Ślub po 30 (cz. II)

W poprzednim odcinku

Dziś rozmawiamy (nadal) o wywiadzie z doktorem Majem.

A propos, rozglądać się można nie tylko w sieci. Całkiem popularne zrobiły się u nas tzw. szybkie randki, podczas których rozmawia się z kilkunastoma potencjalnymi partnerami – z każdym po pięć minut – i potem się decyduje, który z nich nam się podoba. Pięć minut wystarczy, by to ocenić?

– Jak najbardziej! Przydatność tzw. speed datingu potwierdziły nawet badania. To sposób na szybką ocenę tego, czy w ogóle chcemy z daną osobą rozwinąć znajomość.

Kiedy piszę o tym, że zanim mnie będzie wolno dotknąć najpierw należy wzbudzić sympatię i wykazać się poczuciem humoru, mam na myśli dosłownie pierwsze pięć minut – i o tyle speed dating mógłby w moim przypadku zadziałać (gdybym go potrzebował). Błyskawicznie odcedza osoby typu „nie wiem, co o sobie powiedzieć”, da się spytać „czy nie głosowałeś aby na Kukiza?” oraz sprawdzić, czy w ogóle mamy wspólną chemię. A to jest również bardzo ważne – znam bardzo przystojnych, sympatycznych, inteligentnych i utalentowanych ludzi, do których wzdychają inni moi znajomi, ja zaś przyjmuję warstwę teoretyczną – owszem, John może się podobać. Ale mi akurat nie.

Speed dating uprawiałem kiedyś poniekąd organicznie w okresie hipomanii. Przybywałem do Spijkera, rozglądałem się i uderzałem do najbardziej interesującego faceta w pomieszczeniu z prostą wypowiedzią: „cześć, nazywam się tak a tak i bardzo podoba mi się Twoja fryzura/broda/buty/t-shirt”. Jeśli odpowiedź brzmiała „mhm” i facet odwracał się w stronę rośliny doniczkowej, łowiłem drugiego najbardziej interesującego w kolejności. Jeśli zaś wywiązywała się konwersacja dłuższa niż, „dzięki, cheers”, speed dating ulegał zakończeniu. Nie do końca o to chodzi panu doktorowi, ot, anegdotka.

Wiele osób ma opory przed takimi spotkaniami. Ja jednak uważam, że jeśli mamy do wyboru siedzieć w domu i czekać na księcia na białym rumaku albo pójść w coś, co nam się nawet trochę źle kojarzy, to warto zaryzykować. Przecież chodzi tylko o kiepskie skojarzenie, godzące w przekonanie o istnieniu przeznaczenia i miłości od pierwszego wejrzenia. A nie o to, że robimy coś, co jest złe samo w sobie. Warto się zmusić, pomyśleć, że nawet jeśli ten początek nie będzie zbyt romantyczny, to potem może nas czekać wiele cudownych chwil i przeżytych wspólnie lat.

Gdy czytam to zdanie, widzę – znów – Bridget Jones, słuchającej „aaaaall byyy myyyseeeeeelf”. Lepiej pan doktor nie mógł speed datingu zareklamować. Spotkanie zdołowanych ludzi, którzy zmusili się do przyjścia w miejsce, w którym nie chcą być, wmawiając sobie, że mimo nieromantycznego początku może ich czekać wiele przeżytych wspólnie lat. Brzmi jak terapia grupowa. Po przeczytaniu takiego opisu też miałbym opory. „Warto się zmusić, może czekać wiele cudownych chwil.” Moja mama w taki sposób namawiała mnie do jedzenia wątróbki, no, może nie używając tych ostatnich słów.

Cieszy mnie, że do tej pory nie padło słowo „singiel(ka)”. W większości artykułów z ostatnich latach „singiel(ka)” jest używane wymiennie z „desperacko samotna Bridget płacząca w kieliszek Chardonnay”. Kiedy poznałem Josa, byłem singlem, on też, żaden z nas nie czuł się samotny i obaj prowadziliśmy interesujące życie bez ziejącej dziury w kształcie drugiej osoby. Sam byłem przekonany, że zakończyłem już próby zawiązania jakiegokolwiek związku – i było mi z tą myślą całkiem dobrze. Jesteśmy teraz razem, bo nie zamknęliśmy się w tym (ani żadnym innym) schemacie.

