Siódmy rok

Mieszkam sobie w Amsterdamie od sześciu lat i ośmiu miesięcy.

We wrześniu 2006 byłem przerażony tak strasznie, jak nigdy wcześniej. Wszystkim naraz, w tym faktem, że dostałem tu pracę, tym, że ze mną jedzie Szacowny Małżonek, że nie mam pieniędzy, że rzuciłem bardzo dobrą pracę w Polsce. Tym, że może się nie udać i co wtedy. Na samą myśl o powrocie na tarczy ogarniało mnie uczucie, którego nie chcę wspominać. Od tego czasu już nigdy niczego się aż tak strasznie nie bałem.

Jak łatwo zauważyć, udało się. Po miesiącu próbnym dostałem umowę na rok, po ośmiu miesiącach zamienioną na umowę na czas nieokreślony. Kupiłem mieszkanie na kredyt. Poznałem „scenę” gejowską. Zacząłem kilka książek. Nawiązałem nowe przyjaźnie. Zmienił mi się punkt widzenia na bardzo wiele rzeczy. Zamiast depresji mam aktualnie chorobę dwubiegunową (aktualnie, bo kto wie, co będzie pojutrze 😉 ) I przez te prawie siedem lat żałowałem tylko tego, że nie ruszyłem do Amsterdamu wcześniej.

Znam trochę osób, które rozważają od lat co by było, gdyby. Dotyczy to zarówno rzeczy nieosiągalnych (ach gdybym tak była córką bardzo bogatych rodziców) jak i rzeczy zupełnie osiągalnych (ach gdybym tak ukończył jakieś studia). Osoby te żyją sobie w swoich gdybylandiach i mają jedną cechę wspólną: nigdy nie próbują.

Z pewnymi rzeczami jest tak, że mogą się udać alibo nie. Gdy ruszałem na podbój kowali kampeńskich, amsterdamskich i wojciechowskich pomagała mi rzecz jasna hipomania i związany z nią brak odczucia strachu, ale nie zmieniało to faktu, że zdawałem sobie sprawę z szaleństwa, jakiemu się oddaję. Przecież, jak powiedziała moja mama poinformowana o moim pomyśle, mam taką dobrą pracę przy komputerze. A ja chcę — ja, magister inżynier, matematyk po Politechnice, władający językiem langłydż — kowalem zostać?

Ano, chciałem. Chciałem tego tak bardzo, że nic mi nie mogło stanąć na przeszkodzie, w tym własne „poczucie realizmu” (tym mianem określamy na ogół wpojone nam przez rodziców poczucie, że i tak nic się nie uda, więc po co próbować). Nie stał mi na przeszkodzie strach, bo go nie odczuwałem. A reszta okoliczności spełniła moją maksymę, że jeśli czegoś bardzo chcemy, to wszechświat nam to da. Nie spodziewałem się co prawda okoliczności, w których się to wydarzy, ale aktualnie jestem w sytuacji, w której niderlandzki urząd pracy co jakiś czas dzwoni upewnić się, czy aby na pewno chodzę do kuźni. W ciągu dwóch tygodni powinienem wreszcie zebrać dupę w troki i otworzyć sklepik online z wyrobami mniejszymi i większymi. Aktualnie wykańczam wyroby do sklepiku, kiedy zaś skończę, zajmę się projektowaniem i budową krzeseł do jadalni, a potem zrobię sobie łoże. Naprawdę nie wiedziałem w grudniu 2011, że to się tak ułoży. Ale spróbowałem i udało mi się. Tak samo, jak udało się z przeprowadzką do Amsterdamu.

Nie znaczy to, że po drodze bez przerwy było różowo, a pod stópki sypały mi się płatki róż, podczas gdy anieli grali na harfach moje ulubione utwory Sepultury. Sam bipolar daje mi do tej pory do wiwatu tak, że czasami wstanie z łóżka kończy spis rzeczy wykonanych tego dnia. Ale najważniejszą mądrością, jaką posiadłem w ciągu 35 lat na tym padole pozostaje dowcip o Jasiu, co modlił się o wygraną w loterii, a Pan Bóg odpowiedział mu: Jasiu! Daj mi szansę! Kup los!

PS. Pamiętacie notkę „O tym, jak nie napisałem książki”? Pierwszy szkic gotowy.