Whitney Houston nie żyje.
Whitney bardzo długo zmagała się z uzależnieniem od narkotyków. Kilka razy znalazła się na odwyku. Zniszczyła swój głos; zniszczyła urodę; zniszczyła karierę; zniszczyła swoje życie. Nie tak miało wyglądać życie tej pięknej, niezwykle utalentowanej piosenkarki; nie „I Look To You” miało być jej ostatnim albumem; jej ostatnim występem nie miało być fałszywie zaśpiewane „Jesus Loves Me”, a ostatnią trasą — „Nothing But Love” z fanami wychodzącymi w połowie koncertu.
Oczywiście, jak zwykle w takich wypadkach, pojawia się mnóstwo głosów ignorantów, którzy wiedzą NAJLEPIEJ, że to wszystko była jej własna wina, że sama chciała, że gópia była i tyle i gdyby (w domyśle — jak oni sami) nie ruszała żadnych używek, to by było super. Żaden z tych ignorantów nie zastanawia się nad tym, dlaczego Whitney sięgnęła po narkotyki po raz pierwszy, drugi i tysiąc pięćsetny. Nie zastanawia się, dlaczego mimo ponawianych prób nie udało jej się z nimi zerwać. A przecież miała miliony powodów; 200 milionów, dokładnie, bo tyle płyt sprzedała na świecie.
Pod spodem repost mojego wpisu na temat Amy Winehouse. Mam nadzieję, że za kilka miesięcy, czy lat nie będę musiał tego wpisu wrzucać po raz kolejny z okazji śmierci George’a Michaela.
*
Ze smutkiem obserwuję komentarze po śmierci Amy Winehouse. Prawie każdy ma na ten temat coś do powiedzenia. Większość nie wie, o czym mówi.
Ignorancja na temat narkotyków i ogólnie uzależnień jest niezwykle powszechna; o wiele bardziej, niż same narkotyki, czy wiedza o nich. Najczęściej prezentowane są dwa poglądy: 1. narkotyki to natychmiastowe uzależnienie, śmierć w rynsztoku i Amy sama sobie zasłużyła, oraz 2. całe to gadanie o szkodliwości narkotyków to brednie wyssane z palca przez katolicką prawicę, w rzeczywistości wystarczy uważać i się nie uzależni, najwyraźniej Amy po prostu nie uważała i już.
Pogląd pierwszy prezentowany jest często przez osoby, które nasłuchały się szkodliwych kłamstw rozpowszechnianych często przez lekarzy, polityków i inne osoby, które powinny mieć na tyle rozumu, żeby nie traktować swoich słuchaczy jak idiotów. Szkodliwe kłamstwa są dwa. Pierwsze: wszystkie narkotyki są równie groźne i równie uzależniające. Drugie: każdy, kto eksperymentuje z marihuaną musi skończyć na ulicy jako bezdomny uzależniony od heroiny. Tymczasem nastolatki widzą, że ich znajomi od lat palą ziele, prowadzą normalne życie, nie uzależniają się — a przynajmniej nie tak, żeby to było widać na zewnątrz — i nie sięgają po cięższe substancje.
Rezultatem polityki straszenia narkotykami i zrównywania twardych z miękkimi jest paradoksalnie zobojętnienie — skoro gadanie o uzależniającej marihuanie to gówno prawda, to pewnie gadanie o uzależniającym cracku też. Stąd biorą się osoby z drugiej grupy: ci, którzy twierdzą, że narkotyki wcale nie są szkodliwe i po prostu trzeba uważać. Tyle, że uważać można z marihuaną (uwaga na marginesie: od niej też się da uzależnić!), albo z alkoholem. Z crackiem nie da się uważać, bo potrafi uzależnić od pierwszego zażycia, że nie wspomnę o substancjach, które potrafią od razu zabić. Odwykówki i cmentarze pełne są tych, co uważali, albo po prostu byli przekonani, że uzależnienie to coś, co zdarza się innym.
*
Uzależnienie jest chorobą o bardzo skomplikowanym tle i powodach. Ludzie, prowadzący szczęśliwe i spełnione życie nader rzadko czują potrzebę umilania go sobie paleniem cracku lub wstrzykiwania sobie w żyłę kompotu. Owszem, rację mają ci, którzy mówią, że Amy przecież wiedziała, że narkotyki są szkodliwe, zanim wzięła je po raz pierwszy; nie jest to wiedza tajemna, dostępna wyłącznie wybrańcom. Tyle, że po pierwsze Amy zapewne miała w otoczeniu dużo osób, które jej wciskały, że „po prostu trzeba uważać” — chociażby Pete Doherty czy Blake Fielder-Civil, żeby nie szukać za daleko — a po drugie, osobowość podatna na uzależnienie nie myśli o tym, że zażywanie heroiny może skończyć się śmiercią. Źle, wróć — może i myśli, ale albo uważa się za nieśmiertelną, albo nie postrzega swojego życia jako rzeczy na tyle ważnej, żeby należało je chronić.
