Wiem na pewno, że mi się nie wydaje, bo w Helheim nie miałbym laptopa, a do Valhalli z moimi plecami i kolanem by mnie nie wpuścili. (To dobrze, wyobraźcie sobie odór zakrzepłej krwi i przypalonego tłuszczu z dziczyzny, zaś w charakterze jedynego zajęcia codzienne wyrzynanie się nawzajem… naprawdę komuś się tam spieszy?)

Piszę czwartą książkę, sequel do Children. Zajęło mi to jak do tej pory niemal cztery lata, tyle, że co najmniej 2.5 roku stanowiły długie przerwy związane z moją terapią. Lub, co gorsza, jej brakiem, kiedy terapeutka była na chorobowym przez 11 miesięcy, a moje traumy (mam nowe diagnozy! AuDHD, czyli autyzm + ADHD, oraz kompleksowe PTSD związane z byciem dręczonym w dzieciństwie zarówno w domu jak i w szkole) nie wzięły wolnego. Większość 2023 spędziłem w trybie przeżycia raczej niż życia.

Od początku 2024 rozpoczęliśmy znowu pracę nad terapią. Dużo sobie przypomniałem i dużo zrozumiałem. Dzieciństwo było dla mnie abstrakcją – mieszkałem z Dziadkiem i babcią, kapitaliki mają powód, Mamę widywałem rzadko i byłem od niej przez babcię odganiany bo Mama była zmęczona. Książki, w których dzieci miały mamusie i tatusiów były dla mnie równie realistyczne jak te o czarownicach i indiańskim wodzu Winnetou. (Właściwie nawet Kubuś Puchatek był bardziej realistyczny.) Kiedy miałem pięć lat, Mama – jej słowo – “sprowadziła mnie jak najszybciej” do nowego tatusia i nowej Babci, do mojego “domu.” Jedną z pierwszych rzeczy, które tatuś mi powiedział było – Dziadek cię odesłał, bo przestał cię kochać. Uwierzyłem.

Na tym chwilowo spowiedź zakończę, kiedyś się do tej bardzo osobistej notki zbiorę, ale nie dziś. Ważne jest co innego. Zdawało mi się, że pracę nad PTSD (jeszcze bez literki ‘c’ na początku) zakończyliśmy w połowie 2022, ponieważ nie wiedziałem, że moje dzieciństwo było, excusez le mot ale lżejsze nie pasuje, pojebane. Pięć miesięcy potem terapeutka przestała mi być dostępna. Jako dziecko, zwłaszcza autystyczne, rozumiałem wszystko dosłownie i wierzyłem, że moi rodzice to prawdziwe bóstwa. Nie było mnie. Stworzyli mnie. I byłem. Skoro się kłócili, musiała to być moja wina, bo przecież bóstwa nie mogą się mylić. Wraz z różnymi innymi rzeczami, które powiedział mi tatuś zbudowałem sobie filary osobowości, które przetrwały przez 40 lat.

Każdy miesiąc – nawet tydzień – terapii uczy mnie coraz więcej i pomaga mi odzyskiwać siły. Ciągle są rzeczy mi niedostępne, np. wychodzenie samemu z domu lub oczekiwanie kary za to, że stłukłem talerzyk, ale i tego się uczę. Natomiast priorytetowa jest książka. Już Children okazało się autobiograficzne, czego nie wiedziałem pisząc. Land jest autobiograficzny z premedytacją, aczkolwiek zapewne za kilka miesięcy znów odkryję, że części wydające mi się neutralnymi są przerażające. (Gdybym wyłączył humor, po przeczytaniu tych dwóch książek czytelnicy najpierw lecieli do lekarza po pigułki uspokajające, a po względnym uspokojeniu uzupełnić dziesięciopaki chusteczek do nosa. Na szczęście nie umiem być kompletnie poważny na większość tematów.)

Od 2018 nie byłem w stanie zrobić niczego, jeśli miałem na to deadline. Teraz mam deadline na pierwszą rundę redagowania (15 lipca, dlatego siedzę cicho), potem drugą (pierwsza połowa września) i korektę (druga połowa września). Książka ukaże się 5 listopada. Jeśli mózg pozwoli.

Każdego dnia jestem zaskoczony tym, że pozwala. Codziennie. Tak przywykłem do niezdolności do funkcjonowania – zaczęło się od spotkań z ludźmi w 3D, potem znikłem powoli z soszjal mediów, a potem został mi już tylko Jos i medycy, czasami nie byłem w stanie nawet czytać starych książek, a co dopiero nowych, nie mówiąc o pisaniu – że boję się nawrotu. Co dnia nawrót nie nawraca. Ale jedną z rzeczy, które moja podświadomość wie NA PEWNO jest to, że wszystko, co dobre musi się skończyć. To, że się nie kończy niczego nie dowodzi, po prostu skończy się za więcej czasu niż mi się wydawało.

