Kiedy przybyłem do Magicznego Ogrodu i padłem ze zmęczenia, o czym pisałem ostatnim razem, postanowiłem, że będę wyłącznie odpoczywać.
W tym celu wybrałem się na spacer. Temperatura wyskoczyła ku niebiosom, osiągając 21 stopni w cieniu. Przyodziany w glany, z plecaczkiem, w którym miałem sweter na wypadek przemarznięcia, nie miałem za to nic do picia obejrzałem dokładnie zdjęcie satelitarne umieszczone w charakterze mapki przed rezerwatem przyrody. Zapamiętałem, że za laskiem skręca się w lewo i ruszyłem przed siebie. Minąłem jakieś tam dziesięć drzewek na krzyż, po czym szedłem dalej, szukając lasku. I szedłem. I szedłem… Po lewej miałem, jak w mordę strzelił, pole porośnięte trawą, po prawej zaś miałem pole porośnięte trawą. Żadnego zakrętu, nic, więc szedłem dalej, zaskoczony tym, jak daleko musi być ten lasek i jakim cudem nie widziałem przed nim tych pól. Po drodze spotkałem jednak krówki, pomachałem im, nie odmachały mi, ale i tak byłem zadowolony z życia. I szedłem…
Wątpliwości nabrałem już wcześniej, ale potwierdziły się, gdy dotarłem do rozstajów. Mogłem skręcić w lewo lub w prawo. Żadnego lasku nie widziałem, ale po lewej widniały jakieś drzewa. Z pewnym niesmakiem, mamrocząc na temat niedokładności planu ze zdjęciem satelitarnym ruszyłem ku drzewom, znalazłem bardzo miłą ścieżkę, wreszcie trochę cienia. No dobrze, zdjęcie z pewnością było źle przycięte, szedłem więc ścieżką. Nadal byłem zadowolony z życie, zaczęło mi jednakowoż nieco brakować jakiegoś picia…
Droga przez puszczę
Opuszczę tu miłosiernie jakieś 45 minut spaceru. Dotarłem do kolejnego pola, na którym znów znajdowała się wyłącznie trawa i nic ponad to, ale była tam również ławeczka. Poleżałem sobie na niej jakiś czas, wstałem i odkryłem kolejny plan, również ze zdjęciem. Aha, wymamrotałem, teraz w lewo, potem w prawo. Tyle, że w lewo było pole, a nie ścieżka. Poszedłem kawałek do przodu, ścieżka przez puszczę mi się skończyła, wróciłem więc i ruszyłem przez pole – trawnik, nie żyto, można deptać. Potem miałem skręcić w prawo i skręciłem, również przez pole. Dotarłem do obiecanej drogi i było super, póki nagle się nie skończyła czyimś gospodarstwem. Nie było żadnych zakrętów, prosto do gospodarstwa i już…
(Dopiero w domu odkryłem, że mapa zapewne wisiała północą do góry, a nie przodem do góry.)
Gospodarstwo nieco zwiedziłem, w nadziei, że za nim droga jednakowoż będzie. Nie było, ale znalazłem śliczną bramę.
Podkowy w charakterze uchwytów mnie zadowoliły, ale jak widać na obrazku cienia nie było już wcale. W glanach było mi ciut ciepło, z napojów miałem ewentualnie własny pot, ale nie miałem na niego ochoty. Poddałem się, odpaliłem Google Maps, ruszyłem wskazaną drogą, pilnując szczałki, coby mi się znowu kierunki nie pomerdały. Po czym Google kazał mi iść przez czyjąś bramę, zamkniętą na kłódkę i przyozdobioną napisem PRIVAT.
