Wstecznie

Wszystko da się opisać na tysiąc sposobów.

Pogoda była śliczna, świeciło słońce. Była straszna, z nieba lał się żar. Moja dziewczyna jest głupia, czyta tylko „literaturę kobiecą”. Moja dziewczyna jest genialna, czyta. Moje dziecko znowu narobiło wstydu, przyniosło same tróje. Moje dziecko jest genialne, nigdy nie zdarzyło mu się oblać kartkówki. I tak dalej.

2018 był dla mnie zatem bardzo dobrym rokiem.

Mniejsze kółko

Wczoraj podziękowałem pewnej przyjaciółce za to, że jest nadal w moim życiu w okresie, kiedy wiele osób się z niego wykruszyło. Napisałem jej, że liczy się dla mnie jakość, nie ilość. Odpowiedziała, że nauczyła się tego dwadzieścia lat temu (jest ode mnie starsza). Mama powiedziała jej, że „twoje koło przyjaciół z wiekiem się zmniejszy i nie ma w tym nic złego”. Przyjaciółka najpierw odebrała to jako złośliwość, potem zrobiła się zwyczajnie smutna, po latach odkryła jednak, że była to prawda. Zamiast 50 powierzchownych znajomości opartych np. na tym, że pije się wspólnie piwo albo ogląda ten sam serial ma dookoła siebie pięć osób, na które może liczyć zawsze.

Kiedyś wydawało mi się, że umiem oceniać ludzi. Myliłem się ogromnie, czego dowodzi po pierwsze primo historia mojego życia miłosnego, po drugie zaś primo – to, co wydarzyło się, gdy imprezy zastąpiłem diagnozą, a pigułeczki z uśmiechem – pigułeczkami, których zadaniem było przypomnieć mi, jak się uśmiechać. Oczywiście natychmiast odpadły mi znajomości typu „cmok cmok kochanie, ślicznie wyglądasz, musimy się jakoś niedługo spotkać, brb, lecę po piwo, chcesz też?” – to nie było zaskakujące. Poleciały jednak również inne. W tym roku nawet zaskoczyło mnie nagłe zniknięcie osoby, którą przez lata uważałem za przyjaciela. Osoba zobaczyła mianowicie, jak dwubiegunówka wygląda wtedy, gdy nie chowam się w domu. Po miesiącach kiszenia się we własnych kwasach zrozumiałem, że zrobiła mi przysługę, mianowicie zniknęła wtedy, kiedy moje dalsze istnienie nie opierało się na obecności osoby lub braku tejże.

W tym roku moje kółko zmniejszyło się, ale jednocześnie objęło osoby, których w nim wcześniej nie było. (Słowami mojego cudownego wykładowcy z Politechniki, jest to kółko w metryce gruszki.) Ludzie, których zainteresowanie mną wydawało mi się powierzchowne okazali się przyjaciółmi na dobre i na złe. W stronę przeciwną – jak widać powyżej. Pewną markotną satysfakcję sprawiło mi odkrycie, że miałem rację w temacie człowieka, który jednak rzeczywiście dbał o nasz kontakt dopóki nie przestałem być mu przydatny. Udało mi się spędzić trochę czasu z przyjaciółką od lat… ojej, #samaniewiem, osiemnastu? – internet to fajna rzecz, ale nie da się przez niego jeszcze przytulić.

 

Mąż

Na temat męża powiem tyle: spędziliśmy ze sobą już siedem lat i ciągle się nie pokłóciliśmy na dłużej, niż dwie minuty. Co gorsza, on teraz czyta tego bloga, bo coraz lepiej mu idzie polski.

 

Zdrówko!

Oj, mógłbym tu ponarzekać. Móóóóógłbym.

