Jakiś czas temu w komentarzach pewna czytelniczka przypomniała mi o moim pierwszym blogu o depresji.
Moja depresja zamanifestowała się po raz pierwszy w roku, zdaje się, 2004. Zdaje się, ponieważ mój główny antydepresant niestety popsuł mi pamięć długotrwałą i daty stanowią dla mnie zagadkę. Ale stary blogasek twierdzi, że 2004, a komuż innemu mam wierzyć. Że się zacytuję:
W ciągu dwóch miesięcy przeżyłem zerwanie z chłopakiem, który przestał mnie kochać, zaś ja jego nie; wyprowadzkę przyjaciółki; śmierć babci. Mniej więcej w tym czasie też zmieniałem pracę, co nie było smutne, ale za to stresujące i być może miało jakiś wpływ, a być może nie. W każdym razie były to pierwsze miesiące roku 2004 i jednocześnie pierwszy z najgorszych okresów mojego życia; pierwszy raz, kiedy w myśli najpierw, a potem na jawie użyłem wyrazu „depresja”.
Nie wszystko pamiętam, ale to akurat bardzo dobrze: czułem smutek tak potworny, tak głęboki, że kojarzył mi się z powolnym pożeraniem własnego ogona. Ból, jaki czułem, kiedy miałem złamany obojczyk, czy też po pięciu godzinach tatuowania w ogóle nie da się z tym porównać, chociażby dlatego, że po jakimś czasie wygasa; chociażby wieczorem, kiedy kładłem się spać, dawało się ułożyć w takiej pozycji, że prawie nic nie bolało. Ten ból trwał bez przerw i ani trochę nie robił się lżejszy. Teraz już wiem, że smutek trwający ponad trzy tygodnie jest już wskazaniem, aby wybrać się do lekarza. Wtedy nie wiedziałem.
Zacząłem myśleć o samobójstwie. Ta myśl, paradoksalnie, podtrzymywała mnie na duchu: leżałem w łóżku z szeroko otwartymi oczami i myślałem, patrząc w sufit: do balkonu mam może dziesięć kroków, a w ogóle to i tutaj mam okno, które mogę otworzyć, szóste piętro, powinno wystarczyć… Myśli samobójcze powoli opanowywały mój mózg (tak, wiem, jak dramatycznie to brzmi). Zaczęły mi towarzyszyć nie tylko przed uśnięciem (które następowało coraz później), ale też tuż po obudzeniu, podczas posiłków, w toalecie i przy pracy.
Długi cytat, ale przydatny, żeby zrozumieć, jak się wtedy czułem. Nie przychodziło mi w ogóle do głowy, że może dla mnie istnieć jakakolwiek nadzieja. Że to może być choroba, i co więcej, że coś z nią można w ogóle zrobić. Że może mieć więcej powodów, niż tylko bezpośrednio identyfikowalne trzy, które wymieniłem na początku — na przykład, że te powody mogą być związane z moim dzieciństwem, latami tortur szkolnych, faktem, że mój ojciec nie był zainteresowany poznaniem własnego dziecka. Depresja była wtedy w szczycie rozwoju i na etapie, na którym nie daje się funkcjonować. Godzinami leżałem na podłodze, myśląc tylko o tym, jak bardzo gównianym człowiekiem — człowiekiem? szmatą, strzępem — jestem. Podlewając depresję, hodując i pieszcząc, bo tymi myślami się właśnie żywiła. I w jakiś sposób było mi z tym bardzo dobrze. Bo wreszcie znalazłem dla siebie tożsamość. Tożsamość Nieszczęśliwego Biedactwa.
Na starym blogasku wspominam:
Poznałem pierwszą w moim życiu osobę, która również była chora na depresję: F. To jej powiedziałem jako pierwszej, jak się czuję i po raz pierwszy odczułem zrozumienie. F. nie wierzyła w skuteczność leczenia, co było dla mnie powodem, żeby nawet nie próbować szukać pomocy lekarza. Zresztą po co? Przecież wystarczy wziąć się w garść, a skoro F. i ja tego nie potrafimy, to pewnie jesteśmy po prostu bardzo słabi, żałośnie słabi, tak słabi, że nie zasługujemy na życie.
Gdybym wtedy poznał inną F., taką, jaką jest dzisiaj, byłoby inaczej. A może nie? Depresję można potraktować jak alkoholizm. Alkoholik nie jest na ogół szczęśliwy z faktem, że pije. Jest świadom na jakimś tam poziomie, że nie jest dobrze, ale znajduje usprawiedliwienia: przecież szefowa się skrzywiła, przecież żona powiedziała „nie pij Stasiu” — znaczy zdradza, przecież kot parsknął. Przecież jest ładna pogoda, trzeba za to wypić. Przecież nie piłem wczoraj. Jutro nie wypiję. Tylko jedno piwo, góra dwa. No, trzy. I nie będzie mi byle kto mówić, że mam problem! Wyleczony alkoholik, który się zarzeka, że jemu 12 kroków pomogło nie wie, jak potworne jest moje życie, jak podła żona i wredny kot! Niech oni wszyscy się ode mnie odpierdolą, bo ja nie mam żadnego problemu, za co wypiję teraz flaszkie ze Stefanem.