W tym momencie już bardzo chciałem zakończyć spacer, ale musiałem gdzieś dotrzeć. Odkryłem, że obok jest knajpa – naleśnikarnia, ale picie też powinni mieć. Po czym dotarło do mnie, że sweter mam, ale portfela nie. Z ciężkim westchnieniem ruszyłem drogą, którą Google określił jako „10 minut dłużej” w nadziei, że nie wlezę tym razem w kolejne gospodarstwo. Ścieżka przez pole okazała się asfaltową drogą, po której jeździły samochody. Pilnowałem szczałki jak portfela… eee, złe porównanie… i dotarłem w miejsce, gdzie należało skręcić w lewo. Droga w lewo nie istniała, ale w prawo tak, zdawało mi się, że to jakby mój kierunek. Z determinacją udałem się w prawo, Google zmienił zdanie i okazało się, że tak, to miało być to drugie lewo… Przeszedłem jednak koło koników i potwierdziłem swą teorię, że człowiek nigdy nie jest za stary, żeby na widok koników wołać „koniiikiii!!!” (tzn. w moim przypadku „horsies!!!”)
Spacerek zajął mi w sumie trzy godziny. Smartłocz obraził mnie śmiertelnie, sugerując, że przeszedłem 5.7 kilometra. Przez trzy godziny NA PEWNO przeszedłem więcej, chodzę prędzej, niż moja świętej pamięci Babcia, być może zegarek nie zliczał kroków wykonanych w losowych kierunkach dookoła różnych gospodarstw. Wpadłem do domku, wypiłem WSZYSTKO (zimną herbatę i pół litra coli), wskoczyłem pod zimny prysznic, po czym wylazłem niemrawo na zewnątrz i padłem na szezlong. Przyodziany byłem nader wytwornie, mianowicie w mokry ręcznik i nic poza tym. Przez chwilę podziwiałem swoje pęcherze, imponujące, dawno takich nie miałem, po czym wzniosłem umęczone oczęta. Przede mną mój przyjaciel w pogodzie, która mi tak dopiekła (hoho) zapie… pracował, układając kamienie. Poważnie, łupał je i układał, sprawdzając poziomicą dokładność. Nie wiedziałem wtedy, że będzie to robić również kiedy temperatura spadnie do stopni dziewięciu, a pogoda postanowi pokazać, co to znaczy rapid cycling – 10 minut słońca, 10 minut ulewy, powtarzać do uśmiechniętej śmierci.
Efekt pracy mojego przyjaciela zapiera dech. Kamieni poszły zdaje się cztery tony, w drugim rzucie na pewno dwie i pół, w pierwszym nie zapamiętałem, bo było mi słabo z wrażenia. Na głównym zdjęciu jest trochę kamieni, jeszcze nieułożonych i jeszcze przed kolejnymi tonami. Mnie dopadła zaś wiosenna depresja, nieco niezdecydowana, bo pogoda też niezdecydowana, powlokłem się, przerwałem mu układanie dwóch i pół ton kamieni celem powiedzenia, że go podziwiam, ale muszę teraz spędzić jakiś czas patrząc w sufit. Nigdy w życiu, nawet bez depresji nie miałem tyle energii, ile on. Zamiast gonić go do pracy, należy go gonić od pracy, bo mógłby te kamienie układać bez przerw na posiłki i sen. W tym czasie ja gapiłem się tępo na swoje pęcherze na stopach i obiecywałem sobie, że więcej krótkich spacerów uprawiać nie będę… Jeden z nas jest młodym, silnym człowiekiem i NIE jestem to ja.
Gdy depresja nieco odpuściła, przypomniałem sobie, że miałem napisać artykuł o islandzkich elfach. Miałem już gotową pierwszą wersję, została mi redakcja, ale od jakiegoś czasu staram się nie produkować rzeczy niedorobionych (z wyjątkiem tej notki…), więc pracowałem nad nim cztery godziny. Potem odkryłem, że podczas mojej nieobecności zamówiono dwanaście książek w twardej oprawie, w tym dwa box sety, na tempo zamawiałem nowe, żeby je wysłać w jakimś sensownym czasie. W końcu opadłem na fotel i spędziłem kilka miłych godzin z Jane Austen.
