Uaha, tematy dwa

Wbrew pozorom, tematem pierwszym nie będzie polityka, tylko nowoczesny PR i media.

Jeśli ktoś chce odgrywać rolę autorytetu, który ma nauczać innych fachu, to chciałbym wiedzieć, jakie są jego dokonania dziennikarskie – mówi o swoim wydawcy redaktor naczelny „Uważam Rze”. Paweł Lisicki ostro krytykuje Grzegorza Hajdarowicza w… prawicowym portalu Wpolityce.pl.
Poszło o weekendowy dodatek do „Rzeczpospolitej” „Cała prawda o trotylu”, w którym m.in. Hajdarowicz tłumaczy wpadkę swojej gazety. – Cały dodatek, jak też niektóre wcześniejsze wystąpienia wydawcy, napawają mnie najwyższym zdumieniem. W dziejach polskiej prasy to wydarzenie absolutnie niekonwencjonalne – komentuje postępowanie swojego wydawcy (i pracodawcy) Lisicki.
[…] Naczelny „Uważam Rze” skarży się, że „nie rozumie” strategii marketingowej swojego właściciela. – Pomysł, żeby być tym, który najgłośniej mówi o błędach swojej firmy – czy to jest gazeta, czy cokolwiek innego – wydaje mi się osobliwy.

Problem nie w tym, że Hajdarowicz prowadzi niezrozumiałą strategię, tylko w tym, że pan Hajdarowicz w międzyczasie nauczył się, jak działa nowoczesny PR, a pan Lisicki nie. A tak naprawdę zgoła w tym, co dla mnie jest różnicą między, powiedzmy, podejściem komunistycznym i liberalnym. Nie chcę mówić „prawicowym i lewicowym”, bo jeszcze ktoś pomyśli, że mówię o SLD.

Wedle podejścia komunistycznego należy bronić Gmyza, trotylu i cząsteczek, a nawet atomów wchodzących w skład nitrogliceryny, ponieważ Gmyz jest nasz. To wystarczy. Nie są do niczego potrzebne żadne fakty, żadna wiedza techniczna (jak mało wiedzy posiadł pan Gmyz widać po tym, że padł na najprostszym pytaniu na świecie — ile tych cząsteczek wchodzących w skład trotylu znaleziono). Wystarczy być po właściwej stronie, a jeśli fakty przeciwne są linii partii, tym gorzej dla faktów. W ten sam sposób przejście na stronę niewłaściwą dokonuje się błyskawicznie — wystarczy jedna nieprawomyślna wypowiedź. Tym sposobem Zbigniew Brzeziński w ciągu pięciu minut z autorytetu stał się żydokomunistycznym pachołkiem Michnika i innych homoseksualistów z Salonu.

Podejście liberalne polega na tym, że dokonujemy analizy „za i przeciw”. W przypadku Rzeczpospolitej bronienie Gmyza, zatrzymanie dotychczasowych kadr na stanowisku i uparte trwanie przy cząsteczkach wchodzących w skład atomów skutkowałoby tym, że Rzepa zamiast bycia alternatywą dla Wyborczej błyskawicznie stałaby się alternatywą dla Faktu. „Zabójcze pomidory zjadły krokodyla pana Czesława [34 l.]” ma przecież tyle samo sensu, co wynurzenia Gmyza. (Ten w międzyczasie uznał, że „zarzuty dr. Szewczyka są po prostu debilne, co mu grzecznie tłumaczyłem” — przypominam, że zarzuty polegają na tym, że doktor spytał o stężenie morderczych substancji.)

Grzegorz Hajdarowicz nie jest Wojownikiem o Prawdę Smoleńską, tylko przedsiębiorcą. Jego celem nie jest udowodnienie, że w Smoleńsku miał miejsce zamach dokonany za pomocą magnetycznej brzozy wypełnionej cząsteczkami wchodzącymi w skład napalmu, tylko sprzedaż gazety. Jeśli gazeta niespodzianie publikuje na pierwszej stronie artykuł kompromitujący dla wszystkich osób, które to dzieło napisały i zatwierdziły, przedsiębiorca kierujący się zasadami rynkowymi osoby wypierdziela na zbity pysk, a wszystkich urażonych gorąco przeprasza. Nawet zatrudnienie Bartosza Węglarczyka, kojarzonego głównie z Wyborczą, ma tu sens — Hajdarowicz dokonuje wolty tak widocznej, żeby NIKT nie mógł pomyśleć, że wspiera bojowników o Smoleńsk.