Zamiast tego pochwalę się: mój najlepszy fizjo, a było ich albo siedmioro albo ośmioro, zaczął mi prostować kręgosłup. Jest to raczej bolesne, ale już widać efekty. Co tydzień dokonuje na mnie rozmaitych przerażających aktów, po czym okleja mnie kolorowymi taśmami. Akta oraz taśmy znajdują się w górnej części pleców, w ich wyniku przestaje mi przeszkadzać część dolna. Fizjoterapia to fascynujący zawód i teraz mam ochotę wgłębić się w ludzką anatomię – SKĄD ON TO WIE?!

Fizjo powiedział mi dwie rzeczy. 1) Żeby wykupić na przyszły rok ubezpieczenie pokrywające więcej zabiegów niż standardowe dziewięć. 2) Żebym się spodziewał powrotu prawie pełnej sprawności. Do kuźni mogę chodzić jako gość, ale jest nadzieja, że będę mógł np. nosić zakupy w siatce i to jest dla mnie wielkie. Prywatnie powiedziałem sobie, że prostuję kręgosłup po to, żeby znowu wsiąść na konia. Po każdym zabiegu, gdy zaciskam zęby w metrze i żałuję, że przeciwbólowe leżą w domu myślę sobie o Stjarnie. A poza tym znalazłem sobie nowy ukochany motocykl, Yamaha XJR 1300 będzie dla mnie za ciężka i już, ale mają model podobny z wyglądu i o połowę lżejszy. Prostuj, chudy człowieku o palcach z żelaza, prostuj.

Znikła mi bezsenność. Po prostu. Ni mo. Kładę się, po paru minutach ogarnia mnie uczucie, które już rozpoznaję, oznacza ono, że należy się odwrócić na wybrany bok, bo zasypiam. (Na plecach nie zasypiam.) A potem… śpię. Kiedy miałem lat dwadzieścia ileś, to było normalne, idę do łóżka, zasypiam, już. Potem spędziłem sześć lat walcząc z bezsennością i frustracją turlania się w łóżku godzinami. Od kilku tygodni problemu nie ma. Nie wiem dlaczego, w każdym razie nie ma i już. Poddałem się już myśli, że bezsenność zostanie ze mną na zawsze. Jak się okazuje, niesłusznie. Niech żyje cokolwiek się wydarzyło!

 

Twórczość

Żre mnie ostatnio trema, ponieważ po dwóch latach pracy i dwudziestu jeden draftach książka jest prawie gotowa. Wczoraj dokonałem jeszcze kilku zmian, dodałem uwagi redaktorki, za parę dni przeczytam całość jeszcze raz i wyślę jej znowu. O ile nie wyciąłem troszkę zbyt wiele w ramach przyspieszania akcji, w lutym tekst idzie do korekty. Okładka jest gotowa i ogromnie dużo mnie kosztuje niechwalenie się nią już teraz. Praca nad soundtrackiem rozpoczęta. Trenuję przed produkcją audiobooka. Ogólnie jest to niesamowicie przyjemne, pominąwszy żrący mnie syndrom impostora (czy to się tłumaczy na polski?) – wizualizuję sobie dzieło i widzę, jak przydługie fragmenty się skracają, przykrótkie – wydłużają, ostre kanty szlifują, dziury zostają zakitowane, została ostatnia warstwa farby. Premierę zaplanowałem na 28 marca, może się uda, może nie. Nigdzie mi się nie spieszy. Bardzo miło jest nie mieć wydawcy wiszącego nad karkiem.

Drugą książkę, nad którą spędziłem siedem miesięcy nie tyle wyrzuciłem, co odłożyłem. Czasami coś nie gra i nie trąbi i tak już jest. Nauczyłem się wiele i korzystam z tych lekcji przy książce trzeciej, którą aktualnie piszę w wolnych chwilach. Czytam różne źródła, cudzą beletrystykę, martwi mnie głównie jedno. Otóż najlepiej jest podobno pisać w swoim ulubionym gatunku. W tym roku moim ulubionym gatunkiem były biografie i autobiografie, głównie pisane przez kobiety, najlepiej w tonie komediowym. Owszem, autobiografię już nawet kiedyś napisałem i Bogom należą się dzięki za to, że [nazwa dużego wydawnictwa] jednak jej nie wydał. Nie jestem jednak osobą w której życiu dzieje się tyle, co u Kim Kardashian i nie planuję pisać i wydawać kolejnych autobiografii co roku… Tak więc zamiast tego brnę coraz głębiej w mitologię nordycką i historię Islandii. Czy efekty będą dobre dowiem się wtedy, kiedy się dowiem, na razie pisze mi się po prostu lżej i płynniej.