Chyba następnego wieczoru odkryłem, że nie jestem w stanie oglądać żadnej telewizji. Przyjaciela ogromnie przepraszam, chciał mi pokazać różne ciekawe rzeczy, ale okazało się, że nie mogę przetwarzać jednocześnie dźwięku i obrazu. W ten sposób zrozumiałem, czemu od miesięcy czeka na moją atencję sezon 5B Wikingów, na razie obejrzałem zdjęcia z planu. Odkrycie wstrząsnęło mną tak, że być może oddaliłem się nieuprzejmie szybko, po czym spędziłem zbyt wiele czasu myśląc nad różnymi rzeczami, które wypadły mi z zakresu możliwości tylko dlatego, że od trzynastu miesięcy (policzyliśmy z Josem rzetelnie) nie było takiego tygodnia, przez który w naszym bloku i okolicy czegoś by głośno nie remontowano – nie mówiąc o tym, że użeram się cały czas ze sprawą prawną, przesłuchanie będzie czwartego kwietnia i proszę o trzymanie kciuków i palców u nóg. O rzeczach będę pisać następnym razem, ta notka jest o wypoczynku.
(Nawiasem mówiąc, moja mama wczoraj powiedziała mi, że sąsiadka od trzech dni ma remont i wiercą osiem godzin na dobę. Następnie dodała, że chyba oszaleje. Wydałem z siebie takie niepewne „hm, hm”.)
Pobyt skończył się zdecydowanie za prędko. Ostatniego wieczora robiłem sobie na pamiątkę zdjęcia ciemności. W mieście tak ciemno nie jest NIGDY, bo świeci wszystko co popadnie. W Magicznym Ogrodzie ten problem nie występuje. Około jedenastej wieczorem wybierałem się co noc w jedno miejsce, mianowicie na tron. Nie zrobiłem zdjęcia tronu i bardzo żałuję. Wygląda jak duża drabina z siedziskiem na szczycie. Siadałem sobie wygodnie, patrząc w gwiazdy i dalekie światła miasta. Zdecydowałem, że tron zapewne służy osobom, które pilnują jeżdżących konno. Ostatniego dnia dowiedziałem się, że siadywają tam myśliwi, czekają, aż pojawi się niedoinformowany jelonek, po czym go mordują…
Tak wyglądał domek, w którym przebywałem. Niebo jest jaśniejsze tylko z uwagi na księżyc.
Niestety – wszystko, co dobre się kończy i nadszedł czas powrotu.
Dojczeban jeszcze nigdy nie dowiozło mnie z powrotem na czas, raz się zepsuło kompletnie w środku nicości, tym razem jednak rekord został pobity. Pociąg został mianowicie odwołany bez podania powodu, tzn. być może go podano, po niemiecku. PKP się nie umywa, ponieważ na wyświetlaczu widniał pełen zestaw informacji: ICE numerjakiśtam, Amsterdam, godzina jakaśtam, przejeżdża po drodze przez trzy stacje. Nad tymi napisami jechały małe literki na cieniutkim paseczku. Google uznał, że tłumaczy się to jako „train is over”, co zrozumiałem jako zakończenie kariery, znalazłem jakąś osobę mówiącą trochę po angielsku i w ten sposób dowiedziałem się, że mogę sobie tak czekać do jutra.
Informacja mówiła lepiej i zaleciła mi udanie się na tor dziesiąty i złapanie pociągu do Arnhem. Złapałem, po czym odkryłem trzy rzeczy. 1) Pociąg był z gatunku Włoszczowa Główna – jeśli po drodze była jakaś wioska, mur beton się w niej zatrzymał. 2) Google Translate usłużnie przetłumaczył mi, że „końcowa część pociągu nie jedzie dalej, niż Wesel”, wyświetlacz nie podał jednakowoż informacji, ile pociągu stanowi część końcowa, a ile pociąg właściwy. Ja byłem w wagonie trzecim z czterech. 3) Odczułem silną potrzebę skorzystania z toalety. Toaleta była, czemu nie. Zepsuta i zamknięta. Przede mną widniała ponad godzina jazdy i nie czułem się zdolny, by to przeżyć, a nie miałem przy sobie pieluch dla dorosłych. (Pominąwszy ów brak, nie zdobyłbym się na zakładanie takowej publicznie…)
Przeżyłem, zachowując kamienny spokój tylko dlatego, że przywykłem do Dojczebanu. Przysięgłem sobie, że jeśli znajduję się w części końcowej, to zaczekam na kolejny pociąg w Weselu. Nie znajdowałem się. Dzięki pomocy osób mówiących po angielsku, czyli dwojga (chyba) Turków, odkryłem istnienie drugiej toalety na drugim końcu – tzn. na początku – urządzenia transportowego. Do Arnhem dotarłem o tej samej porze, o której powinienem dojechać do Amsterdamu. Google Maps zrobił mi jednak na koniec jeszcze jedną krzywdę, informując, że na Intercity do Amsterdamu spóźnię się o trzy minuty, a kolejny pociąg będzie za dwie godziny. Rozważam pozwanie Google o straty moralne, było to wierutne łgarstwo, pociąg złapałem i dotarłem do domu.
