Kilka lat temu przeczytałem, o ile pomnę we Wprost, o tym, że w Holandii staruszkowie boją się eutanazji i występują o specjalne karty, aby nie zostać zeutanazjowanymi wbrew swym protestom. Zapytany o sprawę Holender powiedział, że o niczym podobnym nie wie. Zaczęliśmy szukać źródeł tej informacji. Znaleźliśmy wyłącznie Wprost. Po dłuższych poszukiwaniach okazało się, że karty wydawane były osobom cierpiącym na paranoję lub schorzenia typu Alzheimer i nie służyły temu, żeby ich nie zabiły Ochotnicze Brygady Antystaruszkowe, tylko uspokojeniu chorych osób przerażonych własnymi urojeniami.
W ostatnich tygodniach dowiedziałem się, jak naprawdę wygląda w Holandii kwestia eutanazji. Osoba z holenderskiej rodziny — nazwijmy ją Stefania — od lat powtarzała, że jeśli przytrafi jej się coś, co przykuje ją do łóżka lub zamieni w roślinę, domaga się eutanazji. W tym celu co roku musiała powtarzać swoją dyspozycję u lekarza rodzinnego, była również członkinią odpowiedniej organizacji, w portfelu nosiła kartę zawiadamiającą o swoim życzeniu. Wiedzieli o tym wszyscy łącznie ze mną. Stefania miała lat 86, za sobą trzy operacje raka i wiadomo było, że pewnego dnia karta może się przydać. Aż pewnego dnia zadzwonił telefon, o siódmej piętnaście — takie wiadomości zawsze przychodzą o takich godzinach, zauważyliście? Stefania miała wylew.
Ciężko mi o tym pisać. Stefania była osobą do ostatnich dni przed wylewem bardzo aktywną. Dwa dni przed żartobliwie opieprzała mnie przez Skype’a, że nie uczę się wystarczająco szybko jej dialektu i zapraszała, żebym przyjechał zainstalować jej Dropboxa. Trenowała na siłowni, mimo, że cierpiała na permanentne bóle utrudniające jej chodzenie — jak twierdziła, lepiej się jej jeździło na rowerze, niż chodziło. Dwa lata przedtem była jeszcze instruktorką pływania i karate (!!) jednak operacja wszczepienia rozrusznika serca zmusiła ją do zwolnienia tempa. Jednak ciągle miała świetną kondycję, choć powoli jej jakość życia pogarszała się; coraz trudniej wchodziło jej się nawet na pojedyncze schodki, przeprowadziła się więc do swojego chłopaka (młody chłopina, jedyne 84), który mieszkał na parterze. To on znalazł ją rano i wezwał pogotowie.
Byliśmy przerażeni, wstrząśnięci, lecz w jakiś sposób pogodzeni. Wiadomo było, że śmierć może nadejść; nie wiadomo było, jak i kiedy dokładnie. Pojechaliśmy w odwiedziny w dzień po wylewie (Stefania mieszkała w miejscowości odległej o dwie godziny od Amsterdamu). Zobaczyliśmy widok straszny. Wesoła, ożywiona kobieta zmieniła się w ciało, leżące bez ruchu w łóżku, niezdolne do mówienia, przełykania, poruszania się. Lekarze powiedzieli nam, że w ciągu najbliższych 48 godzin zobaczymy, jak duże są jej szanse na wyjście z tego. W tamtej chwili wyglądały na zerowe. Potrzymaliśmy ją za rękę, posiąkaliśmy nosem… ciężko jest wpaść na cokolwiek więcej w takiej sytuacji. W każdej chwili groził jej drugi, śmiertelny wylew. Gdy mieliśmy wychodzić, przyszła pielęgniarka i wykonała zabieg karmienia za pośrednictwem dużej strzykawki i rurki wystającej z nosa. Widok był dla mnie tak przerażający, że musiałem się odwrócić. W tamtej chwili modliłem się o drugi wylew jak najprędzej — lub cudowne ozdrowienie.
