Wolność na zawsze!

“Zawsze” występuje tylko w bajkach — “they lived happily ever after” (na polski tłumaczone jako “długo i szczęśliwie”, co ma niewątpliwie więcej realizmu). Kiedy byłem dzieckiem, moi rodzice, znani łgarze, wmówili mi istnienie Świętego Mikołaja. Jest jasne, że od rzemyczka do koniczka nie było daleko. Nauczyłem się czytać w wieku lat 4 — sam, bo nikt mi nie chciał bez przerwy czytać — po czym zacząłem bezkrytycznie pochłaniać bibliotekę ojczyma i własną, mieszając braci Grimm z Bułyczowem, Lema z Musierowicz i Strugackich (których zresztą nie lubiłem) z opowieściami z cyklu “Dzielny Tima zaciąga się do radzieckiej marynarki, kłamiąc na temat swojego wieku i własnoręcznie ratuje przed zagładą atomową całą ZSRR, po drodze nigdy nie brudząc swego białego munduru i nabywając wiele doświadczeń z zakresu męskiej przyjaźni”.

Jest chyba oczywiste, że nie mogło z tego wyjść absolutnie nic dobrego. Co głębsze utwory Lema najzwyczajniej w świecie odkładałem na półkę i wracałem do utopii. Bułyczow zrobił mi straszną krzywdę przygodami Alicji, ponieważ oddałbym lewe oko i prawą dłoń za to, żeby Alicją BYĆ. Większą krzywdę zrobił mi jednak ojczym. Najpierw tym, że nie wytłumaczył mi różnicy między fantastyką, a życiem, w związku z czym bardzo długo żyłem w przekonaniu, że wszystkie te rzeczy, które wyczytałem u Borunia i Trepki miały miejsce, a jeśli dzieją się w przyszłości, to będą miały. Drugą krzywdę, niczym Urszulka Kochanowskiemu, zrobił mi swoim zniknięciem.

Mężczyźni w moim życiu generalnie wyrządzali mi krzywdę swoim zniknięciem, aż podrosłem na tyle, że to ja zacząłem z nimi zrywać i znikać jako pierwszy. Mój ojciec zniknął zgoła zanim się narodziłem. Dziadek zmarł, a przecież nie tak się umawialiśmy — a przed śmiercią cierpiał na Alzheimera, co jest zupełnie innym rodzajem zniknięcia. Przyjaciel zerwał ze mną stosunki, bo nie życzył sobie w otoczeniu wytatuowanych homoseksualistów. O ciotce pisałem tyle razy, że nie chce mi się powtarzać. I wiele lat zajęło mi nauczenie się, że “na zawsze” to wierutne, podłe łgarstwo. Chociażby dlatego, że nawet drzewa w końcu umierają. Długo — o tak (z różnymi definicjami długości, dla szczura 3 lata to długo i biologii nie przeskoczymy, co jest powodem, dla którego więcej szczura mieć nie będę). Zawsze — hell to tha no.

Porzucenie przywiązania do “zawsze” było jednym z pierwszych etapów leczenia moich ran z przeszłości. Drugim była nieśmiała myśl, że może “nigdy” to też łgarstwo. “Nigdy nie będę bogaty”, na przykład, jest tak samo kłamliwe, jak “zawsze będę bogaty”. “Nigdy nie będę grać w koszykówkę” — owszem, może na poziomie zawodowca z NBA istotnie nie, zwłaszcza jeśli jestem wzrostu Petera Dinklage, ale jednak absoluty zostawmy teologom. Skoro już “nigdy” odwaliliśmy, weźmy się od razu za: “nikt”, “wszyscy”, “każdy”. Czy absoluty zawsze są fałszywe? Nie zawsze, rzecz jasna. 🙂 Na przykład podatki są zawsze i na zawsze, choć płaci je nie każdy. Ale prawdziwych zdań z “zawsze” jest naprawdę o wiele mniej, niż by się zdawało, a na pewno nie należą do nich “zawsze będę już nieatrakcyjny” oraz “nigdy więcej nie zaufam kobiecie”. Chyba, że oczywiście sekundę potem giniemy w wypadku samochodowym…

Przywiązania do fantastyki, a w szczególności fantasy, nie porzuciłem rzecz jasna nigdy. Co prawda chęć bycia Alicją dawno mi przeszła, ale chęć bycia Wikingiem kwitnie, podsycając płomień (hłe, hłe) mojej pasji do kowalstwa. Jedno z drugim jakoś mi ładnie współgra. Ale ostatnio dokonałem kolejnego odkrycia w temacie kłamstw, które wmówiono mi w młodości: nie istnieją nie tylko bohaterowie opowiadań fantastycznych i absoluty. Nie istnieje również wolność.

Wikipedia definiuje to pojęcie tak:

Wolność – brak przymusu, sytuacja, w której można dokonywać wyborów spośród wszystkich dostępnych opcji.

