Wychowano mnie na potulne dziecko, siedzące cicho w kątku z wyrazem twarzy “nie podchodzić”. Dużą zasługę miała w tym niestety moja mama, która ostrzegała mnie — z jak najlepszymi intencjami — “tylko uważaj”, kiedy wychodziłem z domu. Z uwagi na to, że nigdy nie wytłumaczono mi, na co mam konkretnie uważać, na wszelki wypadek uważałem na wszystko, w tym na szanse i możliwości. Po co komu taka szansa, jeszcze się nie uda, pogryzie, albo niebo mi upadnie na głowę, albo — bo ja wiem — samochód mnie przejedzie. Lepiej siedzieć u siebie w domu, gdzie też niebezpiecznie, bo w każdej chwili w okno może wlecieć mi samolot, ale jednak ilość niebezpieczeństw jest przynajmniej troszkę ograniczona.
Kiedy miał miejsce mój jedyny chyba okres nieograniczonej i podniebnej hipomanii, czyli jakoś tak między końcem 2011, a połową 2012, odkryłem nagle, że nie boję się NICZEGO. Zatraciłem umiejętność odczuwania strachu. Dość szybko okazało się, że jednak niektórych rzeczy warto się bać, ponieważ wpadłem w dość dziwne (acz interesujące) towarzystwo, zleciałem z hulajnogi na Słowacji (bo hamulce są dla starych babć, a nie PRAFDZIFYH MENSZCZYZN), wjechałem na starszego pana na przejściu dla pieszych (bo światła, etc.) i tylko cudem chodzę nadal po świecie wolny od chorób wenerycznych. Ale odkryłem też, że większość moich obaw i fobii kompletnie nie ma pokrycia w rzeczywistości. Nie ma i już. Mogę wchodzić bez strachu do nieznanych mi podrzędnych oberży, spotykać się z bardzo dziwnymi ludźmi, robić bardzo dziwne rzeczy… ale też zwyczajnie pozbywać się pająków (i raz szczura, Amsterdam jest dość nieszczęśliwym miejscem dla osoby nielubiącej gryzoni) z mieszkania, wykonywać i odbierać rozmowy telefoniczne, pisać do kompletnie obcych muzyków na Twitterze i Facebooku nie bojąc się Co Będzie Jeśli. Zostawać kowalem i podrywać sobie Zbrojmistrza. Świat był wtedy mój. Aż, jak wiadomo, hipomania się skończyła.
Aktualnie jest rok 2014 i hipomanię widuję co najwyżej przelotnie, przez kilka dni, świadom niebezpieczeństw, jakie niesie ograniczam dawkę antydepresantu i na tym się zabawa kończy. Ale większość strachów nie wróciła już nigdy. Niektórych rzeczy wystarczyło, jak się okazuje, doświadczyć raz. Nie mogę powiedzieć, że nie boję się niczego, bo boję się holenderskiego systemu prawnego, podatkowego i zasiłkowego z prostej przyczyny — nie rozumiem ich i nie znam. Ale nie boję się ludzi, nawet tych wyglądających naprawdę przerażająco, ponieważ poznałem tak wielu złych i dobrych ludzi, od wyjątkowo sympatycznych dilerów do karków na motocyklach, że ciężko jest na mnie zrobić wrażenie. Poza tym, jeśli ktoś pamięta, jak wyglądam i w co lubię się ubierać, rozumie zapewne, że tatuaże, piercingi, irokezy lub łyse głowy i skóry & mundury naprawdę nie mają szans mnie wystraszyć. Boję się raczej pań z łagodnym głosem i długopisem zawieszonym nad ważnym formularzem.