Można się tak idealnie dopasować?

– Nie zawsze i nie od razu. W każdym przypadku mówimy o swoistym kompromisie. Związki, w których każda strona sztywno trzyma się własnego systemu wartości, realizuje własne cele, zwykle skazane są na niepowodzenie. Przy czym ważna jest nie tylko spójność co do wartości fundamentalnych, ale i świadomość, że zarzewiem konfliktu często są rzeczy i zjawiska dnia codziennego. Na przykład jedna ze stron jest aktywna do późna w nocy, a druga wstaje wcześnie rano. Jednej nie przeszkadza bałagan, drugą brak porządku złości. To męczy i irytuje.

W przypadku Wikinga kompromis polegał na tym, że robimy to, co on chce robić, a ja się zgadzam. Przypadeg (nie sądzę!) zadbał o to, żebyśmy z Josem mieli podobne spojrzenie na większość drobiazgów, o które potrafi się rozbić związek. Żaden z nas nie jest przesadnie porządny – większość kreatywnych żyje na kupie zapisanych pomysłów, książek, długopisów, które w każdej chwili mogą się przydać, ale gdy są potrzebne, leżą pod stosem papierów, próbek haftów (Jos), części komputerowych (ja), etc. Sprzątamy generalnie wtedy, gdy mają przyjść goście, albo gdy nieporządek dojdzie do tego punktu, że nas irytuje. Podobnie jest z odkurzaniem, zmywaniem podłóg, myciem łazienki. Może moje wyznania wzbudzają w Was najwyższą odrazę, ale tak się ustaliło, że jeśli przeszkadza mi brudna toaleta, to ją myję, chyba, że Jos zrobi to pierwszy. Moja babcia posiadała witrynę pełną kryształów. Co tydzień wszystkie z nich myła i pucowała, bo „się brudziły”. Być może moja odraza do regularnych porządków jest po prostu częścią mojego PTSD.

Z drugiej strony ludzie dziś rzadziej zakładają, że związek musi być jeden na całe życie, aż do jego końca. Raczej dopasowują się na pewnym etapie, tu i teraz.

– Niektórzy z założenia wiążą się z kimś na kilka lat, pięć, siedem. Potem się rozstają, bo obie strony stwierdzają na przykład, że przestały się wzajemnie fascynować, zrobiło się nudno. Tylko że tych kilka lat to już jest na tyle długi czas, że poznajemy się bardziej dokładnie, związek jest już „miejscem” pewnej obustronnej edukacji i poznawania świata. Rozstanie po takim czasie jest mimo wszystko trudne, bo ta druga osoba stała się członkiem rodziny, jest wręcz elementem naszego własnego „ja” i odwrotnie.

Naprawdę istnieją ludzie, którzy z góry zakładają, że wiążą się na pięć lat? Myślę, że to niefortunny skrót myślowy mający oznaczać, że osoby te nie używają słów „na zawsze”. Jestem głęboko przekonany, że Jos jest dla mnie Tym Jedynym, ponieważ, że tak powiem, przetestowałem większość produktów dostępnych na rynku. Ale „zawsze” to bardzo, bardzo długo. Osobom uzależnionym doradza się, żeby nie myśleć „zawsze”, bo „zawsze” to przerażające słowo. Dzisiaj wiem na pewno, że biorę ślub z właściwą osobą i wierzę, że Jos uważa tak samo. Co będzie za rok – nie wiem. Z moją chorobą nie wiem nawet, co będzie za tydzień, może będę w szpitalu, może w kuźni, a może na kanapie. Wiem jednak, że 1) Jos zawsze jest dla mnie wsparciem, niezależnie od tego, co zrobi musk, oraz 2) nie ma takich chwil, niezależnie od dwubiegunówki, w których nie byłbym przekonany, że dokonałem najlepszego wyboru. Przelazłem ten cholerny megasam, pomacałem różne towary, spróbowałem czekolady (taka sobie), pizzy jak u mamy (moja mama robi lepszą) i okazało się, że najbardziej smakują mi lody Magnum z migdałami. Używając wytartego porównania restauracyjnego, stołuję się w knajpie z gwiazdką Michelina, czasami miewam ochotę na hamburgera, ale nie wyobrażam sobie hamburgera tak smacznego, żebym stracił ochotę na gwiazdkę Michelina.

