Jak wiadomo, uprawiam z sukcesem randkowanie w internecie. (Poza internetem zresztą też, i także z sukcesem.) Mógłbym zapewne ogłosić, że za jedyne 999 zł możecie przybyć na moje eksklusivne seminarium, na którym jako Artysta Podrywu podzielę się sekretami swych sukcesów, ale określenie „Artysta Podrywu” wzbudza we mnie jedynie rechocik, zaś niektóre z ich metod rozpoznaję od pierwszego kopa i są doskonałą metodą, aby wzbudzić we mnie serdeczną i szczerą niechęć od pierwszego wejrzenia. Tak więc sekretami podzielę się za darmo, ale tylko pod warunkiem, że powstrzymacie się od określeń typu „Casanova” czy „Artysta Podrywu” i dalej będziecie o mnie mówić „ten bolek z irokezem”.
Sekret pierwszy: zdjęcia. Zamieszczanie w profilu zdjęcia łokcia w wyjątkowo pociągającej pozie, czy też ilustrowanie profilu o nazwie „wrazliwy_romantyk21” zdjęciem genitaliów może nie zaowocować wybitnymi sukcesami. Zdjęcia należy dopasować do targetu, na którym nam zależy. Jeśli poszukujemy męża, najchętniej intelektualisty kochającego muzykę poważną, nasze najbardziej cycate zdjęcie z wakacji w Kairze niekoniecznie musi być właściwym wyborem. Jeśli chcemy zrobić wrażenie naszym wyjątkowo rozwiniętym poczuciem humoru, nie robimy miny pt. „Niemcy mnie biją” ani „właśnie usłyszałem o tragedii smoleńskiej”. No i przede wszystkim NIE zamieszczamy zdjęć przerabianych, zrobionych 20 kg temu, pod tym jednym kątem, na którym wyglądamy zupełnie inaczej niż w rzeczywistości… chyba, że zadowala nas flirt wyłącznie internetowy i w ogóle nie mamy ochoty nigdy wybrać się na żadną randkę w realu. Bo realu nie wyczyścimy w fotoszopie.
Stawiajmy na to, co nas wyróżnia. Jeśli mamy wyjątkowo krzywe zęby, zaprezentujmy je w uśmiechu. Jeśli mamy dużo tatuaży i kolczyk w nosie, pochwalmy się nimi. Przecież i tak nie chcielibyśmy spotkać osoby, która na widok naszego krzywego uśmiechu powie „eee… ja się chyba pomyliłem” i ucieknie w podskokach. Po cholerę ukrywać coś, co jak najbardziej wyróżnia nas wśród innych? Pochwalmy się tym — właśnie po to, aby odróżnić się od tłumu niewydziaranych bezkolczykowców z równymi zębami.
Sekret drugi: tekst. Jeśli piszemy „nie wiem co tu napisać, spytaj”, możemy równie dobrze napisać wprost: „jestem nudziarzem i nie ma we mnie nic interesującego”. O co miałbym spytać osobę prezentującą zdjęcie łokcia i informującą, że nie wie, co napisać? I po co miałbym to zrobić? Jeśli szukamy wyłącznie seksu, napiszmy, co lubimy w łóżku; jeśli szukamy kumpla do gry w tenisa, napiszmy, że szukamy kumpla do gry w tenisa; jeśli lubimy filmy Almodovara, kolekcjonujemy oryginalne wydania Małego Księcia, czy też ubóstwiamy pasjami gotować zupy, napiszmy o tym na profilu. W ten sposób zwiększamy szanse spotkania osoby, która ma te same zainteresowania — lub też uważa, że nasza pasja zupogotowawcza czyni z nas człowieka niezwykłego i fascynującego. Jeszcze nie słyszałem, żeby ktoś podekscytował się informacją, że druga osoba „nie wie, co tu napisać” i poczuł z nią głęboką więź.
Sekret trzeci: wiadomość. Mój sposób na odzywanie się do ludzi jest prosty — zaglądam na ich profil, a jeśli coś mnie w nim interesuje, to o to pytam, lub komentuję. Jeśli nie zainteresuje mnie nic, to, cóż, hmm, nie wysyłam wiadomości, bo co też miałbym w niej napisać? Nigdy nie piszę rzeczy typu „cześć” lub „co tam?”. Takie teksty zostawiam osobom, których opis informuje, że nie wiedzą, co tu napisać. Czasami rzucam lekko złośliwą uwagą, czy dowcipem w swoim stylu. To nie zawsze działa; część osób się za takie rzeczy obraża, część ich nie rozumie, część — cholera wie, w każdym razie nie odpisują nic. Na tym polega robienie przesiewu: przecież nie chcielibyśmy spotykać się z osobą, przy której nad każdym wypowiedzianym zdaniem trzeba myśleć przez 20 minut, żeby przypadkiem się nie obraziła za nieodpowiednio zaakcentowany spójnik.