Dwa dni później odwiedziliśmy ją ponownie. Stefania była w o wiele lepszym stanie. Chcę przez to powiedzieć, że poruszała gałkami ocznymi i jedną dłonią. Prawa połowa jej ciała była kompletnie sparaliżowana. Nie była zdolna do mówienia, nie słyszała, co się do niej mówi, jej oczy nie wydawały się podążać za ruchami. Przyglądała się głównie mi, myślę, że dlatego, że byłem ubrany w czerwoną bluzę. Lekarze, wypytywani, co dalej, unikali jednoznacznej odpowiedzi. Neurolog poinformował nas, że zaczekamy jeszcze kilka dni i zobaczymy, co się wydarzy.
Wydarzyło się wiele i niewiele zarazem. Stefania odzyskała słuch i zdolność koncentracji na widzianych — już świadomie — gościach. Wróciła jej częściowo władza w lewej ręce i uzyskała umiejętności ważne w jej nowej sytuacji — otarcia śliny cieknącej z ust, których nie mogła do końca zamknąć oraz poprawienia kołdry z lewej strony ciała. Prawa ręka, posiniaczona okrutnie od kroplówek i zastrzyków, była schowana przez większość czasu pod kołdrą, a Stefania — być może zawstydzona — ciągle próbowała okrywać ją dokładniej. Szpital był prześliczny, kolorowe ściany (nie w kolorze sraczkowatym!), własna sala z toaletą (nie, żeby Stefania z niej korzystała), urocze pielęgniarki mające czas i dla pacjentów i dla rodzin, lekarka przychodząca na każde żądanie i odpowiadająca na pytania. To od tej lekarki najbliżsi Stefanii dowiedzieli się, że jej życzenia dotyczące eutanazji nie będą respektowane, ponieważ na eutanazję trzeba się zgodzić w pełni świadomie, co musi zostać potwierdzone przez trójkę lekarzy, w tym psychiatrę. A nie znalazłby się ani jeden lekarz, w tym rodzinny, który od lat słyszał regularnie, że Stefania chce w takim wypadku umrzeć, który potwierdziłby jej świadomość sytuacji po wylewie.
W kolejnych dniach odwiedzaliśmy ją wielokrotnie. Zdolność przełykania nie powróciła. Umiejętność mowy w nadzwyczaj ograniczonym zakresie — “ja” (co oznaczało tak) i “mmm” (co oznaczało nie). Lewą ręką usiłowała dyrygować odwiedzającymi ją osobami i wskazywać, czego sobie życzy. Co jakiś czas płakała z frustracji, kiedy mimo najlepszych chęci nie umieliśmy wywnioskować, czego sobie od nas życzy. Odwiedzaliśmy ją grupowo, szpital w takich wypadkach odstępuje od ograniczeń typu “dwójka gości od 14 do 16”, tak więc przy łóżku Stefanii praktycznie przez cały czas siedziała grupa krewnych i przyjaciół. Przez jakiś czas panowało grobowe milczenie, po czym chora zaczynała się niecierpliwić i nakazywała gestami, abyśmy coś mówili. Ale co można mówić w takiej sytuacji? Tak więc rozmawialiśmy o pogodzie i zakupach, starając się utrzymać na twarzach pogodny uśmiech. Aż szpital zasugerował, że jej stan już się nie polepszy, osiągnęliśmy to, co się osiągnąć dało i chora musi zostać wypisana albo do domu, albo do domu starców. Nieważne, w sumie, gdzie, byle ktoś jej zmieniał pieluchy, przewracał na boki i wstrzykiwał pokarm przez nos. Eutanazji odmówiono z podanego powyżej powodu.
Zrozumieliśmy, że Stefania może trwać w tym stanie latami. Jeden z członków jej rodziny załamał się i wyznał, że bliski jest uduszenia jej poduszką. Indagowani lekarze z niechęcią przyznali, że jest pewien sposób, mianowicie rodzina może grupowo zażądać zaprzestania żywienia matki, babci, ciotki. W ten sposób nie będzie żadnej osoby, którą można by oskarżyć o zabójstwo z zimną krwią, jakim byłoby podanie zastrzyku przez konkretnego lekarza. To, że Stefania umrze powoli i w sposób raczej przerażający było niestety mniej ważne. Dzieci Stefanii wybrały się na wizytę do mamy tym razem bez przyjaciół i znajomych i przekazały jej wiadomości. Stefania odetchnęła z ulgą i za pomocą jednej ręki i “jo” przekazała, że zgadza się z tym pomysłem.
