Na obrazku obok (autorstwa Sztucznych Fiołków) znajduje się piękna, akademicka definicja, ale ja pozwolę sobie nieco ją uprościć: gender, w odróżnieniu od płci biologicznej, to płeć kulturowa. Gdy mówimy „musisz się zachowywać bardziej kobieco”, mówimy o gender. Nie mamy wszakże na myśli „Twoje genitalia muszą mniej wystawać”, prawda? Gdy mówimy „Leszek Miller zachował się jak prawdziwy mężczyzna”, również nie mamy na myśli, że wyjął ptaka z rozporka i nasikał na okoliczne drzewko, tylko, że odważnie i z siłą charakteru dotrzymuje wszystkich swoich obietnic. *przerwa na śmiech z taśmy*
Mamy pewne oczekiwania co do tego, jak powinna wyglądać, zachowywać się, co robić i kim być prawdziwa kobieta oraz prawdziwy mężczyzna. Te oczekiwania w Polsce, w Holandii, w Maroko i we Szwecji będą oczekiwaniami odmiennymi od siebie, mimo, że kierowanymi wobec osób o zupełnie takich samych genitaliach. Dlatego też określenie „ideologia gender”, lansowane przez posłów PiS spędzających czas w domach publicznych i księży spędzających czas w młodych chłopcach, nie ma żadnego sensu. Równie dobrze możemy rozmawiać o „ideologii obiad” — dla jednego obiad to pizza, dla drugiego rosół i schabowe, dla trzeciego sushi, a dla czwartego kostka lodu i powąchanie skórki grapefruita (ale dość już o Karlu Lagerfeldzie). Gender nie musi być niczym rewolucyjnym; gender to nie tylko chłopiec w sukience i dziewczynka z głową ogoloną na łyso, gender to również zupełnie tradycyjny chłopiec w spodniach i dziewczynka w różowej sukieneczce. Bo gender to zespół odpowiedzi na pytanie: dlaczego właściwie chłopcy tradycyjnie noszą spodnie?
Pani Kempa jest osobą nadzwyczaj odważnie poczynającą sobie z przydzieloną jej wszakże tradycyjnie rolą społeczną. Zupełnie nieoczekiwanie dama ta wyszła albowiem z Kinder Kuche Kirchen i udała się do Sejmu, gdzie jako posłanka pozwala sobie na tak niekobiece zachowania, jak zakładanie zespołów i przewodniczenie im. A wszakże wszyscy wiemy, że prawdziwe kobiety są uległymi, delikatnymi stworzeniami, którym nie w głowie polityka; Korwin-Mikke powiedziałby nam zgoła, że dawanie kobiecie możliwości głosu to jej marnowanie, bo kobieta i tak głosuje tak, jak jej mąż. Idąc tym tropem rozumowania ciężko nie dojść do wniosku, że pani Beata powinna zacząć od rozważenia samej siebie jako konia trojańskiego zespołu (złożonego, szczęść Boże, oprócz niej z samych mężczyzn) i na wszelki wypadek się zeń wykluczyć.
No ale dobrze, zostawię w spokoju tę młodzieżówkę PiSu i zamiast się wrednie natrząsać z biednych ludzi otumanionych przez biskupów zastanowię, czemu dobrze by było, gdyby „ideologia gender” rzeczywiście zaistniała. Osobiście byłbym bardzo zadowolony, gdyby działy męskie sklepów z odzieżą stały się nieco mniej szare; z bardzo nielicznymi wyjątkami potrafię wypatrzeć dział męski dowolnego sklepu, wystarczy szukać tej części, w której dominują kolory brunatny, sraczkowaty, szary i bury. Bardzo podobają mi się męskie spódnice — i to nie tylko kilty, które jakimś cudem wyjątkowo zostały uznane za „genderowo męskie” i nawet pani Kempa chyba się ich nie czepi, ale też chociażby sarongi. Kupiłem kiedyś sarong, ale nawet ja ze swoją samobójczą odwagą straceńca nie wyszedłem w nim na dwór.
Kolejny powód, dla którego chętny jestem zostać samozwańczą rzeczniczką „ideologii gender”, to literatura. Niewiarygodnie wręcz mnie irytuje nazywanie Marian Keyes „królową chick-lit”. „Chick-lit” to pogardliwe słówko ukute celem odróżnienia „literatury kobiecej” od tej pisanej przez mężczyzn, zwanej po prostu „literaturą”. Nigdy nie widziałem, żeby maczystowskie twory Huntera S. Thompsona, Jerzego Pilcha czy innego Hemingwaya zwano „dick-lit”. Natrząsanie się z Bridget Jones „bo to literatura kobieca, czego się spodziewać”, okropnie mnie irytuje; nikt nie mówi o piśmie Heavy Metal albo ple-ple Cejrowskiego „to literatura męska, czego się spodziewać”. I nie zmienia to realnej wartości literackiej „Rachel’s Holiday” (świetna książka), „Pod Mocnym Aniołem” (nie wiem, nie czytałem, nie trawię Pilcha) ani „Fear and Loathing in Las Vegas”, od którego wolę „Kurs Szczęścia” Beaty Pawlikowskiej. Bo mojej męskiej wrażliwości opowieści o chlaniu odpowiadają ostatnio mniej, niż ćwiczenia duchowości mające na celu pokochanie samego siebie. Rzekł kowal. Co pani na to, pani Kempo?
Mój prywatny gender nie jest podobny do polskiego. Męskie jest dla mnie posiadanie brody; osoby nieposiadające brody nie są dla mnie męskie i wliczam do tego grona insektologa Niesiołowskiego. Męskie jest dla mnie posiadanie owłosionej klatki piersiowej. Literatura nie jest dla mnie męska ani kobieca, jest dobra lub zła. Nie oceniam autorów po genitaliach, podobnie, jak polityków. Nie przydzielam ról społecznych według genitaliów i chromosomów, to znaczy, owszem, uważam, że kobiety ogólnie są lepsze w rodzeniu dzieci, ale to nie znaczy, że są też genetycznie lepsze w sprzątaniu. Posłanka Grodzka jest dla mnie w oczywisty sposób kobietą, co wiem, ponieważ to nam powiedziała, a opinia posłanki Grodzkiej na temat jej płci jest dla mnie milion razy bardziej ważka niż zdanie dowolnej liczby Terlików i insektologów. (Posłanka Grodzka, tak na marginesie, jest również moją absolutnie ulubioną osobą w Sejmie i jeśli przypadkiem będę miał możliwość głosowania na nią, pojadę do ambasady i to zrobię.)
To taki skrócony wstęp do „Gęger według Granta”. Na miejscu pani Kempy byłbym nader ostrożny z dysputą na ten temat, ponieważ według jej własnej opinii zdanie mężczyzny jest ważniejsze od zdania kobiety, a nawet Terlik potwierdzi, że z nas dwojga to ja jestem ten bardziej męski. Chociażby z uwagi na długość brody. Tak więc posłanka Kempa zgrabnie się zaparagrafodwudziestodrugała do kuchni, a ja wygrałem Internety. Czyż życie nie jest proste?