Od jakiegoś czasu moja terapeutka i psychiatrka dawały mi do zrozumienia, że nie zaleczę dwubiegunówki „na dobre”. Ignorowałem to, co mówiły i upierałem się, że po prostu musimy spróbować tego czy owego. Sam robiłem research i domagałem się zmiany leków na takie lub owakie. W końcu wywalono mi kawę na ławę: psychiatrka nie widzi sposobu, żeby mi pomóc bardziej, niż do tej pory zdołała. A jest tego niewiele. Tak naprawdę działały na mnie dwa leki: depakina i kwetiapina. Depakina rąbała mi wątrobę w takim tempie, że co trzy lata potrzebowałbym przeszczepu. Kwetiapina doprowadziła do niekontrolowanych drgań mięśni i szczerze mówiąc wolę mieć ciągłe skoki nastroju, niż ciągle ruszające się ramię. Na przykład kiedy siedzę obok kogoś w autobusie i moje ramię CIĄGLE porusza się w górę i w dół w tempie akurat takim, żeby osoba pomyślała, że sprawiam sobie nadmierną przyjemność.
1. Zaprzeczenie
Kiedy otrzymałem diagnozę, przeczytałem wszystkie dostępne źródła na temat dwubiegunówki. Znalazłem takie, które kończą się źle, tak sobie i dobrze (pozdrawiam profesorkę Redfield Jamison). Uznałem, że będę jedną z tych historii, które kończą się dobrze. Nie dopuściłem myśli, że może być jakkolwiek inaczej. Nie zastanawiałem się nawet nad tym, co oznacza zaleczenie (nie wyleczenie) dwubiegunówki, uznałem po prostu, że moje życie wróci dokładnie do tego, czego od niego chcę i już. W hipomanii odkryłem, jak to jest być doskonałym, spodobało mi się. To był mój punkt docelowy i postanowiłem, że do niego wrócę i już tam zostanę. Skoro dwubiegunówka ma dwa bieguny, to ja chcę ten. A skoro czegoś chcę, to z pewnością to dostanę. Wystarczy pracować nad tym wystarczająco ciężko, jak mawiał syn właściciela wielkiej firmy, który przebył długą drogę od zastępcy swojego ojca do następcy swojego ojca.
3. Targowanie
Nie, nie pomyliłem numerów. W moim wypadku ta faza nastąpiła najpierw. Przez całe życie miałem problemy z gniewem, ponieważ mój ojczym był tym, z czym utożsamiałem gniew – chaos, przemoc, porzucenie – i przysięgłem sobie, że nigdy tą osobą nie będę. Mój pierwszy terapeuta zapytał, czy nie jestem zły. Odpowiedziałem, że nie. – Naprawdę? – spytał. – Nawet na mnie? Na profesję medyczną w całości? – Nie – odpowiedziałem zgodnie z prawdą. Czemu miałbym się gniewać? Przecież zmierzamy ku pozytywnemu rozwiązaniu.
W swojej książce (link po lewej) opisałem jak najlepiej umiałem wszystkie znane mi strategie. Leki, terapia, dbanie o siebie, unikanie tego i owego, trzymanie się pewnych zasad. I stosowałem je. Bo wiem, że na bardzo wiele osób działają! Sam lit powoduje, że u 1/3 pacjentów znikają WSZYSTKIE objawy dwubiegunówki. Jak pisze Dr. Nassim Ghaemi, „In a substantial minority of people with bipolar disorder, about one-third, lithium produces complete remission of all symptoms. They never have another bipolar episode, and sometimes symptom, the rest of their lives.” Tak miało być, z litem czy innym lekiem. Ghaemi kontynuuje: „My point is, though, that even with full remission of all symptoms, people often need to make other efforts to get to functional recovery in life, repairing relationships and resuming work or other activities that they had not been able to complete in the past due to the interference of bipolar symptoms.” Spoko. Zgadzam się. Wszystko to robiłem idealnie pod dyktando lekarzy i literatury. W zamian otrzymam remisję, wiedziałem to na pewno. W końcu u bardzo dużej części dwubiegunowców się to udaje. Będę w tej części, bo tak zdecydowałem. Łączyłem oczywiście zaprzeczenie z targowaniem, fazy żałoby nie są takie proste i ładnie poukładane, żeby elegancko następowały po sobie w zdefiniowanych odstępach czasu.
