John Grant, na którego płytę czekałem niecierpliwie, okropnie mnie zawiódł. Z tym, że Seal już nigdy nie nagra dobrej płyty w zasadzie się pogodziłem, ale nadzieja umiera ostatnia. Kylie, która wydaje się artystycznie szarpać we wszystkie strony naraz wydała płytę świąteczną (nie znoszę płyt świątecznych), z której podoba mi się jeden bonus i jeden remiks. Uwielbiam ją nadal, ale przydałoby jej się kilka lat wypoczynku. Tymczasem perukami pomniejszych artystów typu Bijonse lub Rijana beztrosko zamiatały Madonna, Janet Jackson i… Enya. Tak więc moje top 10 albumów tego roku, o ile o czymś nie zapomniałem…
10. Shamir – Ratchet
Od razu powiem: to nie jest świetna płyta. Ma wzloty i upadki. Ale wzloty są niewiarygodne. Pierwsze trzy utwory, „Vegas”, „Make A Scene” i „On The Regular” sugerują geniusz i album roku. Potem niestety robi się różnie. Shamir, gender całą gębą, śpiewa głosikiem Antony’ego przed mutacją. „On The Regular” pojawiło się w reklamach Androida, a Shamir osobiście w reklamach Apple Music, co dowodzi geniuszu jego managementu. Co będzie dalej, zobaczymy.
9. Sarah Cracknell – Red Kite
Poprzednie dokonania solowe Sarah Cracknell (Saint Etienne) były nieco bezcelowe, ponieważ bardzo mało różniły się od nagrań jej zespołu. Red Kite to elegancka, stonowana, akustyczna płyta. Okładka w jesiennych kolorach świetnie do niej pasuje – to piosenki do słuchania pod koniec sierpnia, na początku września, gdy w ciągu dnia jeszcze jest ciepło, ale liście już zaczynają się złocić. Nie umiem tej płyty opisać lepszym słowem, niż „śliczna”. Nie ciągnie mnie do niej bardzo często, ale za każdym razem sprawia mi przyjemność.
8. FFS – FFS
Od płyty Lil’ Beethoven, która była moim albumem roku przez dwa lata z rzędu, bo nic nie było godne czyścić jej butów Sparks pokazują, że mogą robić, co chcą. Zwisa im komercyjność przedsięwzięcia, bo i tak żadne radio nie tknie staruchów po trzydziestce. Płyty się sprzedają albo nie (na ogół nie), koncerty lepiej. Tym razem Sparks połączyli siły z Franz Ferdinand. Dlaczego? Bo mogli. I za to ich kocham – tzn. za to i za muzykę na płycie, która jest kolaboracją idealną (mimo przewrotności tytułu „Collaborations Don’t Work”), biorąc wszystko co najlepsze z obu zespołów i pomijając wszelkie słabości.
7. Björk – Vulnicura
W tym miejscu kilka znajomych osób obraża się za pozycję inną, niż pierwsza. Ta płyta jest dla mnie za ciężka. Wielu artystów nagrywa albumy rozstaniowe, ale Björk, co było do przewidzenia, rozdrapała sobie serce pazurami (patrz foto powyżej) i wywaliła zawartość na płytę. Trasę koncertową skróciła, bo miała dosyć grania tych utworów, co mnie nie dziwi. Ostatnio ukazała się wersja mocno ograniczona brzmieniowo, Vulnicura Strings, co jest zdecydowanie doznaniem dla fanów i nikogo więcej.
6. Giorgio Moroder – Déjà Vu
Podobnie jak z albumem Shamira, Déjà Vu nie jest płytą w całości dobrą. W szczególności „Tempted” z Matthew Komą powoduje u mnie zgrzytanie wszystkiego. Jednak utworów dobrych lub świetnych jest więcej, że wspomnę chociażby oryginalnie tytułowy „74 Is The New 24” lub Britneybot coverujący „Tom’s Diner” Suzanne Vega (z przyzwoleniem i pochwałami artystki). „Right Here, „Right Now” z Kylie na wokalach, co ja mogę, kocham. Jedno, czego nie należy się po tej płycie spodziewać, to jakakolwiek oryginalność. Déjà Vu to świetny tytuł, bo wszystko na tym albumie już kiedyś słyszeliście, ale nie zawsze było takie dobre.
5. Tame Impala – Currents
Nigdy wcześniej o tym zespole nie słyszałem. Na widok okładki, bardzo stylizowanej na stary winyl, pomyślałem z nadzieją, że będzie to prog rock zaktualizowany na 2015 i prawie miałem rację, tyle, że jest jeszcze lepiej. Do miksu dodano R&B, synthpop i disco. Nie wiem, jak szanpaństwo, ale jestem zachwycony. Zdaje się, że ten album zamiata większość rankingów najlepszych płyt 2015 i bardzo słusznie.