Co w rzeczywistości powinno się niedługo skończyć to terapia c-PTSD. Spotkaliśmy się z moją grupą ds. muzgu pod koniec czerwca aby ułożyć plan na kolejny rok. Ułożyliśmy plan do 31 lipca, ponieważ jest duża możliwość, że do tego czasu c-PTSD uda się upchnąć z powrotem w szufladce “w remisji.” Długo będę się uczyć odzyskiwania umiejętności bycia człowiekiem, który robi rzeczy jakie robią inne człowieki, ale jest coraz lepiej. Pracowitość, a zwłaszcza możliwość pracy w ogóle, cieszy mnie tak, że motywuje. Nie znaczy to, że przestałem być inwalidą, ponieważ muzg nadal robi różne zabawne numery o których kiedy indziej, ale mogę CZYTAĆ i PISAĆ. Mogę mieć deadline (rok temu uprzedzałem, że jeśli na cokolwiek jest termin, nie podejmuję się tego robić nawet jeśli termin jest za 10 lat).

A teraz lecę, bo rozdział 20 sam się nie zredaguje… tylko pozdrowię i podziękuję wszystkim, którzy to czytają. #stoserc!

Dziś postawiłem ostatnią kropkę w drugiej książce. Wysłałem tekst do korekty i do recenzentów, data wydania to 3 października – chyba, że 2020 jeszcze coś odwali, np. latającą Godzillę plującą ogniem. Książka miała być 28 maja, ale redakcja mi się nieco obsunęła przez operację, potem drugą operację z prawie-umieraniem, potem więcej wymówek niestety nie mam, ale cóż, obsunęła się i już.

No dobrze, wygłupiłem się. Otóż wolno mi pracować – z medycznego punktu widzenia – 2-3 godziny dziennie. Pani terapeutka tłumaczyła mi cierpliwie, czemu muzg ogranicza moje możliwości. Kiwałem z zapałem głową, słuchałem się grzecznie przez kilka dni, po czym uznałem, że ostatnia rundka to łatwizna i nie ma powodu, żeby nie zrobić tego przez weekend. Weekend zajął 11 dni, z czego w pierwszym dniu zrobiłem połowę, w kolejnych trzech byłem blobem kanapowym, a potem dłubałem przez godzinę dziennie, nieco umierając. Słuchając się pani doktór skończyłbym o połowę szybciej.

Terapeutka w rozpaczy narysowała mi, dlaczego nie mogę sobie odkładać wypalenia na pasujący mi termin. Uważam to za oburzające, ale mój stan potwierdza, że ta okropna kobieta ma rację, a ja nie. W ogóle to nie rozumiem, jak można wiedzieć dokładnie, w czym leżą problemy i wiedzieć, jak się ich pozbyć, ale nie móc po prostu tego zrobić, ale ja tu nie jestem od rozumienia, tylko od obsuwania. A dzisiaj również od dosuwania.

 

Children

Druga książka miała się zwać Children of the Gods, dopóki znajomy nie podrzucił mi reklamy, którą obdarzył go Bunio. Jak się okazuje, 'Children of the Gods’ to seria (na razie) 43… eee… romansów o wampirach-kosmitach uprawiających BDSM. (Możecie sobie wyszukać na Amazongu, tylko jakby co, to nie moja wina i uprzedzałem.) Tytuł w ogóle mi się nie podobał, bo od początku chciałem Children bez dodatkowych słów, ale chciałem wskazać gatunek – słowo „dzieci” nie sugeruje niczego. Gorzej, żadne dzieci tej książki nie powinny czytać.

Czytaj dalej

W drugiej książce, nad którą ciągle pracuję – Children of the Gods – znajduje się scena, którą przepisałem co najmniej czterdzieści razy i zaraz wyjaśnię dlaczego. Poniższy akapit proszę przeczytać DO KOŃCA przed rozpoczęciem wyrażania opinii.

Jest to scena seksu (NIE „erotyczna”) między dorosłym mężczyzną i czternastolatkiem. Jej celem jest pokazanie, dlaczego edukacja seksualna – a nie „przysposobienie do życia w rodzinie” – jest niezbędna oraz tego, że w tym przypadku czternastolatek nie może „udzielić przyzwolenia”, bo nie wie nawet co to znaczy, nie mówiąc o możliwości odmowy. Przepisuję ją uparcie dlatego, że beta-czytelniczka jedną z pierwszych wersji określiła mianem „nawet trochę ekscytującej”. Bardzo mi zależy, żeby nawet przy bardzo złych chęciach nie dało się stwierdzić, że aprobuję to, co opisałem.

Inspiracjami były historie znajomych oraz własne, tudzież pedofilia wśród księży (i nie tylko). Triggera nie zaznaczam, bo za późno, znalazł się w powyższym wyjaśnieniu tego, jaki jest trigger, ale na wszelki wypadek reszta będzie po kliknięciu „dalej”.