Mimo tego, że kolejne leki albo nie działały, albo miały przerażające efekty uboczne – wspomniany lit miał prawie wszystkie efekty uboczne z ulotki plus jeden, który jest tak rzadki, że nawet ulotka o nim nie wspomina – byłem przekonany, że to kwestia czasu. Znowu: u wielu osób tak jest! Jeśli masz ChAD, czytasz to i właśnie się poddajesz, postanawiając nic nie robić, bo i tak się nie uda – daj znać, wpadnę i Cię uduszę. Ale tylko trochę, potem odratuję, a na koniec zaciągnę za nogę do lekarza. Jeśli będziesz się opierać, wiem, gdzie kupić taser.
Czym tak naprawdę jest remisja? Nie ma prostej definicji. Dla mnie miała być zniknięciem wszystkiego, co nazywamy bipolarem. Ozdrowieniem. I żyli długo i szczęśliwie. Okej, nie mogę pić i używać, muszę spać osiem godzin dziennie, brać leki. Spoko. W zamian za to otrzymam całkowitą stabilność. Tak będzie, wiedziałem to na pewno.
2. Gniew
Podobno na ogół gniew następuje jako drugi. Z uwagi na wyparcie, bardzo długo potrwało, aż się u mnie pojawił. Lek przeciwbólowy, tramadol wprowadził mnie w stan kompletnego szaleństwa, łącznie z myślą „lekarka truje mnie tymi lekami”. Z uwagi na moderowanie forum i znajomość bardzo dużej ilości chorych osób wiedziałem w tym momencie: oho, jest bardzo źle. Nie odstawiłem leków i zameldowałem terapeutce, co się dzieje. Ale po Czarnym Wtorku była we mnie tylko wściekłość. NAPRAWIĆ MNIE I TO JUŻ, KURWA. Co to ma znaczyć? Umówiłem się przecież (nie wiem z kim, ale to nieważne), że jeśli będę wszystko robić dobrze, to będę naprawiony??? Gdzie moja stabilność, gdzie brak bólu pleców, gdzie brak ciągłego mrugania? ŻĄDAM zwrotu mojego życia!!! Płacę i wymagam! Przez wiele lat traktowałem siebie jak maszynę. Coś się zepsuło, zabieramy maszynę do naprawy, mechanik czegoś dolewa, coś wymienia lub stuka młoteczkiem i jest naprawione. Tego, że niekiedy maszyny nie da się naprawić, bo na przykład walnął piorun i w komputerze spaliło się wszystko oprócz obudowy nie brałem pod uwagę.
Wtedy, och, byłem wściekły na medyczną profesję. Na konieczność czekania – mam w dupie innych pacjentów, JA mam zostać uzdrowiony i to już. Na to, że leki nie działają, na otyłość spowodowaną lekami, na ból pleców uniemożliwiający kucie. Naprawiać mnie!!!! Całe życie funkcjonowałem na zasadzie planów: robimy to, to, to i to, a na koniec otrzymujemy efekt. Tak miało być i z plecami i z ChAD. Robię to, to i to, a na koniec żyję długo, szczęśliwie, mam własną kuźnię, osiągam sukcesy, pracuję bez przeszkód 8 godzin 5 razy w tygodniu, albo i więcej (lub mniej) – kiedy mi się podoba. Tak się umówiłem. Gdzie moje efekty???? DAWAĆ EFEKTY!!!!!