Wypowiadam się mądrze i uczenie z własnego doświadczenia, ponieważ tak się składa, że w pewnym okresie swojego życia byłem uzależniony psychicznie od alkoholu. Był to pierwszy rok mojej depresji, kiedy jeszcze nie leczyłem się i nie prowadziłem terapii; kiedy wmawiałem sobie, że pewnie mi się tylko zdaje, że po prostu szukam atencji, że jestem głupi, bezwartościowy i nie zasługuję, żeby się czuć lepiej. Jedynym sposobem poczucia się lepiej, jaki w tym czasie przychodził mi do głowy było picie. Najpierw — piwo, dwa dziennie. Potem — trzy, cztery piwa na pusty żołądek. Potem — butelka wina. Potem — litr „Grzańca Galicyjskiego” (w tym czasie 16-18% alkoholu) dziennie.
Kac i sensacje żołądkowe były dla mnie wtedy codziennością. Budziłem się rano z obrzydliwym smakiem przetrawionego alkoholu w ustach; biorąc poranny prysznic smagałem samego siebie myślami, że jestem obrzydliwym, nic nie wartym pijakiem, że muszę przestać, że normalni ludzie się tak nie zachowują. A potem szedłem do sklepu (wybierając różne sklepy, żeby w żadnym nie rzucić się przesadnie w oczy) i kupowałem więcej alkoholu, ponieważ — w dużym stopniu wskutek picia poprzedniego dnia — czułem się tak strasznie źle i tak cierpiałem, że nie obchodziło mnie, czy wyląduję w rynsztoku, czy zapiję się na śmierć i co na to powie moja uszkodzona przez żółtaczkę wątroba, ponieważ i tak jedyną alternatywą, jaką widziałem było samobójstwo. Bardzo długo zajęło mi zrozumienie, że alternatywą było również poszukanie pomocy lekarskiej i psychoterapia. Oczywiście WIEDZIAŁEM, że tak jest. Nie potrafię powiedzieć, dlaczego mimo posiadania jakiejś wiedzy ludzki umysł często odmawia przyjęcia jej do wiadomości. Być może nie uważałem, że jestem wart zawracania pierdołami (tzn. sobą) głowy terapeucie, czy lekarzowi.
*
Nie mieszkałem w głowie Amy Winehouse i nie potrafię powiedzieć, co myślała i co czuła. Mimo buńczucznego „they tried to make me go to rehab, I said no no no” Amy wiele razy rozpoczynała kuracje odwykowe, które przerywała po piętnastu minutach, kilku dniach, czy tygodniu; odstawiała ciężkie dragi tylko po to, żeby zacząć pić tequilę butelkami; odstawiała tequilę po to, żeby zastąpić ją natychmiast paleniem ziela od rana do wieczora. Tak nie zachowuje się osoba, która kocha swoje życie, jest szczęśliwa i każdego dnia dziękuje bóstwom za to, że dały jej tak wiele dobrego. Tak zachowuje się osoba, która jest tak potwornie nieszczęśliwa ze samą sobą, że MUSI się odurzać — w sumie wszystko jedno czym — po prostu po to, żeby nie musieć czuć i myśleć. Doskonale pamiętam to uczucie. To, że w moim przypadku w grę wchodziło wyłącznie picie, było spowodowane wyłącznie tym, że nie miałem dostępu do niczego innego, gdyby w tym czasie ktoś zaoferował mi heroinę, prawdopodobnie bym ją przyjął.
Nie mam za sobą kuracji odwykowej; udałem się za to na psychoterapię. Kiedy moje życie się poukładało, magicznie przestałem czuć potrzebę picia codziennie. Po prostu sama sobie poszła. Pewnego wieczoru wypiłem mnóstwo piwa i wina, uwalając się na wesoło, czując się doskonale i świetnie się bawiąc, po czym następnego dnia obudziłem się z potwornym kacem. Spędziłem dzień w łóżku, zielony, co jakiś czas biegając do kibelka celem zwrócenia treści żołądkowej (złożonej głównie z alkoholu, bo jeść nie byłem w stanie) i po kilku godzinach tej tortury w mojej głowie zalęgła się myśl-pytanie: Za co tak siebie karzesz? Czemu tak siebie nienawidzisz?
