wydają na mnie tysiące euro. W Stanach mój kumpel miał wypadek, spędził trzy dni w szpitalu, po czym otrzymał rachunek na 25 tysięcy dolarów, w tym 800 za 15-minutową jazdę ambulansem. Większość ludzi wydaje się nie rozumieć tego, że w Europie, gdzie nie tak łatwo o broń, masowe zabójstwa zdarzają się bardzo rzadko, a w Stanach bardzo często (polecam artykuł) – między 2000, a 2014 na świecie dokonało się 166 zamachów, w których zginęły co najmniej cztery osoby. 133 z nich wydarzyło się w Stanach, a 33 w całej reszcie świata.

Żyjemy (jeszcze) w świecie, który podoba mi się coraz mniej. Odcinam się od komentarzy w internecie, banuję za jedną durną wypowiedź, unikam oglądania wiadomości z Holandii (interesują mnie wyłącznie sondaże przedwyborcze, które w tej chwili można streścić „jezujezunieczyt”). Wiadomości z Polski traktuję jak komedię z elementami horroru, chyba, że akurat tam jestem, wtedy czuję się źle, bo nie do końca wierzę we własne bezpieczeństwo. Dzisiaj niechcący zjechałem za nisko i przeczytałem początek komentarza: „Ja nie nienawidzę ciapatych…” W tym momencie skończyła mi się siła i ochota do czytania kolejnych wiadomości o Orlando oraz „Scen Z Życia Szydłodudów”.

*

Skoro już o mojej bytności w Polsce…

Owszem, unikam informowania o swoich przyjazdach. Wiąże się to z moją chorobą. Jednym z problemów, jakie mam jest trudność w obcowaniu z ludźmi. Kiedyś, gdy zrobiłem test osobowości podczas hipomanii, okazałem się (o ile pamiętam) 64% ekstrowertykiem. Wtedy było to prawdą. Gdy robię test w stanie stabilnym, jestem introwertykiem. PS. To prawda.

Spotkania z przyjaciółmi, a nawet rodziną wysysają ze mnie siły żywotne. Nie dlatego, że przyjaciele czy rodzina są dla mnie nieprzyjemni, albo coś w tym stylu. Po prostu mam problem ze spędzaniem czasu w grupie, nieważne, kto do niej przynależy. Moja ulubiona ilość gości wynosi 1. Gdy jestem w 33 1/3 RP spotykam się z tyloma osobami, na ile posiadam siłę. Gdybym zawiadomił publicznie, kiedy będę, musiałbym odrzucać mniej więcej 3/4 zaproszeń. Tak więc siedzę cicho (ale i tak się wygadałem, przepraszam, Naima, naprawdę nie mogłem) i rozkładam spotkania mniej więcej tak: we wtorek dwie osoby, jedna rano, druga po południu, w środę odpoczynek. Gdy przyjeżdżam na tydzień, moja wyporność oscyluje tak koło sześciu osób. Próbuję spotykać się za każdym razem z kim innym, ale nigdy nie udaje mi się zaspokoić wszystkich potrzeb. Najpierw zakładam maskę tlenową sobie, dopiero potem przyjaciołom i rodzinie. Sorry, Winnetou.

Jutro przylatuje z Londynu reżyser następnego klipu z mojej płyty, „Is That All There Is”. W planie jest między innymi filmowanie w kuźni (spoko) oraz w klubie. Kazał mi uzbierać jak najwięcej osób, ale w czwartki od 13 do 16 większość ludzi pracuje. Z jednej strony chciałbym, żeby teledysk był jak najlepszy, z drugiej spędzenie kilku godzin w towarzystwie, powiedzmy, sześciu osób zaowocuje tym, że gdy o 16 stamtąd wyjdziemy będę się starał jak najprędzej dotrzeć do domu, gdzie spędzę kilka godzin udając, że jestem rośliną doniczkową.

Podobnie działają na mnie złe wiadomości z mediów. Ponieważ – o ile wiem – nie powstała jeszcze gazeta, informująca o tym, że dzisiaj nikt nikogo nie zastrzelił, żaden użytkownik kokainy nie przejechał kobiety w ciąży, a osoby chore psychicznie zajmowały się niczym ciekawym – odpowiednim zachowaniem dla mnie jest nieczytanie. O Orlando musiałem się dowiedzieć, bo 2/3 mojego Bunia były zapchane tym tematem. Przyznam, że byłoby dla mnie lepiej, gdyby ta informacja do mnie nie dotarła. Myślenie o tym zabiera mi energię, a nie mam jej w tej chwili zbyt wiele.

Moim marzeniem jest zamieszkanie w środku lasu, w miejscu, gdzie będę mógł hałasować w kuźni ile wlezie, z daleka od sąsiadów. Powyższy klip z YouTube, trzy godziny ogniska płonącego obok rzeki, oglądam regularnie dla uspokojenia. Mój introwertyzm silnie popycha mnie do zamieszkania w miejscu, gdzie będę mógł sobie rozpalić ognisko, słuchać ognia i wody i nie spotykać absolutnie nikogo, z wyjątkiem Josa. Niestety z jakiegoś powodu loteria, w którą gramy raz w miesiącu musiała się zepsuć, bo ciągle nie wygrałem żadnej sumy powyżej 15 euro (kupon kosztuje 17.50). Tak więc ciągle mieszkam w Amsterdamie, w tej chwili nie mam prawie nic do roboty, bo do kuźni chodzić nie mogę, a na siłowni wolno mi wyłącznie używać crosstrainera i trenować uda na maszynie, na której się półleży. Jedno ćwiczenie. Stanowi to bardzo średnią motywację, bo na siłowni lubię głównie ciężary. Tak więc mam za dużo czasu, żeby oglądać gazety i inne onety oraz błąkać się w pobliżu Bunia. Kiedyś marzyłem o tym, żeby na trzy miesiące polecieć do Stanów, wypożyczyć motocykl i zjechać duży kawałek kraju, nie tylko Manhattan, ale jak najwięcej stanów, miast, wiosek. Pogadać osobiście z redneckami. W momencie, gdy okazuje się, że ludzie dla zabawy strzelają do siebie, a w klubie gejowskim ginie 50 osób, moje zainteresowanie odwiedzeniem USA gwałtownie maleje. W Australii powodzie. W Paryżu powodzie, zamieszki i futbol naraz. Nie będę kontynuować, bo przecież sami wiecie. Chciałbym zamieszkać w miejscu, gdzie internet jest dostępny raz w tygodniu przez godzinę, gdzie wiadomości ze świata nie będą miały szkodliwego dla mnie scandal bias, będę mógł pracować kiedy zechcę, w niedzielę wieczorem, w piątek rano i nikt nie będzie się skarżyć na hałas. Zamiast Fear Of Missing Out, mam Fear Of Not Missing Out. Zbliża się dzień, w którym znowu zdezaktywuję prywatnego Bunia i zostawię sobie wyłącznie dostęp do moich funpagów. Świat jedzie w złym kierunku, chcę wysiąść. I tak nie mam biletu.

Jeśli ktoś zna kanał TV lub gazetę, w której czyta się wyłącznie dobre wiadomości, koniecznie dajcie znać. Dajcie również znać, jeśli macie niepotrzebne dwieście tysięcy euro.

Edit: zapomniałem dodać, że między dobrymi wiadomościami koniecznie muszą być śmieszne kotki i pieski.