Depresja wciąga podobnie. Zaczynamy od „jest mi smutno”. Potem nadchodzi „jest mi okropnie”. Potem nadchodzi „nie mogę wstać”. Mało jest osób, które NAPRAWDĘ nie mają dostępu do informacji o depresji, do pomocy lekarskiej, do terapii; które nigdy nie napotkały na swojej drodze jakiegoś artykułu w Super Ekspresie o tym, że „celebrytka Ania Pipsztycka cierpi na depresję, wewnątrz numeru galeria zdjęć”. Ale depresja jest znajomym bajorem z brudną wodą. Na zewnątrz bajora jest strasznie. Tutaj śmierdzi kupą, jest brunatno i zimno, ale ZNAM ten smród i ten mrożący chłód. A za rogiem może się czaić… coś innego. I nieważne, co to jest i jak wiele osób do mnie woła „hej, Ray, chodź do nas, tutaj jest plaża, słońce świeci i rozdają darmowe drinki z parasolką”. Oni mogą kłamać. Albo ja się zgubię po drodze. A w ogóle nie lubię plaży. Zostawcie mnie w bajorze. Nigdzie nie idę. Terapia mi nie pomoże, leki mi nie pomogą, nic mi nie pomoże. Tu zostaję i nie mam żadnego problemu, oprócz tego drobiazgu, że świat jest podły, ludzie mnie nie rozumieją, kot parska, a pogoda jest za ładna i to z jej strony bardzo niemiłe.
F. i ja utwierdzaliśmy się nawzajem w przekonaniu, że poza bajorem nic nie ma. Aż któreś z nas poszukało w końcu pomocy. Nie pamiętam, które. I zaczęło się… trzeźwienie. Odnajdywanie życia wolnego od bajora. Od bajora, które kusiło za każdym razem, gdy życie robiło coś, co życie potrafi zrobić. Gdy pojawiał się nadmiar stresu, nadmiar pracy, w końcu wypalenie. Powtarzanie tych samych zachowań, które wyniosłem z dzieciństwa, tyle, że w nieco innej formie. Znajdowanie podświadomie sposobów, żeby odtworzyć wzorce niby to wyplenione dwoma latami terapii; powodów, żeby móc skręcić w stronę, z której kusi znajomy zapaszek. Żebym musiał wylądować w bajorze. Bo przecież jest tak źle i świat jest taki podły, ludzie okropni i głupi, że biedna ofiara Ray musi być nieszczęśliwa. „Co u Ciebie?” — „A nawet nie pytaj, pies obsikał moje diamenty, drzewo spadło na Mercedesa, a nagrodzony złotym medalem kanarek zeżarł kanapkę z masłem orzechowym i nie mam lunchu”. Dwa lata terapii nauczyły mnie identyfikować własne zachowania tego typu i dusić je w zarodku, a i tak udało mi się wrócić w depresję w 2011 roku, ponieważ mając świadomość, że moja praca i mój szef doprowadzają mnie do załamania nerwowego pozostałem w tej sytuacji. Bo to bajoro było znajome. Owszem, było to bajoro większe, niż to z 2004 roku. Śmierdziało końskim nawozem, a nie krowim, a nad wodą rosły nawet pokrzywione roślinki. Kto by opuszczał tak zajebistą miejscówę?
Kolejny nawrót depresji w lipcu 2012 zaskoczył mnie, bo tym razem NAPRAWDĘ go nie rozumiałem. Nie było negatywnych myśli. Natężając się, ciągle nie czułem dziwnych zapachów z bajora zostawionego, zdawałoby się, daleko za mną. Jak się okazało, jeśli nie cierpi się na depresję, tylko chorobę dwubiegunową, takie rzeczy mogą się przydarzać same z siebie. Ale moją reakcją w październiku, po diagnozie, był sprint do bajora. Wracamy do znajomego i to PRĘDKO!!! Mój smrodek!!! Mój ukochany!!! Nic innego nie może mi pomóc!!!
Pięć miesięcy minęło od diagnozy, a ja zajmuję się nauką nowego życia. Wiem już, jak się kończy niespanie po nocach (skokami nastroju), spanie 10 godzin (depresją), wypicie więcej, niż dwóch piw (depresją), niechodzenie na siłownię (depresją), picie kawy (brakiem snu), nieudana próba zrobienia zamówienia dla klientki, o której nieuczciwości mnie ostrzegano (myślami samobójczymi). Wiedząc te rzeczy nie mam wymówki, żeby móc je powtarzać. Wiem też, że bajorko czyha. Smrodek kusi. Znany mój odór kochany. A przede mną nowe wyzwanie: zwalczyć tę pokusę, unikając walki zbyt intensywnej, mogącej mnie wtrącić do bajorka okrężną drogą. Robienie zleceń — to już wiem — chwilowo odpada. Kuźnia — to już wiem — pomaga. Jednego nie zrobię na pewno; nie poddam się z własnej woli. Bo od 2005, kiedy użalałem się nad tym, jaki jestem biedniusi w moim bajorku i jakie to okropne, że świat nie przyjeżdża ze spychaczem i koparką budować plażę w miejscu, w którym ja leżę, tylko złośliwie wybudował ją 500 metrów dalej, minęło dużo czasu. Nową diagnozę dostałem w październiku, poużalałem się trochę, a teraz wystarczy. Idę się poopalać.