Profesor Tomasz Szlendak i profesor Bogdan Wojciszke, wybitni znawcy tematu miłości, nieraz podkreślali w wywiadach, że w relacjach damsko-męskich istotna jest kwestia rozsądku. Pierwszy stwierdził, że „tylko klasa średnia wciąż się łudzi, że ludzie pobierają się z miłości”, a drugi, że związki zawarte w oparciu o rozsądek – nie o uczucia – są trwalsze.

– Jest jeszcze wariant złotego środka, i on jest najlepszy. Związki z rozsądku pozbawione są często namiętności – małżeństwo jest pewną instytucją, mającą wspólne cele. Oczywiście jeśli w dodatku partnerzy są w jakimś sensie spójni w poglądach, w podejściu do życia itp. – to działa. Kiedy w trakcie pewnych badań pytano pary będące w takich związkach, czy są szczęśliwe, odpowiadały, że tak. Ale tu owe zadowolenie napędzane jest czymś zupełnie innym niż w przypadku relacji burzliwych, emocjonalnych, opartych także na silnym pociągu seksualnym. W takich przypadkach namiętność definiuje poczucie szczęścia, a nie zaangażowanie czy intymność, o której tak interesująco pisze profesor Wojciszke.

Nie wchodząc w nadmiar szczegółów – i chichocząc nad określeniem „wybitni znawcy tematu miłości” – w mojej rodzinie były pary, które trwały ze sobą dlatego, że jedna osoba zarabiała pieniądze, a druga prała, sprzątała, gotowała i prasowała. Związek był bardzo trwały, jeśli można tak określić fakt, że nic się nie zmieniło, dopóki jedna z tych osób nie zmarła. Jos i ja mamy za sobą prawie cztery i pół roku znajomości. Efekt zakochania („jak ona ślicznie przypala ziemniaki!”) ciągle się do końca nie wytarł. Kochamy się bardzo mocno. Rozsądek też odgrywa w tym jakąś rolę, chociażby dlatego, że czasami nie jestem w stanie wyjść z domu celem zrobienia zakupów, więc dobrze mi z faktem, że Jos jest chętny zrobić je za mnie. W takiej sytuacji DJ opieprzał mnie albo osobiście, albo przez telefon, mówiąc „przez ciebie dostałem migreny, zobacz, co narobiłeś”. Wiking zapędził mnie do zwiedzania miasta, gdy miałem ciężką grypę, a kiedy wróciliśmy do domu, kazał mi zrobić obiad. Za żadnym z nich ani trochę nie tęsknię.

Nasza relacja z Josem nie jest ani trochę burzliwa. Przez pierwsze kilka lat nie kłóciliśmy się wcale. Teraz kłótnie trwają na ogół około minuty, na ogół polegają na tym, że on robi coś, co mnie denerwuję, mówię mu o tym, obaj się śmiejemy i Jos przestaje to coś robić. (Na ogół tym czymś jest pouczanie, które wyniósł z domu rodzinnego, niestety wszyscy mężczyźni z wiekiem zamieniają się w swoje matki.) Gdybym miał powiedzieć, co „napędza naszą relację”, tym czymś byłoby szczęście i intymność, wypływające z siebie nawzajem. Małżeństwo ma dla nas głównie funkcję prawną – rozwiązuje wiele problemów urzędowych, chociażby dopisanie mnie do umowy najmu mieszkania. Bierzemy ślub z powodów kompletnie nieromantycznych. Nie jest nam potrzebny do szczęścia, jest nam potrzebny do spokoju.

Mamy poczucie, że świat dookoła jest pełen ludzi, a związek z jedną osobą jest pewną formą ograniczenia. Z jednej strony chcielibyśmy, z drugiej boimy się podjąć decyzję i – co gorsza – przyjąć idące za nią konsekwencje. Zdarza się, że nawet jeśli ktoś, kto szuka miłości, spotyka osobę, która do niego pasuje, z którą chciałby być, to myśli sobie: a może znajdę jeszcze lepszą? Czasem jednocześnie myślą tak obie strony.

O, było, pisałem przy randkowaniu w internecie. Od kiedy intuicja (lub Bogowie) powiedziała, że to Ten, nie miałem ani przez chwilę wątpliwości – jeszcze lepszego nie znajdę. Może dlatego jedynym źródłem stresu związanego z moim ślubem jest myśl, że wywalę się na gębę w butach wikińskich z podeszwą ze skóry.

