Seks jako praca i BDSM dla zaawansowanych

Wczoraj obejrzałem TED Talk zatytułowany „Ktoś, kogo kochasz może być sex workerem” (używam terminu angielskiego, bo polskiego nie znam, jeśli ktoś coś w komentarzach, poprawię w poście).

Dzisiaj o poranku przeczytałem zaś rozmowę z eks-pracownicą słynnego Cocomo. (W imieniu kobiet i innych osób „nadających” się do wykorzystania serdecznie dziękuję autorowi za szczegółową informację o wodzie utlenionej w drinku, jakby pewien rodzaj ludzi nie miał wystarczająco dużo pomysłów na to, jak zrobić krzywdę innym. Dobra robota, panie Szymonie. To był sarkazm, gdyby Pan przypadkiem czytał i nie zrozumiał.)

Obie te osoby pracują w seks-biznesie i obie są interesujące na bardzo różne sposoby. Jak wiadomo, wierzę w moc słów i „prostytutka” różni się od „sex-worker” tym samym, czym „konkubina” od „partnerki”, a „dziecko poczęte” od „embrionu”. W ostatnich latach uczę się, a ciężka to praca, nie oceniać ludzi, których tak naprawdę nie znam. Jednak mózg działa w taki sposób, że nieocenianie jest praktycznie niemożliwe, bo każdy człowiek prezentuje sobą niewiarygodną ilość informacji, a my nie posiadamy nieskończonej ilości miejsca na „dysku”. Ot, kokota, możecie powiedzieć zarówno o Valerie, jak o Andżeli. Poleciłbym jednak zapoznanie się najpierw zarówno z TED Talkiem, jak i wywiadem.

W, hm, ciekawym okresie swojego życia poznałem jednego sex-workera i przeprowadziliśmy taką rozmowę:

Ja: Nie mógłbym robić tego, co ty, nie mam chyba odpowiedniej osobowości.
On: Mam w kieszeni dwa tysiące euro.
Ja: (nie miałem wtedy pieniędzy, żeby jednocześnie jeść i płacić rachunki) Rozumiem, co masz na myśli.

W hipomanii, o której jeszcze wtedy nie wiedziałem, przez jakiś czas rozważałem próbę w zawodzie, ale ostatecznie się nie zdecydowałem. Gdybym to zrobił, nie żałowałbym – zapewne – bo generalnie nie żałuję rzeczy, które zrobiłem, z bardzo drobnymi wyjątkami. Z pewnością byłoby mi łatwiej zapłacić rachunki. Mój znajomy, nazwijmy go Daniel (szczerze mówiąc nie pamiętam, jak się naprawdę nazywał, ale chyba nie tak) był studentem tutejszego ASP, obracał kasą, której nie widziałem na oczy, rozbijał się samolotami po wszystkich kontynentach, bo kochał podróże. Na Bunia wrzucał zdjęcia mieszkań klientów, co było IMO zachowaniem okropnie głupim, ale nie moja broszka. Był bardzo skomplikowanym człowiekiem, ale doceniam to dopiero teraz.

(Wiem, że moi bracia czytają bloga. Kochani, sugeruję, żebyście w tym momencie poszli poczytać coś innego, na przykład „Udawajmy, że to się nie zdarzyło” Jenny Lawson, którą polecam wszystkim. Jeśli będziecie czytać dalej, czujcie się ostrzeżeni.)