4. Depresja
Większość życia spędziłem w głębokim przekonaniu, że jestem gorszy, niż inni. Za mało bogaty, za mało przystojny, za mało utalentowany, wstaw wszystkie pozytywy, żadnego z nich nie miałem wystarczająco dużo. Zarabiam na rękę 2500 euro? Powinienem 3000. Powolutku udawało mi się z pomocą terapeuty uwalniać od niektórych z tych przekonań, ale po kolei. To, że nie jestem brzydki odkryłem, kiedy okazało się, że naprawdę atrakcyjni faceci chcą chodzić ze mną do łóżka. Nie potrzebowałem (znam takich ludzi) nieskończonej ilości mężczyzn. Nie wiem, ilu ich było, powiedzmy, że dziesięciu, wystarczyło, żebym uwierzył, że jednak nie jestem paskudny, a może zgoła całkiem ładny.
Z zarobkami – kiedy kupiłem mieszkanie, podróżowałem do Polski i nie tylko, miałem na stole iMaca – odczułem, że wystarczy. Nie muszę mieć więcej. Chcę kupić skórzaną kurtkę z wystawy? Kupuję. Drogie perfumy? Wezmę. Skończyła się kasa do końca miesiąca? Spoko, za pięć dni wypłata i znowu będzie kasa. Przywykłem. W pracy szło świetnie i byłem szczęśliwy. Zdarzało mi się chorować, spoko, każdemu się zdarza. Uszkodziłem kolano, ale dzięki fizjoterapeucie naprawiliśmy.
WTEM. Dwubiegunówka jest nieuleczalna. Spoko, plan zrobiony, odfajkujemy punkty od 1 do, powiedzmy, 12 i będzie dobrze. Odfajkowałem. Nie jest dobrze. Tu wstawić gniew. Plecy? Cóż, są tacy ludzie, którzy uszkadzają sobie plecy permanentnie, ale ja mam tu plan z punktami od 1 do 12 i jestem wyjątkowy. Odfajkowaliśmy. Plecy bolą. Chodzę od paru miesięcy do kuźni. Listek? Żaden problem. Dalej. Świecznik, nieduży, lekki? Oj. Nie da się. To znaczy da się, jeśli zignorujemy fakt, że plecy napierdalają tak, że kiedy usiądę, nie mogę wstać. Ale nie miałem przecież robić listków i wątłych bransoletek. Miałem robić rzeczy duże i robiące niezwykłe wrażenie na podziwiających je fanach i fankach.
Kiedy zrozumiałem, że niektóre wydarzenia są permanentne, a moje plany służą co najwyżej temu, żeby co złośliwsze bóstwa miały się z czego pośmiać, wpadłem na moment w depresję. Ale tylko na moment. Bo tak naprawdę wiedziałem to od dłuższego czasu, tyle, że moja niemożność przyznania, że pewne rzeczy mogą być permanentne pchała mnie do dalszej walki z Mike’iem Tysonem. To moja ulubiona metafora, dotycząca uzależnień: osoby uzależnione po raz setny budzą się ze strasznym kacem, przysięgając sobie, że nigdy więcej, po czym próbują po raz sto pierwszy, bo tym razem na pewno będzie inaczej. Wstępują do ringu z Mike’iem Tysonem, bo tym razem na pewno nie przegrają. A potem sto drugi. I sto trzeci. W moim przypadku udało się dojść do etapu, kiedy nie nokautuje mnie pierwszy cios, tylko szósty. Ale i tak nie mogłem wygrać. Jedynym sposobem, żeby nie przegrać z Tysonem jest nie wchodzić na ring.
Starając się zostać człowiekiem doskonałym pchałem się na ring bez opamiętania. Jeśli na crosstrainerze spaliłem 580 kalorii, dwa dni później musiało być 590, a jeśli udało się tylko 588, to znaczyło, że jestem przegranym, śmieciem, niczym.