Czytaj dalej

Pisząc Storytellers, co zajęło mi 26 miesięcy, jednocześnie prowadziłem research w temacie wydawania książki tradycyjnie lub samodzielnie. Głównym powodem, dla którego chciałem szukać „prawdziwego” wydawcy – zaznaczam, że moje rynki docelowe to Stany i Wielka Brytania – były moje złudzenia, iż wydawnictwa promują autorów. Ha, ha. Po podłodze rozsmarowała mnie informacja, że działy marketingu czasami wysyłają egzemplarze do recenzji, jeśli nie zapomną. Potem było już tylko coraz gorzej.

Prawdziwe Wydawnictwa w Hameryce przyjmują książki wyłącznie od agentów, agenci zaś nie są zainteresowani debiutantami bez platformy w mediach społecznościowych. Ponieważ ktoś, kto niczego nigdy nie opublikował raczej nie będzie posiadać tysięcy fanów, na Twitterze odbywają się imprezy typu np. #WriterLift, polegające na tym, że pisarze podglądają się wzajemnie, dzięki czemu można mieć 50 tysięcy „fanów” do pokazania agentce. Taka bezpłatna odmiana kupowania followersów na Instagramie. Ostatnią kroplą było przeczytanie tweeta, w którym autorka chwaliła się, że po dziewięciu latach szukania agenta, który potem przez kolejne cztery szukał wydawcy, już w 2020 ukaże się jej debiutancka powieść. Była to jej forma zachęty, by się nie poddawać i czekać na sukces. Za czternaście lat, pomyślałem, to ja mogę na przykład nie żyć.

Wydawnictwa „tradycyjne” mają jeden bardzo duży plus, mianowicie taki, że autor nie musi we własną książkę inwestować finansowo. Zaliczka dla debiutanta to kilka-kilkanaście tysięcy dolarów, co brzmi fajnie dopóki nie odliczy się podatku, 15% dla agenta i nie odnotuje, że te pieniądze muszą wystarczyć na przykład na dwadzieścia sześć miesięcy, ale przyjemnie jest nie płacić samemu za redakcję, korektę, projekt graficzny, etc. Po otrzymaniu zaliczki autor na ogół nie dostaje nic więcej przez bardzo długi czas, ponieważ koszta wydawcy muszą się zwrócić. Niekiedy ta piękna chwila nie nadchodzi wcale.

Do rozważenia są jeszcze dwie rzeczy. Redaktor w wydawnictwie może mieć inną opinię na temat rynku, niż autor. Niczym niezwykłym nie jest otrzymanie pierwszej części zaliczki, a dzień później emaila „oczywiście książka ukaże się zaraz po dopisaniu do niej wątku z psem i zmianie gatunku z horroru na komedię romantyczną”. Projekt graficzny będzie zaś taki, jaki wydawnictwo uzna za właściwy i autorka, której dzieło grafika się nie podoba na ogół może ewentualnie zakląć. Po cichu, bo publiczne kłócenie się z wydawcą jest strzałem nawet nie w stopę, tylko raczej w kolano. Zestawienie tych wszystkich elementów spowodowało, że żaden agent nie miał okazji odrzucić Storytellers, ponieważ żaden tej książki nie widział na oczy, chyba, że do tej pory sobie kupił tak dla przyjemności. Bardzo polecam, sądząc po recenzjach świetna książka.

Na drugą powieść zacząłem oszczędzać pół roku temu. Przewiduję, że ukaże się ona jakoś w maju lub czerwcu, ponieważ muszę pooszczędzać jeszcze przez jakiś czas. Autor niezależny jest de facto jednoosobową firmą sprzedającą książki. W te książki można zainwestować mniej lub więcej. Wiele osób w szaleństwie rozrzutności nie posuwa się poza poproszenie kuzyna Jasia o zrobienie okładki w MS Paint i dlatego mnóstwo ludzi postrzega self-publisherów jako producentów przerażającej grafomanii. Prawdziwi Wydawcy oczywiście inwestują wyłącznie w dzieła wysokiej jakości, na przykład pamiętniki bohaterów Big Brothera i 50 Odcieni Szarości Twilightu Z Punktu Widzenia Mastera Greya, Dzięki Czemu Nie Muszę Wymyślać Nowej Historii, Co Byłoby Męczące. (Nawiasem mówiąc, pierwsze amerykańskie wydanie 50 Shades nie przeszło procesu korekty, bo wydawcy się spieszyło.) (Mówiąc nawiasem drugim, trzy części 50 Odcieni to trzy książki sprzedane w najwyższym nakładzie w kończącej się dekadzie.)

No dobrze, nikt mnie nigdy nie oskarżył o bycie żentelmenem, więc zaczynam mówić o pieniądzach.

Czytaj dalej