To było cztery lata temu. Od tego czasu tylko raz upiłem się na tyle, żeby mieć kaca. Zrobiłem to z czystej głupoty — usiłowałem dotrzymać tempa lepszym od siebie i zachlać stres. Nie znaczy to, że nie piję wcale; zdarza mi się dość regularnie czy to wyjść w rundę po barach, czy też po prostu pić ze znajomymi, lub nawet w samotności. Tyle, że nie piję, póki nie zlegnę w łóżku i nie zapadnę w pijacki sen; wypijam dwa piwa, czy dwa drinki i… wystarczy. Nie piję po to, żeby się udręczyć, żeby nie myśleć, żeby nie czuć. Jeśli piję więcej — jeśli wraca potrzeba — jest to dla mnie sygnałem, żeby się przyjrzeć, co się dzieje złego w moim życiu. (Pewnie Was to nie zaskoczy, ale przed odkryciem, że trzeba się znowu leczyć z depresji piłem codziennie. A teraz… jakoś nie.)
*
To prawda, że uzależnienie jest chorobą i to prawda, że da się je zaleczyć. To prawda, że niektóre uzależnienia zabijają prędzej, niż inne. (Wy, którzy tak łatwo potępiacie Amy, czy takie same słowa potępienia macie dla swoich palących znajomych, którzy przecież samych siebie krzywdzą i niedługo z pewnością umrą na raka płuc I BĘDZIE TO ICH WŁASNA WINA?) To prawda, że w małych ilościach marihuana, ecstasy, alkohol czy kokaina są stosunkowo niegroźne, o ile np. nie wpadamy na pomysł prowadzenia samochodu po zażyciu, lub nie posiadamy w domu broni maszynowej. Tyle, że niektórzy nie potrafią ograniczyć się do małych ilości i nie jest to kwestia uważania, tylko posiadania osobowości podatnej na uzależnienia, środowiska, w którym się przebywa, posiadanej ilości pieniędzy i rozmiaru nienawiści odczuwanej wobec samego lub samej siebie. Osobowość depresyjna, nieszczęśliwa i podatna na uzależnienia jest w stanie uzależnić się od wody i wypić jej tyle, że umrze z braku minerałów. Osoba szczęśliwa i spełniona prawdopodobnie od niczego się nie uzależni, bo zwyczajnie nie będzie miała potrzeby picia do upadku sześć razy w tygodniu, palenia ziela o dziewiątej rano (i o dziesiątej, i o jedenastej, i…) i ogólnie uciekania od tego, co mieszka u niej w głowie. Osoba szczęśliwa i spełniona, której zdarzy się z głupoty czy namowy spróbować ciężkich narkotyków albo nigdy nie spróbuje ich ponownie, albo poszuka pomocy, kiedy odkryje, że zabawa zaszła za daleko. Osoba nieszczęśliwa i podatna na uzależnienia tego nie zrobi, bo nie będzie uważać, że jej własne życie jest tego warte.
Znane i oklepane hasełko pt. zanim pozwolisz komuś pokochać siebie, musisz najpierw pokochać siebie samego/samą jest prawdziwe. Dotyczy również osób chorych na depresję i uzależnionych. Nie można obwiniać rodziny za to, że nie zmusiła Amy do siedzenia na odwyku; po to, aby pozbyć się uzależnienia, czy wyleczyć z depresji trzeba CHCIEĆ pozbyć się uzależnienia lub wyleczyć. Samemu trzeba chcieć. Trzeba tego chcieć bardziej, niż chce się zachlać/zajarać/wstrzyknąć i zapomnieć. Trzeba czuć, że życie jest piękne i wspaniałe, a my chlejąc/jarając/wstrzykując tracimy większość z jego uroków, marnujemy czas, krzywdzimy samych siebie i nasze otoczenie. Osoba, która tego nie czuje nie jest w stanie wyjść z uzależnienia, nieważne, ile tygodni spędzi w rehab — nic nie pomoże osobie, która w duszy będzie powtarzać sobie 'no, no, no’ i liczyć godziny pozostałe do momentu, kiedy ją stąd wreszcie wypuszczą, przestaną pilnować i będzie mogła dać sobie znowu w żyłę i przestać być back to black.