Wrzucę ładne zdjęcie z Magicznego Ogrodu celem odstresowania czytelników, którzy z pewnością przestali oddychać pod wrażeniem mojej opowieści…
Nie byłem nawet zaskoczony ani nadmiernie zestresowany, ponieważ wiedziałem już, że Dojczeban nie jest w stanie dowieźć mnie bez przygód i na czas, taka opcja nie występuje, nieważne, ile wykupię miejscówek w cichym wagonie. Przybyłem do domu, padłem bez sił na kanapę, potem niemrawo się nieco rozpakowałem, Jos wrócił do domu, poszliśmy spać, jak ludzie.
O poranku obudziło nas rozwalanie młotem ściany w apartamencie obok. Przed domem ktoś ciął metalowe rury. Zaś z tyłu budynku, czyli tam, gdzie są okna mojego mancave, cięto blachy. A ja musiałem przystąpić z powrotem do promocji własnej książki, bo wyjazd na tydzień tuż przed premierą był posunięciem jednocześnie niezbędnym i głupim.
W czwartek miałem w planie nagranie filmiku promocyjnego. Jest 17:25. Wywalanie ścian i cięcie rur się skończyło, natomiast ktoś wierci w tych płytach metalowych dziury i przysięgam, że to bardzo dobrze, że w Holandii nie sprzedaje się byle komu karabinów maszynowych. W piątek spróbowałem ponownie. Dźwięk piłowania stali na upartego dałoby się wyciąć z nagrania. Walenia młotem już nie. Na koniec panowie zaczęli gwizdać. Ich fałszujące produkcje niosły się – nie wiem czemu – głośniej niż cięcie blachy i poddałem się po raz drugi.
A jednak… Ten tydzień wypoczynku od ludzi i remontów przyniósł niespodziewanie dobre efekty. Minęło kilka dni, a ja nadal zachowuję względny spokój. Wiosenna depresja czasami zagląda, ale na pół godziny, a nie bez przerw. Bez problemów wychodzę z domu i nawet prowadzę ograniczone interakcje z obcymi ludźmi. Mogę czytać, nawet trochę pisać, zapakowanie i podpisanie kolejnych książek oraz montaż filmiku czekają, ale w końcu się doczekają. Telewizja jest mi nadal niedostępna, muzyki nie słucham wcale (!!!), czasami siedzę z zatyczkami w uszach. Jednak ten tygodniowy pobyt naprawił szkody, które zbierały się przez kilka ostatnich miesięcy.
Jestem ogromnie wdzięczny za to, że co jakiś czas mam szansę odwiedzić Magiczny Ogród. Jeśli są jakieś miejsca, gdzie mógłbym wypocząć bardziej, z pewnością nie znajdują się w Europie (coś tam coś tam Islandia coś tam). Teraz potrzebuję już tylko zbić na pisaniu fortunę, sławy odmawiam – i będę mógł nabyć drogą kupna taki mały domek w środku niczego. Na oko muszę sprzedać jeszcze jakieś 50 tysięcy książek…
W następnej notce ekshibicjonistycznie opowiem o tym, jakie szkody potrafi dwubiegunowcowi (y otros, y otros, co aktualnie mam diagnozowane) wyrządzić 13 miesięcy hałasu i tłumów.