Nigdy nie możemy dokonywać wyborów spośród WSZYSTKICH dostępnych opcji. To znaczy: możemy, jeśli oczywiście gotowi jesteśmy na konsekwencje (co, jak mniemam, falsyfikuje określenie “brak przymusu”). W tym wypadku jedynymi osobami na świecie, które osiągnęły wolność, są polityczni dyktatorzy, którzy jednakowoż również wolnością cieszyli się wyłącznie dopóki nie poczuli chęci np. przejścia się ulicą bez ochrony lub szybkiego wypadu na zakupy do kraju, w którym ciążył na nich nakaz natychmiastowego aresztowania.

Bardzo niewielu z nas, zgódźmy się, LUBI płacić podatki, tak więc nasza wolność ograniczona jest przez urząd podatkowy (że zacytuję Rachel z Przyjaciół, “kim jest pan Urząd Podatkowy i czemu ukradł moje pieniądze?”). Sądząc po ściągalności abonamentu TVP, jeszcze mniej Polaków lubi płacić tej instytucji za realizację programów misyjnych, jak np. “Klan jak Miłość” i “Taniec z Fortepianami na Głosie”. Nie lubimy czasami ciszy nocnej, czasami nie lubimy faktu, że nasi sąsiedzi ciszy nocnej nie uznają, nie lubimy po polsku rozumianej wolności wyznania, chyba, że jesteśmy katolikiem, wtedy może lubimy.

To, że wolność kończy się tu, gdzie zaczyna moja pięść, jest też dosyć zrozumiałe, ale moje nagłe olśnienie dotyczące braku wolności generalnie wzięło się z czego innego: z posiadania kredytu bankowego. Nie tylko nie jestem wolny, ale zgoła jestem w tej chwili uwiązany za nogę do kaloryfera. Nie jestem w stanie sprzedać mieszkania za sumę, która pokryje resztę kredytu, mimo, że spłacam je szósty rok. Nie jestem w stanie po prostu przestać płacić. Nie jestem w stanie tych pieniędzy w żaden sposób z siebie wygenerować (po części dlatego, że kiedy tylko coś zarobię, zachwycony urząd pracy natychmiast mi to zabiera). Dzięki holenderskiemu prawu nie mogę mieszkania też wynająć. Wszystkie dostępne opcje sprowadzają się do “muszę uczynić cud, zapożyczyć się lub sprzedawać swe ciało przy Centralnym”.

Skąd mi się to nagłe odkrycie wzięło? Z Elizabeth Gilbert. Autorka “Jedz, módl się, kochaj” wzięła sobie kiedyś roczny urlop od życia i pojechała najpierw do Włoch na spaghetti, potem do Indii na hipstowanie, a na koniec do Indonezji polować na biznesmena, znaczy, chciałem powiedzieć, przypadkiem spotkać miłość swojego życia. Piękna to opowieść, ubogacająca i poruszająca, z wyjątkiem drobnego faktu, że nie wszyscy z nas mogą wziąć roczny urlop od życia i pojechać sobie na roczną podróż opłaconą z góry zaliczką na książkę, którą napiszemy po powrocie. Gilbert tymczasem prezentuje swoje przeżycia raczej lekkim tonem — “wtedy postanowiłam, że następny rok spędzę w podróży, zwiedzając obce kraje. Powiedziałam o tym swojemu wydawcy, który przelał na moje konto zaliczkę. Szybko opłaciłam bilety i ruszyłam w drogę”. Natrząsam się, rzecz jasna, ale w rzeczywistości jestem dziko zazdrosny, ponieważ z ogromną przyjemnością wsiadłbym na motocykl, którego nie posiadam i udał się na nim, bo ja wiem, do Indii chociażby. Albo na objazd całych Stanów Zjednoczonych.

Czy ja mogę dokonywać wyboru spośród wszystkich dostępnych opcji, droga Wikipedio? W zasadzie mogę, rzecz jasna. Nic nie stoi na przeszkodzie temu, żebym wsiadł do pociągu byle jakiego, wyrzucając SIM-kartę przez okno, po roku wrócił i sprawdził z wielką ciekawością, co się stanie, kiedy spróbuję wsadzić klucze do zamka w drzwiach “swojego” mieszkania. Ale tu pojawia się cena dokonywanych wyborów. Od ponad ośmiu miesięcy nie miałem w ustach alkoholu — to też mój wybór. Mogę dokonać innego i rżnąć whisky butelkami, jeśli nie przeszkadza mi 1) przyspieszenie bankructwa oraz 2) fakt, że w tym wypadku dobrze byłoby już zacząć poszukiwania dawcy wątroby — moje leki + alkohol = wątroba do wymiany. Jak to jest, że wybieram ze wszystkich dostępnych opcji, ale nie czuję się wolny? Myślę, że to wie każdy, kto w ostatnich 10 latach brał udział w wolnych wyborach w Polsce.

TL;DR: Drodzy czytelnicy, jeśli macie kredyt mieszkaniowy, to jesteście tak samo wolni, jak zwierzęta w zoo. Jeśli, co gorsza, wierzycie nadal w prawdziwość słów “zawsze” i “nigdy”, to dodatkowo jesteście zamknięci w klatce swojego umysłu. Mój kredyt nie jest na zawsze, tylko na 30 lat, co oznacza, że też jestem zamknięty w klatce, pręty są bardzo grube, ale za to widać przez nie ładny chodniczek na zewnątrz.