Sekret czwarty: zerżnięty z artystów podrywu. Nie zniechęcamy się. Nie obrażamy na rzeczywistość. Nie każdemu się spodobamy. Być może zgoła większości się nie spodobamy. Część osób zwyczajnie lubi wyłącznie wątłych, długowłosych blondynów i zaloty muskularnego czarnowłosego pancura wzbudzą w nich taki sam zachwyt, jak nieoczekiwany atak opryszczki. Przyjmujemy do wiadomości, życzymy szczęścia i oddalamy się w kierunku, z którego przybyliśmy. Przecież docelowo i tak musimy spotkać tylko jedną osobę. Kto nam powiedział, że to ma być właśnie ta? Owszem, jej zainteresowanie zbieractwem dżdżownic nas zachwyca, ale jej akurat nasza kolekcja pcheł nie. Trudno. Chcieliśmy. Nie wyszło. We move on.
I tu sekret piąty: nie łżemy. Nie adaptujemy się do wymagań. Jesteśmy sobą. Jeśli poświęciliśmy swe życie zbieraniu pcheł, a napotkana osoba pcheł nienawidzi, mamy wybór — albo oddajemy kolekcję na przemiał, albo z osobą pozostajemy oddanymi przyjaciółmi (którzy na wszelki wypadek spotykają się wyłącznie poza domem, odziani w kombinezony przeciwchemiczne). Bardzo wiele osób na randkach łże w żywe oczy na temat swojego zainteresowania sportem (tak, lubi, oglądać w TV), wybitnych zdolności kulinarnych (zamawia pizzę najlepiej w mieście!) tudzież zamiłowania do wędrówek wysokogórskich (w miarę możliwości przy użyciu gór płaskich i usianych sklepami z obuwiem). Te same osoby po trzech miesiącach płaczą w rękaw przyjaciółce: on jest okropny! ciągle mnie ciąga na boisko, każe gotować obiady, a jak wspominam o wyjeździe do Turcji na ol inklusiw, to on o górach i o górach!!! Czy naprawdę muszę tłumaczyć powody, dla których osoby te przekonane są o swoim braku szczęścia w miłości?
Sekret szósty: nie targetujemy się za dokładnie. Jednym z powodów moich licznych sukcesów jest to, że nie lecę wyłącznie na facetów przerażająco atrakcyjnych, w wieku od 31 do 31 i dwa miesiące, rudych w tym jednym wyjątkowym odcieniu, ale nie piegowatych, z brodą o długości między 9 a 11 mm, ubierających się u Kenzo i pachnących Diesel Fuel. Podoba mi się dużo różnych rzeczy, nie przeszkadza mi, jeśli facet ma brzuszek (o wiele bardziej przeszkadza mi, jeśli jest wyrzeźbiony jak Apollo, ja nie jestem i nie lubię, jak mi się o tym przypomina), nie lecę na pieniądze, na samochód i mieszkanie w dobrej okolicy, lecę za to energicznie i z przytupem na złośliwe poczucie humoru, czytelnictwo, dobry (tzn. podobny do mojego) gust muzyczny oraz przyjemną konwersację. O tym, czy te wszystkie rzeczy pan prezentuje wiem, ponieważ przejrzałem jego profil i pokonwersowaliśmy parę dni przed spotkaniem. Nigdy nie spotykam się z osobami, które „nie lubią długo pisać”, a na profilu informują wyłącznie o rozmiarze członka. Sztuka zadawania prostych pytań — ot, chociażby, „jakiej muzyki słuchasz”, „kto jest Twoim ulubionym pisarzem” oraz „czy lubisz Wulffmorgenthalera i Pid’Jina” pozwala mi dosyć prosto ustalić, czy konwersacja będzie się nam kleić.
No i sekret siódmy, który właściwie jest taki sam, jak czwarty: podchodzimy do sprawy z poczuciem humoru. Najgorszą randką w moim życiu było spotkanie z trenerem fitness, który, jak się okazało, przesyłał mi zdjęcia zrobione 20 kg temu (na zimę nieco mu się przytyło), zaś do kina przyprowadził dwóch kumpli. Przez cały film oni konwersowali po hiszpańsku, zaś ja obmyślałem najpierw wymówkę, dzięki której zaraz po filmie będę mógł się zmyć, zaś potem — notkę, którą zamieszczę na blogu. Nie spędziłem wieczora pijąc na smutno i wyznając lustru, że ci faceci to są jacyś pojebani i resztę życia z pewnością spędzę samotnie. Owszem, po roku cotygodniowych randek z trenerami fitness zapewne ciężko byłoby nam zachować czarujący uśmiech i musujące poczucie humoru, ale wtedy zawsze możemy sobie zrobić miesiąc przerwy i jako singiel wybrać się na wakacje do Turcji, wzdychając w upojeniu, jak to dobrze, że nareszcie nikt nas nie zmusza do łażenia po górach.