Rurka z nosa zniknęła; zniknęły kroplówki; pozostały podawane łyżeczką małe jogurciki i odrobina wody, dopóki do synów nie dotarło, że pielęgniarki w ten sposób poniekąd okrutnie przedłużają agonię. Zakazali więc podawania i tych drobnych “potraw”. Zamiast nich pojawiła się — chwalić bogów i lekarzy — kroplówka ze środkiem przeciwbólowo-usypiającym. Pierwszy dzień był przerażający i cieszę się, że mnie tam nie było, bo możliwe, że zachowałbym się w sposób niecywilizowany; silna reakcja chorej na środek usypiający wyglądała podobno tak, jakby podano jej bez uprzedzenia amfetaminę. Drugiego dnia była spokojna, pokazywała na zgromadzonych bliskich i powtarzała pogodnie swoje: jo, jo, jo. I tak przez kilka godzin: jo, jo, jo. Jo, jo, jo. I co jakiś czas, gdy głosy grzęzły w gardłach, niecierpliwe: mmm, mmm! Rozmawiać!
Po kilku dniach Stefania zaczęła więcej spać, niż nie spać. Potem już tylko spała. Gdy zaczęła być bardzo nerwowa — co jest chyba średnio dziwne, skoro umierała z głodu i pragnienia — podano jej morfinę. Mieszkający bliżej krewni dyżurowali przy łóżku w dzień i w nocy. My w Amsterdamie dzwoniliśmy co dnia i jeździliśmy (ja mniej, bo reaktywowała mi się depresja do tego stopnia, że ja też przestałem być w stanie wstawać z ławki dworcowej lub krzesła przy komputerze, czemu zawdzięczacie ostatni wysyp notek) w odwiedziny. W miniony czwartek planowaliśmy dzień wypoczynku, wycieczkę do parku lub muzeum, cokolwiek w sumie, żeby przez moment przestać żyć w tym straszliwym stresie — Stefania, kobieta z kondycją, spędzała właśnie ósmy dzień bez wody. O 10 rano zadzwonił telefon: przyjeżdżać, jest o wiele gorzej. O 11, gdy byliśmy w drodze na dworzec, zadzwonił ponownie: można się nie spieszyć, właśnie zmarła.
Moja depresja powoli mija. Jak się okazuje, bezsilność, ciągły stres, przerażenie i ból nie są tym, co mi robi najlepiej. Nie mija mi jednak przerażenie myślą, że przyjechałem do Holandii po części po to, żeby w identycznej sytuacji móc liczyć na eutanazję. Okazuje się, że bajki opowiadane przez polskie media i tych, którzy im wierzą, nie mogłyby być bardziej odległe od prawdy. Stefania wylądowała w paragrafie 22: chora musi wyrazić zgodę na własną eutanazję, ale nie może jej wyrazić, bo nawet gdyby to zrobiła, to nikt nie uwierzy, że jest w stanie zrozumieć, na co się zgadza. Według prawa i lekarzy zagłodzenie żywcem jest bardziej odpowiednim pomysłem, niż podanie środka, po którym się zasypia i już nie budzi. Przez cztery i pół tygodnia — powiedzmy, że trzy i pół, bo przez pierwszy tydzień żyliśmy nadzieją — męczyła się chora, męczyły się jej dzieci, krewni, przyjaciele. Niech mnie ten humanitaryzm w dupę pocałuje i vice versa.
Zdjęcie: Jeanne Smits/LifeSiteNews.com, paryski flash-mob przeciwko eutanazji, marzec 2012. Ale bym im jebnął z glana, gdyby się w kolejce ustawili.