Od wielu lat obserwowałem ludzi, bo z jednej strony ciągle nie mogłem się do końca zdecydować, czy pisać, czy też nie. Z drugiej jednak wystarczyła mi rozmowa telefoniczna podsłuchana w biegu – trzy zdania na krzyż – lub przyglądanie się językowi ciała rozmawiających ze sobą matki i córki, żeby zacząć budować w głowie możliwe historie i życiorysy. Teraz moje przyglądanie się ludziom osiągnęło zupełnie inny poziom, ponieważ przestałem robić z góry założenie, że wiem, kim są. Poznałem ostatnio pewnego fetyszystę, który lubi rzeczy tak dziwne, że nawet nie wiedziałem, że istnieją. A zdawało mi się, że po 10 latach w Amsterdamie znam już chyba wszystkie fetysze. Mężczyzna ten ma jedno z tych mieszkań, które pojawiają się w Elle Decoration, wszystko jest albo białe, albo w odcieniach szarości, proste linie, wszystko pod kątem 90 stopni (podejrzewam odmianę OCD). Na stole trzy czasopisma o architekturze wnętrz, ułożone oczywiście pod kątem prostym, wszystkie tego samego rozmiaru – możliwe, że to były po prostu trzy Elle Decoration, nie miałem czasu się przyglądać, bo byłem… zajęty. W rozmowie po zakończeniu wyszło z niego zupełnie co innego, a ja po prostu siedziałem i słuchałem, lub raczej chłonąłem jak najwięcej informacji. Ostatnio jestem jeszcze lepszym słuchaczem, niż kiedyś – przy czym nie planuję żadnej z tych osób umieszczać w kolejnych książkach, zwłaszcza, że nikt by nie uwierzył w aż tak nieprawdopodobne historie. Interesują mnie nieoczekiwane szczegóły, rzeczy, o których nigdy sam bym nie pomyślał, zaskoczenia, niespodzianki.

Andżela i Victoria dzielą się właściwie jednym identycznym spostrzeżeniem, kopiuję z wywiadu, bo łatwiej, a jestem ciągle leniwy:

Żonaci przychodzą najczęściej, czegoś im brakuje w domu, boją się iść do agencji towarzyskiej, więc przychodzą do nas. Nie potrzebują seksu, tylko tego zainteresowania, które im dajemy. My udajemy, że oni są tacy świetni, że obchodzi nas wszystko, co oni robią, tego im brakuje w codziennym życiu, gdzie jest żona, zajęcia, praca.

Bardzo wielu ludziom brakuje intymności. Nie tylko żonatym, sam takich spotykam. Facet, który reklamuje się (bo tak naprawdę profile „randkowe” są formą reklamy i autoprezentacji) jako brutalny fetyszysta zainteresowany tylko jednym… no dobrze, więcej, niż jednym, ale powiedzmy, że mocno ukierunkowany… opowiada mi o swoim życiu i o samotności. Jednocześnie nie jest w stanie przyjąć zwykłego uścisku. Inny bardzo brutalny sadysta jest uroczym misiaczkiem o pięknym uśmiechu, ubóstwia uściski i całuski, co nie przeszkadza mu w [tu szczegóły nie tylko 18+, ale też triggerujące co najmniej połowę populacji]. Sympatyczny pan, który wygląda jak księgowy (bajdełej, księgowi są najgorsi – lub raczej najmniej nudni, zgadzam się z Valerie) wyznaje, że całe życie marzył o tym, żeby sprawiać mężczyznom ból fizyczny, jednocześnie strasznie się bojąc, że mu się przypadkiem uda i będzie się czuł okropnie winny. W ogóle dowiedziałem się o nim o wiele więcej, ale są to rzeczy tak bardzo osobiste, że nawet na polskojęzycznym blogu nie będę się nimi dzielić. Towarzysz Gierek cierpi na ciężką depresję, nawet nie w związku z tym, że nie ma ze mną związku. Walczy w nim ciągle postawa „powinienem być taki” i „jestem inny”.

