Według Wikipedii, głównego źródła danych Jeffreya Eugenidesa 😉 jest to „jedna z postaci epizodu maniakalnego (obok manii z i bez objawów psychotycznych), która w odróżnieniu od manii charakteryzuje się mniejszym zakłóceniem funkcjonowania psychospołecznego”. Wszystko zrozumieliście, prawda? Bo ja nie.
Hipomania to stan, w którym nasz nastrój — w odróżnieniu od depresji — jest sztucznie podkręcony do góry. Podczas gdy w depresji brak nam energii, w hipomanii mamy jej nadmiar. Gdy w depresji nie mamy ochoty nic robić, w hipomanii mamy ochotę robić wszystko naraz. W depresji nie mamy ochoty na seks, w hipomanii mamy ochotę przelecieć całe miasto. W depresji wyglądamy jak idźstądy, w hipomanii mamy w oku niezwykle pociągający błysk szaleństwa i zakładamy na siebie opięte ciuszki z przygłębokim dekoltem lub dżinsy nader mocno dopasowane w strategicznych partiach. W depresji nasza kreatywność ogranicza się do obmyślania nowych wyzwisk dla samych siebie lub sposobów zadania sobie krzywdy bez nadmiaru wysiłku, w hipomanii wpadamy na milion pomysłów i co gorsza, zaczynamy je realizować.
Najgorszą cechą tego stanu jest wyłączenie części mózgu odpowiadającej za proces decyzyjny. Gdy zwykle wpadamy na jakiś pomysł, najpierw rozważamy jego rozmaite za i przeciw, by na koniec zdecydować — tak, lub nie. W hipomanii wpadamy na pomysł i natychmiast przystępujemy do jego realizacji, przekonani, że jest to najlepsza idea ludzkości od chwili, gdy pierwszy jaskiniowiec namazał na kawałku kamienia paluchem kilka znaków i powiedział „oto pierwszy iPhone”. Na przykład na pomysł założenia firmy, wyjazdu za granicę, uprawiania seksu z najlepszą przyjaciółką naszej żony, zażywania heroiny, kupienia Ferrari… i LECIMY, już, natychmiast, kupujemy, zażywamy i zakładamy. Pieniądze, choroby weneryczne, fakt, że nie mamy paszportu, nic nie stanowi dla nas przeszkód, co więcej, reakcją na podpowiedzi „może się chwilę zastanów” albo — co gorsza — na celnika nalegającego na okazanie wizy upoważniającej nas do odwiedzenia Karaibów jest wyłącznie złość. No bo przecież my WIEMY, że robimy najlepszą rzecz na świecie, a tu jakiś byle kto (czyli ktokolwiek, oprócz mnie) ośmiela się mieć inne zdanie? Dzięki naszej niezwykłej kreatywności i energii w wielu przypadkach udaje się nam przekonać całe otoczenie, że mamy sto procent racji, rozwiać ich wątpliwości i przekabacić na naszą stronę, co oczywiście w niczym nie pomaga — oprócz realizacji naszych przerażających pomysłów.
Wypomniano mi w komentarzach do poprzedniej notki, że chwaliłem się, że jestem monogamiczny i nic mi więcej nie potrzeba — ano byłem, aż nie zaczął się majowy epizod i wiele rzeczy nie zaczęło się nagle wydawać dobrym pomysłem. Urwane dni w kuźni — bo trzęsły mi się ręce i nie mogłem się na niczym skupić; dwie randki dziennie i irytacja, że jeden wieczór w tygodniu muszę spędzić sam; pomysł na książkę, drugi pomysł na książkę, trzeci, przy kompletnym braku motywacji do pisania; wbicie rozpędzonym rowerem w bogom ducha winnego turystę, który nie szedł po chodniku tylko po jezdni, a mnie to denerwuje; aż wreszcie osiągnąłem dziwny stan emocjonalny, gdy było mi wszystko jedno. Mój kolega ze Stanów i ja określamy ten stan mianem „uczucia fuck you”. On w ramach uczucia fuck you zażył metamfetaminę, ja ograniczyłem się skromnie do ziela. Rozumiałem już wtedy, że potrzebuję pomocy i dobijałem się do lekarzy; do szpitala wzięto mnie już tydzień potem i przystąpiono do odkręcania zawijasów w umyśle. Odkręcanie tego, co nabroiłem niestety zostało dla mnie i będę się tym zajmować niedługo.
My, chorzy, krzywdzimy bliskich nam, co począć. W ramach uczucia fuck you niewątpliwie skrzywdziłem Zbrojmistrza, co gorsza — świadomie; gdy uczucie przeszło, pojawiło się poczucie winy, które niczego nie rozwiązuje, a za to krzywdzi ponownie i mnie i potencjalnie jego (bo zachęca do różnych drastycznych rzeczy). Nie mogę obiecać, że więcej różnych wyczynów nie powtórzę, bo właśnie zobaczyłem, że jeśli w mózgu znowu chrupnie, to powtórzę bez namysłu. W tej chwili żadnej głupiej rzeczy bym nie zrobił, ale w tej chwili moja kombinacja pigułek trzyma mnie mniej więcej pod kontrolą (aż za bardzo — spałem 10.5 godziny, a teraz nie mogę się odlepić od krzesła). Jedno, co pociesza, to fakt, że niczego nie kupiłem (głównie dlatego, że WIEM, że jestem ubożuchny jak skowronek i wszystkie luźne pieniądze oddaję bankowi, gdzie mam nadal 1000 euro długu), ale ja akurat tego objawu nigdy nie miewam.
Lekarze są zdania, że hipomania jest groźniejsza od depresji i należy ją zwalczać wszelkimi środkami. Aż do zeszłego miesiąca nie zgadzałem się z nimi — po części przez to, że częścią hipomanii jest czucie się doskonale (co nie pomaga w diagnozowaniu ChAD — nikt nie idzie do lekarza uskarżając się na dobry humor i domagając się, żeby pan doktór coś z tym zrobił). Jednak szkody, w sumie nieduże, których narobiłem przez parę tygodni uświadamiają mi, że nie mogę sobie pozwolić na kolejne takie epizody. W depresji zwijam się w kulkę i leżę na kanapie, cierpiąc i dając się przytulać. W hipomanii jadę walcem po głowach bliźnich, bo tędy mi akurat wygodnie.
Czy poczuwam się do winy? Nie za bardzo. Osoba w hipomanii jest moim zdaniem winna szkodom wtedy, gdy znając potencjalne ryzyko z premedytacją zrezygnowała z leczenia, odmówiła brania leków, lub robiła rzeczy, które stan hipomanii mogły przybliżyć/wzmocnić w nadziei, że się uda. Mój epizod był przypadkowy, był efektem nieudanej próby zmiany leków pod kontrolą lekarza. Owszem, kiedy już się zaczął, brnąłem w niego dalej z radością, ale czy to jeszcze była moja wina? Czy w momencie, kiedy nie mogę się skupić w swojej ukochanej kuźni można jeszcze mówić, że ponoszę winę za cokolwiek? Długo można dyskutować, jak sądzę, osoby skrzywdzone przez bipolara w stanie manii z pewnością będą tu mieć wiele do powiedzenia. Ja skupiam się na słuchaniu lekarzy, braniu leków, ćwiczeniu na siłowni i odpoczywaniu — nie chciałbym, wzorem jednej miłej pani poznanej w szpitalu, wylądować tam z powrotem, tyle, że doprowadzony nakazem sądowym.
Zdjęcie: Claire Danes w serialu „Homeland”, materiał telewizji Showtime