Cały ten przydługi wstęp zmierza w jednym kierunku. W tym tygodniu udało mi się wreszcie doświadczyć czegoś, o czym marzyłem od lat: podróży na motocyklu. Pierwsze 450 km mam za sobą, na razie w charakterze pasażera, ale jednak. Moja ramoneska też, po piętnastu latach, wreszcie się przejechała i bardzo przydała, bo przy 160 km/h robi się ciut wietrznie, a popadywało też lekutko. W ciągu kilku dosłownie sekund — mimo braku hipomanii — zakochałem się w prędkości i byłem nieomal rozczarowany, że rozpędziliśmy się tylko do 160 km/h (nie w Holandii, bo tu nie wolno, tylko w Niemczech). Mimo tego, że moja sytuacja finansowa leży i kwiczy, zdążyłem już pooglądać mój wymarzony motocykl na allegro — zupełnie bez związku, czy ktoś nie chciałby kupić nereczki za 5 tysięcy euro?
Przywieziono mnie do raju. Mój przyjaciel i jego mąż zakotwiczyli mianowicie na uboczu małej miejscowości w Niemczech, gdzie mają domek na połowie hektara bajki. Bajki niestety nie stworzyła dla nich dobra wróżka, tylko 16 lat pracy własnych rąk, ale efekt zapiera dech w piersiach. Kwiecie, zieleń, drzewa, woda i CISZA. Już od dawna podejrzewam, że wyrosłem z mieszkania w mieście, ale teraz wiem to na pewno: raj to dla mnie dom z ogrodem na wsi i motocykl, na wypadek, gdybym potrzebował znaleźć się w miejscu bardziej uczęszczanym. Kiedy mówię “dom”, mam oczywiście na myśli miejsce, gdzie da się nie tylko mieszkać, ale i kuć.
W domku gościnnym spędziłem tylko jeden wieczór, ale przeżyłem czyste, niezmącone szczęście. Siedziałem na podłodze, patrząc na zmianę w hulający w kominku ogień i za oszklone drzwi, za którymi przyroda spała pod gwiazdami, wzdychając cichutko. W takiej chwili do życia nie potrzeba już naprawdę nic więcej, oprócz towarzystwa Zbrojmistrza, który niestety na trzeciego na motocyklu się nie zmieścił. Korespondując na Facebooku na temat świeżo zakupionego kowadła z dwudziestoletnim kowalskim nerdem z okolic Amsterdamu rozmyślałem sobie od niechcenia o tym, jak bardzo innym człowiekiem jest Ray w roku 2014 w porównaniu z tym z roku 2011. Jak wielką rolę odegrała w tej zmianie moja choroba dwubiegunowa; jak wielką bycie zmuszonym do dokonania zmian; jak wielką odwaga, najpierw podsycana hipomanią, ale potem już nie, aby ich dokonać. Co pomyślałby Ray sprzed lat 10 czy zgoła 20 o tym człowieku, którym jestem teraz? Czy chłopiec, bojący się wyjść z domu i wsiąść do autobusu bo “tylko uważaj” w ogóle by uwierzył w kuźnię, wieczory w barach, tatuaże i podróże na motocyklu?
Przede mną kolejne zmiany: spróbowałem ostatnio pracy na ochotnika (przy pomocy urzędu pracy i przydzielonej mi psycholożki) przy projekcie i… nie udało się. Ataki paniki, problemy ze snem, gwałtowne wahania nastroju podobne do tych z końcówki 2012 spowodowały, że musiałem projektowi podziękować. Boję się — tego, że nie uda mi się do pracy wrócić już nigdy. Przynajmniej nie do takiej, w której da się zarobić. Psycholożka delikatnie wspomniała mi o tym, że powinienem poczytać o występowaniu o długotrwałą rentę. Uwaga, choć naprawdę sformułowana z taktem i delikatnością, wzbudziła we mnie reakcję konia ukłutego ostrogą. Nie jestem człowiekiem, który umie się poddawać. Ale nie chcę też być człowiekiem, który z uporem byka wali raz za razem czołem w ścianę. Coś muszę zmienić, coś muszę zrobić. Tyle, że nie wiem co. Co można zrobić, kiedy mamy odwagę dokonywać zmian, ale nie wiemy, jakich zmian należy dokonać? Tego nie wiem. Plan długookresowy mam: kuźnia, dom z ogrodem, kominek, motocykl. Planu na krótszy okres nie posiadam.
Pozwolą państwo, że przyznam się, że mnie to przeraża.
Zdjęcie: Yamaha XJR1300, Wrenchmonkeys