Tu wyznanie: jestem strasznym hipokrytą. Bo z jednej strony niby się tu otwieram, piszę o wszystkim bez ogródek i pomijania szczegółów i tak dalej. Jednak aż do Czarnego Wtorku, a potem wigilii (więcej tego słowa nie napiszę z dużej litery, udławiłbym się) męczyła mnie dokładnie ta sama dychotomia. Chciałem być jakiś, a w rzeczywistości byłem inny. Tłumaczyłem sobie, że krzywdziłbym Josa, że nie powinienem mieć pewnego rodzaju myśli i pragnień i tak dalej. Jednak po rąbnięciu nosem w dno, chwyceniu łopaty i kopaniu dalej zrozumiałem, że albo to zmienię, albo mnie po prostu nie będzie. Wypadek z plecami uświadomił mi, że przekładanie pewnych rzeczy na „kiedyś” może spowodować, że „kiedyś” nigdy nie nadejdzie. Choć tak naprawdę sprawił to wypadek zupełnie inny; znajomy jechał sobie na rowerze, wjechał w niego samochód, kierowca uciekł. To było dziewięć lat temu. Mój znajomy zapewne nigdy nie będzie chodzić bez kul. Właśnie udało mu się zmienić środek przeciwbólowy z tramalu na coś innego (tramal strasznie jebie mózg, poważnie, unikajcie, na ile się da – raz na jakiś czas jest OK, ale jeśli chcecie zobaczyć, jak to jest naprawdę oszaleć, bierzcie go co dnia) i odkrył, jak wiele życia stracił w międzyczasie. Sam odkryłem to samo, tylko jakby prędzej. Przez kilka lat zajmowałem się niemal wyłącznie skazanymi (wiem to teraz) na porażkę próbami powrotu do dawnego życia. Nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki, ale na świecie jest więcej rzek, niż jedna.

Okazało się, że ograniczenia i obawy leżały wyłącznie w mojej głowie. Jos – po rozmowie, której się strasznie bałem – wzruszył ramionami i jedyne, co miał do powiedzenia, to to, że nie chce pewnych rzeczy oglądać osobiście. I tak bym się na to nigdy nie zgodził, bo to by było strasznie dziwaczne (co jest bardzo złym tłumaczeniem określenia „freaking me out”). Ale nie miał i nadal nie ma żadnych problemów. A po spisaniu moich dziesięciu reguł – w szczególności nie krzywdź innych i bądź sobą – odkryłem, jak bardzo uwalniają mnie od bólu, zarówno psychicznego, jak i fizycznego. Można mieć lekooporną, bardzo nietypową formę dwubiegunówki, zrąbane plecy (dodam tu, że są mniej więcej w 95% naprawione, właściwie pozostały mi tylko ograniczenia typu „nie podnosić niczego ciężkiego”, „dbać o symetryczną postawę” i podróżowanie z poduszką do podparcia przy siedzeniu) – i odkryć, że istnieje życie inne, niż to, które prowadziłem do A.D. 2011. I to inne życie nie musi polegać na zwiedzaniu wszystkich gabinetów lekarskich w Amsterdamie.

Nie planuję kariery w zawodzie sex workera, ale uwolnienie się – tak bardzo, jak to możliwe – od oceniania ludzi pozwoliło mi na przyjmowanie ich takich, jakimi są. Wśród moich znajomych kilku spędziło lata w więzieniu, w tym jeden za morderstwo. Teraz są absolutnie uroczymi ludźmi, którzy strasznie żałują młodzieńczej głupoty i robią wszystko, żeby jakoś zadośćuczynić społeczeństwu. Ale poznałem też osobiście sex workerkę – stąd cała notka – która, jak Valerie, uwielbiała swoją pracę (teraz dobiega sześćdziesiątki i zajmuje się wychowywaniem dzieci i prowadzeniem domu). Jeśli chcesz pisać, ale nie tak, jak Michalak – chcesz być w stanie opisać człowieka na wyższym poziomie niż „był zły” lub „był dobry” (tu polecam dokładne przyjrzenie się prozie George’a R. R. Martina, w szczególności studium szaleństwa i paranoi na przykładzie jednej takiej pani, żeby nie robić spoilerów) – nie możesz oceniać z góry i zakładać, że na podstawie jednego lub dwóch zdań i pobieżnego spojrzenia wiesz o danej osobie wszystko. Lewis Carroll, autor „Alicji w krainie czarów”, mógł być pedofilem. Mucholog Niesiołowski jest podobno uroczy w kontaktach osobistych (nie sprawdzałem). Poseł Pawłowicz wydaje mi się strasznie nieszczęśliwą i samotną osobą i chętnie bym ją wyściskał, chociaż myślę, że zamknęła się w sobie tak bardzo, że by mi na to nie pozwoliła i zbluzgała na wszelki wypadek. A mówię tylko o pobieżnych obserwacjach i pojedynczych szczegółach. Kaczkodan, tzn. chciałem powiedzieć jeden taki szeregowy poseł PiS, kocha koty i każdego dnia musi straszliwie cierpieć w związku ze śmiercią brata i mamy. Również chciałbym go wyściskać. Gierka ściskam tak często, jak mogę, staram się go zachęcać do leczenia depresji, ale ostatnio powiedział mi, że swoim zdaniem „nie zasługuje”, by się czuć lepiej. A w szczególności Valerie chętnie poznałbym bliżej, bo wydaje mi się bardzo interesującą osobą – podobnie, jak w przypadku niezwykle uporządkowanego fetyszysty chciałbym jej po prostu posłuchać dłużej, niż siedemnaście minut i dowiedzieć się jak najwięcej.