„Jeśli ktoś chce odgrywać rolę autorytetu, który ma nauczać innych fachu, to chciałbym wiedzieć, jakie są jego dokonania dziennikarskie” pyta z patosem Lisicki. Hajdarowicz tymczasem nie postanowił postawić samego siebie na stanowisku nowego redaktora i zacząć pisać felietony, sam zresztą wspomina, że „nie pytałem o tematy tekstów, nie czytałem ich przed publikacją, nie wpływałem na poruszanie lub nie poszczególnych tematów” tak więc pytanie jest cokolwiek bessęsu. Hajdarowicz występuje tu w roli Richarda Bransona, który przeprasza za wypadek niebędący winą jego linii kolejowej, pojawia się na miejscu wypadku w swetrze i okazuje maksimum dobrej woli, zamiast ze złotej sofy w swojej rezydencji cedzić „to na pewno nie nasza wina, a jeśli nawet, to ubezpieczenie zapłaci”. Branson wiedział wtedy, że warto pokazać dobrą wolę natychmiast, a jeśli okaże się jakimś cudem, że wypadek był jego winą, pokazanie się w swetrze na miejscu wypadku pomoże odzyskać markę. Hajdarowicz rozumie, że trzeba przeprosić, wytłumaczyć i błagać o zrozumienie, a może pismo w ciągu miesiąca nie padnie. Lisicki tego nie rozumie. Dlatego za 10 lat jest szansa, że Hajdarowicz będzie prowadzić duże przedsiębiorstwo, może mediowe, a może nie, może internetowe, a może nie — w tym czasie zaś Lisicki będzie z bardzo małym hukiem otwierał dwutygodnik „Łówarzam Rzepolska Niezgineua Niezalerzna” nadal gromiące mafię homoseksualną, żydokomunę i lewaków.

*

A teraz temat drugi, czyli co tam panie u mnie.

Są takie chwile, kiedy BARDZO się cieszę, że mieszkam w Niderlandii. Te chwile mają miejsce na przykład teraz. Udałem się mianowicie z wizytą do tutejszego ZUSu, oddział medyczny, celem stwierdzenia, czy aby nie symuluję i czy naprawdę kwalifikuję się do renty.

Przyjęła mnie sympatyczna, choć nie wiedzieć czemu smutna pani doktor koło 45 roku życia, przesłuchała dogłębnie, zmartwiła się moją chorobą jeszcze bardziej, niż przedtem, zapewniła, że nie należy się martwić niczym ze strony ZUSu i poinformowała, że skontaktuje się ze mną za trzy miesiące. Hmmm, spytałem zdziwiony, a nie chce pani porozmawiać z moją panią doktor ze szpitala? Nie, odparła pani z ZUSu, przecież widzę, że pan nie symuluje, proszę się tym nie przejmować, skontaktujemy się z nią za trzy miesiące.

Tak więc wygląda na to, że przede mną trzy miesiące (jeśli nie więcej) „urlopu”. Trochę zacząłem się godzić z chorobą, ale to przedłużanie przez lekarzy okresu pierwszej fazy leczenia bardzo mnie dołuje, bo już mi się urlop znudził i chętnie bym popracował. Na przeszkodzie stoją jednak 1. wahania nastroju, ciągle obecne, choć co 2-3 dni zamiast 2-3 godzin; 2. wahania motywacji, która czasami jest, a czasami jej nie ma i na to też nie mam wpływu; 3. fakt, że nie jestem w tej chwili w stanie podać żadnego terminu wykonania żadnej pracy, bo może akurat dostanę depresji i co nam pan zrobi. Tak więc chodzę do kuźni raz w tygodniu (Casper the Przyjazny Kowal na szczęście przyjmuje telefony o 8:45 rano, że o dziewiątej mnie nie będzie, ale czy mogę zamiast tego przyjść jutro ze zrozumieniem), trzy razy na siłownię, a poza tym głównie czytam, łykam leki i chodzę po lekarzach.