Z muzyki nagrałem tak naprawdę jedną rzecz – 18-minutową trip-hopową wersję „I Want You” Marvina Gaye, symfonię na bas, gitarę, elektronikę i tekst mówiony w bardzo małych ilościach. Utwór powstał głównie dlatego, że jest to muzyka, której sam chcę słuchać. Nigdzie się go nie da posłuchać, może go umieszczę na spotyfaju, może nie. Sprawia mi przyjemność swoim istnieniem, słucham sobie (zwłaszcza basu i gitary) z rozkoszą.

 

Islandia

Naprawdę napisałem na ten temat wystarczająco dużo. W przyszłym roku planuję wizytę jakoś we wrześniu, z dala od Reykjavíku – z Rey wystarczy pół godziny drogi by zgubić wszystkich turystów, tam, gdzie będziemy prawdopodobnie wystarczy dwuminutowy spacer. Chcę jeszcze raz zobaczyć zorzę polarną, a kiedy mówię „jeszcze raz” mam na myśli, rzecz jasna, dwadzieścia razy tylko we wrześniu. Gotów jestem zrezygnować ze wszystkich innych wydatków, nie kupuję ciuchów, mogę jeść chleb ze śniegiem i myć się w gorącym źródle (hehe, jakie poświęcenie…), nawet lecieć przez Heathrow, chociaż wolałbym leczenie kanałowe bez znieczulenia. Na razie co jakiś czas (tzn. raz w tygodniu) oglądam trzy tysiące zdjęć, zacząłem się uczyć języka – w tej chwili jest przerwa z powodów różnych, ale do niego wrócę.

Elizabeth Gilbert w Big Magic nawiązała do mojego ulubionego felietonu Marka Mansona o tym, którą kanapkę z gównem jesteśmy gotowi żreć w imię miłości. Chodzi rzecz jasna o to, jakie rzeczy pasjonują nas na tyle, żeby nie chcieć tylko natychmiastowych wyników, zamiast tego być gotowymi pracować tyle, ile będzie trzeba. Mam wiele pasji, po przeanalizowaniu ograniczyłem je do dwóch – pisania książek i researchu do nich. Wycieczki do mojego miejsca są oczywiście ciężką pracą, researchem i wogle, zorze chcę oczywiście oglądać tylko po to, by je realistycznie opisać. Jednak gotów jestem na to cierpienie. 😉 Tak naprawdę mam na myśli to, że celem realizowania własnych pasji trzeba je najpierw odkryć i mieć. Odkryłem i mam.

Honourable mentions: przestało mnie boleć kolano, drący się na siebie sąsiedzi się wynieśli, Mama zdrowa, bracia super, siostra też, mąż – wiadomo. Kylie wydała bardzo dobrą płytę, podobnie All Saints, John Grant, Dubstar, Charlotte Gainsbourg umila mi życie kolejnymi niesamowicie dobrymi singlami, odkryłem z jedynie 35-letnim opóźnieniem geniusz Kate Bush, trylogię berlińską Bowiego, Kraftwerk. Może jestem starym człowiekiem, co nie rozumie tej młodocianej muzyki – panie, muzyka to była w latach 80., teraz jakiś hałas i wogle jak oni wyglądają te Bibry i Lil’ *wszystkie słowa ze słownika* i nie tylko – ale nie muszę. Na świecie jest tyle płyt, których jeszcze nie znam!

A teraz, kiedy już się tak wypozytywowałem, proszę o natychmiastowe zakończenie 2018, bo mam go szczerze dość.