Wiecie o mnie bardzo wiele, a przynajmniej Wam się tak wydaje. W rzeczywistości mój blog też jest formą autoprezentacji, tyle, że granice mojej autocenzury leżą dalej, niż w wypadku innych ludzi. Wiele razy, naprawdę wiele, powiedziano mi, że jestem bardzo odważny – ostatnio powiedział to fizjoterapeuta, który prosił o informacje o chorobach i lekach, jakie przyjmuję. Kiedy dotrzesz do dna i wykopiesz w nim dziurę – mówię, rzecz jasna o sobie – wskutek wypierania pewnych części samego lub samej siebie… cóż, w moim przypadku odpuszczasz owo ukrywanie, bo Cię na nie nie stać. Czy do końca? Oczywiście, że nie. Ale ogólnie naprawdę mam w dupie, co ludzie o mnie myślą. Moim ograniczeniem* jest wyłącznie to, co myślę o sobie ja oraz mój mąż. Regularnie upewniam się, że to, co robię go nie krzywdzi. Możliwe, że kłamie i tak naprawdę okropnie się martwi i dołuje, ale bardzo otworzyła mi oczy wczorajsza rozmowa. Opisałem mu ze szczegółami spotkanie w barze (nawet nie gejowskim, standardowy pub irlandzki) z misiaczkiem-sadystą, martwiąc się, że Jos tego nie zniesie. Okazało się, że jedynym elementem, jaki wzbudził w nim w ogóle zaniepokojenie było to, że spotkaliśmy się w pubie i istniała możliwość, że kiedy się przyssam do Guinnessa, będzie mnie trzeba zwinąć w rolkę, wrzucić do taksówki i mieć nadzieję, że sam dopełznę na drugie piętro. Jeśli nawet własnego męża nie znałem tak dobrze, jak mi się wydawało, co mogę wiedzieć o innych ludziach?

Powtórzę za Valerie, chociaż rozszerzę – klienci sex-workerów obu płci, sadomasochiści, ateiści (ESCANDALO!!!), bardzo konserwatywne kobiety, które wiele lat temu miały aborcję, wyborcy PiS, Chazany, osoby LGTBQ+ są wśród Was. Nawet, jeśli Wam się wydaje, że to nieprawda. Kiedy kręciłem teledysk do „Maybe” i zbierałem osoby chętne do pojawienia się w nim, księgowa mojej firmy spytała, o co chodzi. Wytłumaczyłem. Wzruszyła ramionami i z wielką pewnością siebie oświadczyła „mnie to nie dotyczy, mam męża”. Nawet nie wiedziała, jak bardzo może (choć nie musi) się mylić. W tej chwili jest bardzo niewiele rzeczy, których naprawdę nie jestem w stanie zaakceptować – rasizm, homofobia, nienawiść wobec uchodźców, antysemityzm, przemoc wobec kobiet i ogólnie mizoginia, pedofilia, gwałt, etc. – generalnie robienie innym ludziom krzywdy tylko dlatego, że można i po to, żeby sobie podbić mizerne ego. Ale ogólnie czuję się ostatnio tak, jak Mylene Farmer w poniższym teledysku, który polecam po raz któryś, bo nadal jest genialny.

* Odkryłem, że nie jest mi tak do końca wszystko jedno, co myśli o mnie mama i bracia. Ale to inna historia.

PS. Tytuł jest oczywiście częściowo clickbaitem, ponieważ „BDSM dla początkujących” to najpopularniejsza notka w historii tego bloga.