Według mnie nie wynika to z faktu, że ludzie są nastawieni na karierę, rozwój osobisty, bo wielu z nich sporo jeździ po świecie, podróżuje, czerpie z życia. Przesunięcie traktowałbym raczej jako dowód na to, że mamy zbyt dużo możliwości. Kiedyś było tak, że jak wszystko pasowało, to się brało kobietę za żonę czy mężczyznę za męża. Teraz otwieramy galerię potencjalnych partnerów w sieci, przeglądamy, czytamy, ktoś do nas pisze, ktoś wysyła SMS. Z jednej strony to cudowne. Ale często tych możliwości jest tak dużo, że w konsekwencji siedzimy jak sparaliżowani i nie jesteśmy w stanie podjąć decyzji, co dalej zrobić ze swoim życiem. Badania zresztą już wielokrotnie pokazały, że jeśli mamy zbyt dużo możliwości, to nas to przytłacza, czujemy się wręcz zniewoleni [Pisał o tym chociażby prof. Barry Schwartz w książce „Paradoks wyboru. Dlaczego więcej oznacza mniej” – przyp red.]

Wybrałem się kiedyś do Mediamarkt kupić telewizor. W kolejnych rzędach stało ich, powiedzmy, osiemdziesiąt. Nie da się porównać osiemdziesięciu telewizorów. Odrzuciłem część bazując na cenie, część mi się nie podobała z estetycznego punktu widzenia, zostały mi cztery, z których najładniejszy był poza moim zasięgiem. Wróciłem do domu i znalazłem go w internecie za 2/3 ceny. Służy mi nadal.

Wracając do kwestii miłosnych – galerię mam już za sobą. Określmy to słowami „wyszumiałem się”. Każdy mój związek, czy typu FWB, czy miłosny, czegoś mnie nauczył. Mój profil na Gayromeo jest nieaktywny, ponieważ gdy go ostatnio uaktywniłem, owszem, zaczęto mi wysyłać wiadomości. Niektóre bardzo interesujące. Ale co z tego, jeśli zamiast umawiać się na bum-bum z dwoma brodaczami wolę leżeć na kanapie z Josem i oglądać Masterchefa?

Nie ma też już teraz takiego przymusu społecznego, aby wchodzić w związki. Niemniej jednak ludzie żyją w nich dłużej i są szczęśliwsi. Badania podłużne prowadzone przez Harvard University na przestrzeni 75 lat na grupie ponad 700 mężczyzn pokazały, że to nie sława czy bogactwo dają szczęście i dobre zdrowie, a właśnie dobre, bliskie relacje z ludźmi. Ci, którzy w swoim życiu zamiast ku karierze zwrócili się w stronę związków, rodziny, przyjaźni czy wspólnot, wyszli na tym najlepiej.

When I look back upon my life, zgadzam się z badaniami podłużnymi. Myślałem, że wiem, w jaki sposób osiągnąć szczęście. Robiłem listy cech, które powinien posiadać partner. Miałem świetną pracę i kosiłem kupę kasy. Jedynym ograniczeniem mojego życia erotycznego był brak czasu lub ochoty. Sławny byłem przez pięć minut, dawno temu, raz w życiu rozpoznał mnie jeden fan. Do bogactwa mi daleko. Karierę zastopowała dwubiegunówka, która sprawia mi problemy w kuźni, przy pisaniu, nagrywaniu muzyki. Ale jestem szczęśliwy.

Przez długi czas myśleliśmy, że nie chcemy wziąć ślubu. Po rozmowie na ten temat odkryliśmy, że nie chcemy wesela. Eks Josa wydał na wesele tysiące euro, był czterogwiazdkowy hotel i fontanna z czekoladą. My udajemy się do USC ze świadkami i przyjaciółką fotografką, potem zaś czeka na nas wszystkich najlepsza szarlotka w mieście. Następnego dnia wyjeżdżamy na cztery dni do ogrodu marzeń, najpiękniejszego miejsca na ziemi. Nie ma takiego narkotyku, sukcesu zawodowego lub sławy, za które byłbym gotów oddać te cztery dni z mężem.

Dlaczego wiara w miłość od pierwszego wejrzenia nam szkodzi? Nie wiem. Ja nie wierzyłem, a i tak mi nie zaszkodziła.