4. Enya – Dark Sky Island
Gdy dowiedziałem się, że Enya wreszcie po siedmiu latach wydaje nowy album byłem… lekko sceptyczny. Pierwszy singiel, z chwytliwym refrenem „alleluja, alleluja, alle alle alleluja” nie do końca mnie porwał. Na widok tracklisty skrzywiłem się, bo brakuje mi typowego dla Enyi pohukiwania po łacinie (według Szacownego Eks-Małżonka Enya we wszystkich językach mówi równie źle i łacina nie jest wyjątkiem). Jednak w odsłuchu płyta jest śliczna. And Winter Came… było, co tu ukrywać, nie do końca się klejącą mieszanką oryginalnych utworów i świątecznych smutów, a jak już wspominałem nie lubię albumów świątecznych. Próby odejścia od typowej stylistyki czasami kończyły się dobrze („The River Sings”), a czasami tak sobie („My! My! Time Flies!” z solo gitarowym prosto z 1995 roku). Dark Sky Island nie odkrywa Ameryki. Niczego w ogóle nie odkrywa. Trio nagrało świetną płytę Enyi i tyle. Nic nowego, ale – jak u Morodera – jakie smakowite. Jak wizyta w ulubionej restauracji i zamówienie ulubionych potraw z menu: znane na wskroś, ale nigdy nie zawodzi.
3. New Order – Music Complete
Są takie zespoły, które zaczynają dobrze, potem rozkręcają się do geniuszu, w tym stanie pozostają przez kilka, kilkanaście lat, a potem zaczynają nagrywać płyty z nudów lub z wiary we własny geniusz. New Order nie nagrali naprawdę dobrej płyty od Republic w 1993 roku (nawiasem mówiąc, zespół płyty nie znosi, bo kłócili się w studio i na koniec rozpadli). Potem było różnie. „Crystal” z Get Ready dał mi takiego kopa, że stałem pod sklepem tupiąc nogą i czekając, aż mi rozpakują pudełko i dadzą pierwsze CD. Rozczarowanie było bezgraniczne. Waiting For The Sirens’ Call wprowadziło mnie w uczucia bardzo ambiwalentne: posługując się znowu metaforą restauracji, Sirens’ Call było odpowiednikiem mrożonej pizzy z supermarketu. Niby pizza zawsze jest dobra, ale ta jest jakaś mniej dobra. Lost Sirens, czyli kolekcja odrzutów, była tak dobra, jak opis sugeruje. Zespół zaczął grać na koncertach wyłącznie utwory nagrane do roku 1993. Aż tu nagle pojawiło się „Singularity”. A potem cały album.
JEZU JAKIE TO DOBRE. Bycie fanem zespołu, który wypuszcza z siebie kolejne przeciętne, lub zgoła złe płyty (tu chwila milczenia nad losem fanów Depeche Mode) jest ciężką torturą. Ale za Pet Shop Boys i ich Electric, tym razem New Order wykonali wielki powrót. Z płyty należy usunąć pierwszy singiel (KTO wybrał okropne „Restless” z tak dobrej płyty?!) oraz kolaborację z Iggy Popem („Stray Dog” jest bardzo fajne tak przez pierwsze dwie minuty, ale potem już nie) i powstaje album idealny. „Tutti Frutti” to najlepszy singiel New Order od „Crystal”, a może nawet od „Regret”. „Plastic” i „People On The High Line” uzupełniają trio piosenek nagranych z La Roux i sugerujących, że Elle powinna natychmiast darować sobie ten swój mały zespolik i wstąpić na stałe do New Order. Mimo oklepanych tytułów „The Game” i „Unlearn This Hatred” są świetne. Co tu kryć, bez dwóch wspomnianych utworów zostaje godny następca Technique.
TUTTI FRUTTI.
2. Janet Jackson – Unbreakable
Przy okazji nagrywania płyty 20YO w roku 2006 Janet przyszła do studia, gdzie czekali Jimmy Jam i Terry Lewis. Producenci zapytali ją, jak zwykle, o teksty. Janet odpowiedziała „mmm, nie wiem, może wy coś napiszecie?” i mniej więcej od tego momentu było wiadomo, że będzie strasznie.
Jedyne, co się na 20YO udało, to produkcja. Jam i Lewis nagrali płytę wyprzedzającą swoje czasy i brzmiącą świeżo w 2015. Janet niestety takiej płyty nie nagrała. W intro mówi: „mówiłam o wielu rzeczach, o czym będę mówić tym razem? […] chcę, żeby było lekko, nie chcę być poważna, chcę się bawić. Wiem. Nie wiem. To wiem.” To kobieta, która Rhythm Nation 1814 odkryła feminizm dla nastolatków całej Ameryki, nieważne, jakiej byli płci i rasy. Która Velvet Rope eksplorowała depresję, seksualność, mrok. Która w 2006 nie wiedziała, o czym ma mówić.