5. Akceptacja
Chyba podczas pierwszej wizyty u terapeuty ds. ChAD wyjęczałem „dlaaaczegooo jaaaaaa?”. W odpowiedzi kazał mi wypisać listę powodów, dla których dwubiegunówkę powinien mieć ktoś inny. Nie napisałem nic. Bo wiedziałem przecież, że życie tak nie działa. Są tacy, którzy w tej chwili uciekają przed ISIS. Są głodne dzieci w Afryce (ulubiony argument osób, które uważają, że depresja to wymysł). Znajoma mojej mamy ma 10 lat mniej niż ja i raka z przerzutami. Shit happens. Mi się przydarzyło uszkodzenie pleców i dwubiegunówka. Żadna z tych rzeczy nie była planowana, żadna mi się nie podobała. Ale mój (i lekarzy) wpływ okazał się być niewielki. Co nie oznacza, że się poddaję! Za pięć lat może się pojawić na rynku lek na dwubiegunówkę, który mnie trwale ustabilizuje (albo nie). Kolejny etap fizjoterapii może mnie trwale naprawić (albo nie). Nie będę załamywać rąk. Nie będę wrzeszczeć na psychiatrkę „po prostu się pani nie zna na swojej pracy!!!”. Będę trenować, zamiast pchać się na ring, gdzie czeka Tyson – lub siadać na kanapie i czekać na śmierć. W międzyczasie będę mieć nieregularne skoki nastroju od kompletnej depresji do, powiedzmy, różnych nietypowych pomysłów, czasami będą mnie boleć plecy, a czasami nie. Okej. Przyjmuję to do wiadomości.
Być-może-nowa-ale-raczej-nie terapeutka spytała mnie, co robię, kiedy nie chodzę do kuźni. Opowiedziałem jej nieco o książce o Islandii i o tym, że tworzę muzykę. – Wow, jest pan bardzo pracowitym człowiekiem – odpowiedziała. Cóż, nie czuję się wcale pracowitym człowiekiem, zwłaszcza, kiedy leżę na kanapie patrząc w przestrzeń i oddychanie mnie męczy, a dookoła lata Jos, przynosząc mi herbatkę, sprzątając mieszkanie i robiąc obiad. Ale tak już jest, przynajmniej na dzień dzisiejszy. Spotkało mnie w życiu mnóstwo szczęścia. Spotka mnie więcej. Nie (nieee), nie tak to miało być, jak śpiewa Nazar, ale, cóż, tak jest. Zdaję sobie sprawę ze swojej uprzywilejowanej pozycji, bo naprawdę o wiele milej mieć ChAD w Holandii i z mężem u boku, niż w Polsce bez męża u boku. Mam gdzie mieszkać, co jeść, nie wisi nade mną już konieczność spłaty kredytu, nie przecieka nam dach. Ale też nie mam motocykla, nie mogę skończyć stojaka na buty, który od roku rdzewieje w kuźni, nie świeci słońce, nie mieszkam na wsi, a czasami nie mogę wyjść z domu i już.
Nauczyłem się radzić sobie z atakami paniki, które pojawiają się nagle i narastają. Trzeba je zdusić, zanim zdążą urosnąć, mam na to sposoby i ćwiczenia, a jeśli się nie uda, pomaga samo pamiętanie, że to atak paniki, miałem je wcześniej i przeżyłem, nawet jeśli tym razem jestem pewien, że umrę. Jednak czasami jest tak, że wstaję rano z łóżka i kiedy się wybudzę na tyle, żeby poczuć cokolwiek, zaczynam czuć, że nie mogę wyjść z domu, bo wydarzy się COŚ STRASZNEGO. Jednym ze sposobów polecanych przez moją terapeutkę jest logiczne rozważanie myśli, które się nam nasuwają, ale to działa tylko wtedy, kiedy są myśli. Na przykład jeśli myślę „gdy wyjdę z domu, wpadnę pod autobus” mogę powiedzieć sobie: po pierwsze primo żyję już 39 lat i nie wpadłem pod autobus, a po drugie primo można temu zaradzić 1) rozglądając się trzy razy oraz 2) nie chodząc trasami, po których jeździ autobus. Ale w moim przypadku nie ma żadnych myśli. Po prostu uczucie.
