Zgodnie z wymaganiami komentatorów, dzisiejsza notka jednak w pełnej krasie.
*
Ostatnie trzy dni spędziłem, jak się zapewne domyślacie, pracowicie — lecz również udzielając się towarzysko.
W środę jedliśmy kolację z mistrzem kowalstwa, który wyznał mi, że miewał wcześniej takie „oferty”, jak moja, ale zawsze odmawiał, na moją zaś się zgodził, ale nie wie, czemu. Oczywiście, dużą rolę odegrał dobry moment — styczeń i luty to spadek ilości zamówień; swoją rolę odegrała cena, która dla mnie była zadowalająco niska, a dla mistrza zadowalająco wysoka; ale ja wiem swoje — w tym roku ja pracuję w biznesie spełniania swoich marzeń, zaś świat ma obowiązek mi w tym pomagać, poza tym ogień w moich oczach widoczny jest nawet przez telefon i te wszystkie rzeczy razem wzięte dają mi siłę przekonywania rozpędzonej lokomotywy pełnej wściekłych buhajów.
(Nie wyobrażajcie sobie tego zbyt usilnie.)
W czwartek odbył się bardzo mały zlot czytelników bloga, przez co chcę powiedzieć, że w kuźni odwiedziła mnie dwojga imion szanpani raienn & rita_blue. Rita wykonała mnóstwo zdjęć mła z młotem, mła z młotem i pomocnikiem, mła z fragmentami róży i mła bez fragmentów róży, po czym pomocnik wykonał zdjęcie Rity i mnie, które niniejszym załączam gwoli dokładności historycznej.
Po wykonaniu mrowia konterfektów udaliśmy się na kolację, potem zaś na herbatkę do mojego pokoiku, gdzie gadaliśmy o ludziach i o życiu, aż póki nie odłączono mi prądu i nie padłem chłodnym trupem. Chłodnym, albowiem jak być może zauważyliście, ktoś popsuł na zewnątrz ogrzewanie, dzięki czemu dzisiaj w kuźni zamarzła woda służąca hartowaniu/chłodzeniu gorących przedmiotów. Zamarźnięcie wodzie zupełnie nie szkodzi, bo żelazo o temperaturze np. 500 stopni nadal chłodzi się zupełnie dobrze, ale odkrycie warstewki lodu na naczyniu znajdującym się tuż obok paleniska nienajlepiej działa na morale osób pracujących w kuźni. Tak więc dzisiaj pracowałem przyodziany w dwie pary skarpet, kalesony, skórzane spodnie, podkoszulek, t-shirt, koszulę, sweter i kurtkę.
W międzyczasie wykonałem następujące przedmioty: rozliczne gwoździe; rozliczne pogrzebacze, z drutu skręcanego i nieskręcanego; haczyki z kółeczkami i haczyki bez kółeczek, płaskie, okrągłe, kwadratowe i ozdobne; dekoracyjne esy-floresy różnorakiej proweniencji, trzy podkowy (czas tworzenia pierwszej: 120 minut; drugiej: 40 minut; trzeciej: 25 minut); serduszko, o którym cicho sza, bo Drwal jeszcze nie wie, że je dostanie; numer domu, 44, przy którym szalenie żałowałem, że nie mieszkam pod numerem 1, ciesząc się jednocześnie, że nie jest to numer 548/2; rozpocząłem pracę nad zawiasem i świecznikiem, a moim dziełem życia (czyli tygodnia) okazała się róża.
Kute z żelaza róże zachwycały mnie od niepamiętnych czasów, a dokładnie od grudniowego warsztatu u Svena, po którym odkryłem na youtube kanał Marka Aspery’ego. Mark pokazywał proces tworzenia róży, a mnie fascynowało WSZYSTKO. To, że kowal rozpracowuje kwiat na czynniki pierwsze; sposób, w jaki łączy się listki i łodygę; sposób, w jaki łączy się kielich kwiatu z łodygą; kolce, płatki, listki, wszystko to tworzone jest za pomocą narzędzi w sumie topornych, czyli młotków, kowadła, przecinaków, piły tarczowej, spawarki i szlifierki; rezultat natomiast wygląda… jak róża. I mimo gubienia kleszczy, upuszczania młotka, kucia czasami pod tym kątem, co trzeba, a czasami nie oraz braku tak zwanej pary w łapie wykonałem coś, co wygląda łudząco podobnie do takiej właśnie róży.
Moja róża będzie prezentem dla mamy. Mama była jedyną osobą, której mój entuzjazm nie porwał i raczyła wyrazić się następująco:
— Dziecko, ty się przecież nie nadajesz do tej roboty.
Po dwóch dniach udawania, że wcale nie sprawiło mi to przykrości zadzwoniłem do niej i poinformowałem, że jest mi cholernie przykro, a ona powinna kiedyś mi się przyjrzeć. Tak się składa, że od dzieciństwa troszkę się zmieniłem, od pięciu lat ćwiczę na siłowni, mam w bicepsie ponad 40 cm i nie bardzo rozumiem, czemu jej zdaniem się nie nadaję do pracy w kuźni. Na to mama odrzekła melancholijnie:
— Ależ ja tylko chciałam powiedzieć, że ty sobie tak dobrze radzisz z komputerem, nie sądziłam, że będziesz kiedyś pracował fizycznie.
Kowalstwo nie jest pracą fizyczną — chyba, że mianem pracy fizycznej określimy również rzeźbiarstwo. Kowalstwo artystyczne jest, jak sama nazwa wskazuje, sztuką. Praca kowala w mniejszym stopniu wymaga używania muskułów — chyba, że akurat rżniemy z resorów ostrza do maszyny służącej wykopywaniu drzewek, co panowie w ciągu mojego pobytu również musieli wykonać i co się przy tym naklęli, to ich. O wiele bardziej wymaga ono wyobraźni, kreatywności, inteligencji, ostrożności (chyba, że lubimy obcinać sobie nadmiarowe paluszki i szalenie podoba się nam efekt estetyczny oparzeń trzeciego stopnia), rozwagi, umiejętności oceny ryzyka, czasu i skomplikowania zadania. Silny, ale głupi facet nie zajdzie w tej robocie dużo dalej, niż tylko do etapu kucia trzystu identycznych elementów po kolei, a jeszcze ktoś mu będzie musiał te elementy narysować i powiedzieć, co konkretnie ma robić i gdzie uderzać. A co do silnych, głupich facetów, którym trzeba mówić, co robić, to po tygodniu pracy w ogóle nie jestem fizycznie zmęczony i cholernie brak mi siłowni…
Aha, przyznam się Wam jeszcze do czegoś.
W sekrecie obawiałem się, że to nie wyjdzie. Że po dwóch dniach zniechęcę się do tej roboty, entuzjazm zdechnie, chęć nauki przejdzie i zatęsknię za zacisznym kącikiem w biurze przy komputerze, spędzaniem godzin na sprawdzaniu, co tam na Facebooku, czatach na GG i udawaniu, że ciężko pracuję. Otóż nie. Nie zniechęciłem się, nie zdechł, nie przeszła i nie zatęskniłem. A Rita zauważyła coś, czego nie zauważyłem ja sam — kiedy mówię o kuźni i kowalstwie, zmienia mi się głos. Jeśli coś się zmieniło, to wyłącznie na gorsze, bo nadszedł weekend, jadę do Warszawy i żałuję, że nie mogę zostać i pracować dalej…
Tak jak napisałem w poprzedniej komentarzo-notce — moja miłość po 30 to nie jest żaden facet, moja miłość po 30 kuźnia się nazywa.