O tym, że nipplegate nie pomogła Janet w karierze, nie muszę oczywiście mówić, ale szczerze mówiąc gdy słucham płyt Damita Jo, 20YO i Discipline myślę sobie, że może to dobrze, że nie były sukcesami. Płycizna i generyczne densy nie były tym, za co pokochałem Janet Jackson. I dlatego tak niezwykle zaskoczył mnie album Unbreakable. Podobnie, jak Enya w Dark Sky Island Janet, Jam i Lewis zajęli się tym, co potrafią najlepiej. Teksty są bardzo zróżnicowane i bardzo dobre. Płyta nie ma koszmarnych interludiów, o których zniknięcie fani prosili od wielu lat. Ma wyłącznie smakowite doznania dźwiękowe. Od hitowego (tzn. gdyby akurat był rok 1998) „BURNITUP!” przez fantastyczne „The Great Forever” (które można zrozumieć jako prośbę Janet, aby media odpierdoliły się od jej związku, lub jako prośbę dowolnej mniejszości, żeby odpierdolili się religijni zbawiciele), przez smutne „Shoulda Known Better” (I had this great epiphany/and rhythm nation was the dream/I guess next time I’ll know better…), przez eteryczno-elektroniczne „Night”, niewiarygodne melodycznie „Dream Maker/Euphoria”… cóż… czy widać, że ta płyta mi się podoba? Warto było czekać. A w maju oglądam Miss Janet na żywo.
1. Madonna – Rebel Heart
To nie płyta, to kolejka górska. Kiedy hakerzy włamali się do komputera Avicii’ego, wyciekły dwa utwory. Potem włamali się do komputera Madonny i wyciekło WSZYSTKO. Prywatne zdjęcia z imprez. B-roll z teledysków (czyli niewykorzystane ujęcia, powtórki, etc.) No i oczywiście nagrywana nowa płyta. Niektóre piosenki w pięciu wersjach, od pierwszego demo do prawie, że finalnego miksu. Artystka zareagowała błyskawicznie, wydając sześć utworów natychmiast, kolejne trzy później, a całą płytę wreszcie w marcu. Hacker dostał w międzyczasie wyrok 14 miesięcy więzienia. Osoby, którym się wydaje, że to za dużo, niech sobie wyobrażą, że ktoś włamuje się do ich komputera, wykrada zdjęcia, e-maile, filmiki nagrane z narzeczonym po wypiciu jednego kielonka za wiele, pisaną książkę, tworzony obraz, a potem całość udostępnia za darmo wszystkim zainteresowanym.
Rebel Heart komercyjnie zrobiło klapę, co nie jest dziwne zważywszy na to, że album był dostępny w sieci wiele miesięcy przed wydaniem. Owszem, Madonna wiele utworów zremiksowała (niektóre zdecydowanie na siłę i nie pomogło im to ani trochę, ale chodziło o wydanie innej wersji niż ta „wycieknięta”), ale mnóstwo ludzi albo miało to gdzieś, albo nie było tego świadome, tytuł się zgadza, znaczy to samo. Jedynym „przebojem” stało się „Bitch I’m Madonna”, które jest fajne pierwsze trzy razy, ale po pierwsze zupełnie nie reprezentuje albumu, a po drugie jest po prostu takie sobie. A ta płyta, rozdmuchana w wersji superdeluxe do 24 piosenek ma w sobie album roku. Tylko trzeba go sobie wybrać.
Moja playlista Rebel Heart, dopieszczana przez rok, zawiera kilka dem, kilka utworów z wersji zwykłej, kilka deluxe i kilka superdeluxe. Po strasznym Hard Candy i boleśnie niekochanym MDNA (ta akurat płyta mogła być bardzo dobra, gdyby Madonna nie nagrywała jej między otwieraniem siłowni, reżyserowaniem filmów i premierami nowych perfum i nie naciskała na producentów, żeby się pospieszyli, bo ma trasę do odwalenia) Rebel Heart jest powrotem w WIELKIM stylu. I nieważne, że z 24 piosenek kilka-kilkanaście, w zależności od gustu nadaje się tylko do wyrzucenia. Bo to, co pozostaje zasługuje na ocenę 5/5. Bez „mimo”, bez „ale”.
Ciągle mam nadzieję na teledysk do „Holy Water”, „Hold Tight”, dema „Rebel Heart” i „Devil Pray”. Od Confessions On The Dancefloor Madonna nie wydała płyty, z której tak trudno byłoby wybrać najlepsze single. Jest ich po prostu mnóstwo i każdy skrzy się innym blaskiem. Gdyby nie ten cholerny hacker, być może „Rebel Heart (demo 4)” byłoby pierwszym singlem i najlepszym od płyty Ray of Light. Stało się inaczej. Buntownicze serce zostało złamane, ale nie poddało się – i w zasadzie o tym jest cała płyta.