Wybrałem się więc do terapeutki. Akurat było mi na tyle źle, żeby było nad czym pracować, ale nie na tyle, żebym do niej nie mógł dotrzeć.
– Gdy ostatnio było mi bardzo niedobrze, zmusiłem się do wyjścia z domu – powiedziałem. – Chciałem iść do sklepu i kupić sobie coś smacznego. Ale dotarłem do 1/3 drogi i musiałem wrócić, to było straszne… Teraz jest lepiej, ale nie jest dobrze.
– Zamknij oczy i opisz mi fizyczne doznania, jakie w tej chwili masz – poprosiła.
– Jest mi niedobrze – odpowiedziałem. – Zaciska mi się żołądek i mięśnie brzucha.
– Poprzyglądaj się temu. Jakie to fizyczne odczucia, skąd się biorą, co oznaczają. Jak jest teraz?
– Zaczynają mi się zaciskać mięśnie podbrzusza.
– Otwórz oczy – odpowiedziała. – Stopy na podłodze, rozglądaj się dookoła. Patrz na przedmioty, na kolory.
Umocowałem się z powrotem w rzeczywistości, czekając na kolejny etap usuwania paniki.
– I co teraz? – spytałem w końcu.
– Nic – odpowiedziała. – Powiedziałeś, że czasami czujesz się tak przez większość dnia, ale wieczorem nagle odkrywasz, że przeszło. Ale nie wiesz, czy przeszło pięć minut temu, czy pięć godzin. Tak?
– Zgadza się – odparłem.
– W takim razie co jakieś pół godziny przyglądaj się uczuciu i sprawdzaj, czy nadal jest, czy przeszło.
Cały czas czekałem na ostateczne rozwiązanie. – I?
– I tyle – odpowiedziała. – Jeśli jest tak źle, po prostu pozwól, żeby tak było. Nie zmuszaj się do wychodzenia, jeśli nie jest to niezbędne. No i jeśli już wychodzisz, to nie do supermarketu, bo to tak, jakbyś mnie zmuszał do wycieczki do IKEA w sobotę o jedenastej…
Akceptacja.
Akceptacja jest trochę chujowa. Ale ułatwia życie. Bo Mike Tyson bije zajebiście mocno. Zamiast wchodzić na ten ring po raz sto czwarty poproszę Josa, żeby mi zrobił herbatę, poczytam Halldora Laxnessa (albo DListed, bo kiedy jest gorzej, nie przyswajam zdań złożonych). Zamiast wpisywać w google „tybetańskie zioła i wcieranie cieciorki na dwubiegunówkę i ataki paniki”, zajmę się dalszym mailowym napastowaniem islandzkich kowali.
Na górze zdjęcie Ólafura. Ólafur wprowadzi się do nas 10 lutego. Całe życie chciałem mieć własny kominek. Oczywiście w miarę możliwości tak pięć na dziesięć metrów, jeśli muszę się ograniczać, może ostatecznie być cztery na dziewięć. Będę mieć palenisko, które po polsku określa się wdzięcznym mianem kozy. Wolę mieć kozę, niż nie mieć kozy. Wolę mieć okresy bez depresji, niż ich nie mieć. Wolę móc siedzieć na kanapie i pisać, niż potrzebować odpowiednio usypanej góry poduszek i nadal cierpieć mimo maksymalnej dawki środków przeciwbólowych.
Shit happens. Ale fajne rzeczy też. Ode mnie zależy, na których się skupię.
PS. Najśmieszniejsze (dla osób z dziwnym poczuciem humoru) jest to, że moja akceptacja może być elementem dwubiegunówki. Gdyż albowiem naprawdę bolą mnie plecy, przy bieganiu uszkodziłem sobie kolano i właściwie to powinienem mieć strasznego doła. Ale nie mam. Nie będę na to narzekać. Jeśli dwubiegunówka ma mi zaoszczędzić strasznego doła, to wzniosę za nią toast herbatą.