Niechciany kraj

Krytyka Polityczna zwróciła uwagę na zjawisko, które ja odnotowałem na swoim Facebooku, kompletnie nie zauważywszy, że ma miejsce również w mojej głowie:

Poziom wyobcowania jest taki, że większość Polaków przygląda się szybkiej akcji likwidowania przez nie wiadomo kogo demokratycznie wybranego przez nich samych rządu (ten wybór został potwierdzony nie dalej niż 25 maja, w wyborach do Parlamentu Europejskiego, które minimalnie wygrała partia rządząca, a jej przeciwnicy jednak je przegrali), jakby to nie był ich rząd i jakby to nie było ich państwo. Obojętnie, czy akcję zielonych ludzików wobec rządu Tuska – którego efektywność w tej sprawie podobna jest do efektywności rządu w Kijowie w obwodzie donieckim – robiliby niekontrolowani agenci polskich służb obecni lub emerytowani, agenci służb obcych, biznesowi oligarchowie […] większość z nas siedziałaby przed telewizorami rozbawiona, zafascynowana, zaciekawiona (w zależności od tego, jak reagujemy na dobre kino akcji), bo taki zbudowano w III RP przez 25 lat kapitał społeczny, bo taki jest poziom wyalienowania Polaków od własnego państwa.

Chciałbym tu wspomnieć o dwóch wydarzeniach, na które reaguję osobiście.

Po pierwsze primo, uważam, że Hanna Gronkiewicz-Waltz to najlepsza prezydentka Warszawy, jaką kiedykolwiek widziałem. Z jednym drobnym wyjątkiem. Mianowicie takim, że pani Gronkiewicz-Waltz twardo odmawia patronatu Paradzie Równości, tym samym dając dwa sygnały: 1. przenoszę swoje prywatne poglądy na poziom polityczno-publiczny, 2. dla homoseksualistów w Warszawie miejsca nie ma. (Tęcza się tak do końca nie liczy, bo jestem zdania, że HGW sprzeciwia się raczej temu, że usuwają ją kibole, niż popiera jej przesłanie.) Rezultatem tego prostego działania jest to, że kiedy widzę moich znajomych linkujących różne inicjatywy lokalne i zapraszających do ciekawych miejsc w Warszawie, wzdycham ze smutkiem i ignoruję ich — co mnie obchodzi w końcu, czy w mieście nieprzyjaznym mi z zasady uda się zorganizować coś fajnego?

Po drugie primo, z Pochodnych Kofeiny dowiaduję się dla odmiany, że:

Polski USC nie pomoże wziąć ślubu dwóm panom

Urząd stanu cywilnego nie może wydać zaświadczenia Polakowi, że może zawrzeć za granicą małżeństwo z osobą tej samej płci. Brakuje podstaw prawnych.

– Od odmowy urzędu stanu cywilnego w sprawie wydania zaświadczenia przysługuje zainteresowanemu odwołanie do sądu cywilnego, ale już nie do Sądu Najwyższego – to druga konkluzja z zakończonej we wtorek sprawy przed Sądem Najwyższym.

Opowiem najpierw dykteryjkę. Otóż kiedy jechaliśmy z Szacownym Eks-Małżonkiem (miano mylące, bo nigdy nie wzięliśmy ślubu, ale tak go nazywam na blogach od 10 lat i nie będę teraz zmieniać) do Holandii, poproszono nas o zaświadczenie, że pozostajemy w związku. Oczywiście, w Polsce niczego takiego para homoseksualna otrzymać nie może. W związku z tym Holandia poprosiła o zaświadczenie, że obaj jesteśmy stanu wolnego i tu pojawiła się ciekawostka: otóż taki papierek w Polsce podobno nie istnieje. Istnieje zaświadczenie, że jest się zamężną i żonatym, natomiast stan wolny jest rzekomo zakładany domyślnie w przypadku braku zaświadczenia o byciu w związku małżeńskim. Po wściekłym guglu wyczytałem, że zaświadczenia wydawano, ale zaprzestano, bo… pary tej samej płci korzystały z nich, żeby zawierać za granicą małżeństwo…

Polski USC nie tyle „nie pomoże”, polski USC pracuje ciężko nad szkodzeniem, jak to zauważyły Pochodne. W Holandii urzędy służą pomaganiu obywatelom, w co po ośmiu latach ciągle jest mi trudno uwierzyć, bo mam PTSD po Polsce. Urząd skarbowy przysyła listy z informacją, że przejrzał moje papiery i na pewno nie będzie się ich już czepiać, zamiast — jak polski — trzymać mnie w napięciu, bo może 4 lata i 11 miesięcy po fakcie inspektor nagle skontroluje moje wydatki. Urząd pracy przydziela psychologa, darmowe szkolenia, zresztą nie będę zanudzać tym smędzeniem, bo nie o to chodzi. Urzędy polskie, jak widać, 25 lat po upadku komunizmu nadal dopierdalają, bo mogą.

Zjawisko, na które zwraca uwagę Krytyka Polityczna — oglądanie „śmiesznego filmu o Donaldzie w taśmach” — bierze się właśnie stąd. To, że homoseksualiści i ateiści czują się w Polsce obco, wiadomo od dłuższego czasu, ale jak się okazuje nawet biali, heteroseksualni katolicy dystansują się od kraju, który rzekomo noszą w serduszku. PO od lat wygrywa wybory nie dlatego, że wyborcy identyfikują się z partią, tylko po to, żeby nie wygrał ich Polskęzbaw. Teoretycznie najbardziej swój kraj kochają Prawdziwi Polacy, ale oni też nie kochają przecież Polski istniejącej, tylko jakiś dziwni neonazistowski fantom rządzony przez Krula i gromadę łysych. Polskę pod wodzą Tuska postrzegają jako okupowane terytorium pokryte grubą warstwą gejów, komunistów i Żydów. Nie ma czegoś takiego, jak rząd państwa polskiego, jest mniejsze zło rządzące Polską (dziękuję, Kuba).

To, co dzieje się dzisiaj postrzegam jako konsekwencję nieudanego POPiS-u. To wtedy, kiedy nie udało się zawiązać prawicowej koalicji zaczęła się eskalacja wyzwisk, oskarżeń, ataków wszelkimi możliwymi środkami, eskalacja, w której nie ma czegoś takiego, jak oskarżenie zbyt podłe lub bluzg zbyt obrzydliwy. Oskarżenia o zdradę i nawoływania o Trybunał Stanu padają średnio cztery razy w tygodniu. Nawet tragedia smoleńska, w której przecież zginęły osoby ze wszystkich stron polityki, kobiety, mężczyźni, lewica, prawica — została zawłaszczona i wykorzystana do nawalanki na poziomie „to twoja wina, zdrajco Tusku”. Czy można się dziwić, że po iluś latach słuchania i oglądania na co dzień takich spektakli do wyborów europejskich udaje się dwadzieścia kilka procent obywateli? Ja jestem zdziwiony, że poszło aż tyle. A co sam czuję, patrząc na aferę taśmową? Nic. Co mnie obchodzi los rządu Tuska? Polska nie jest moim krajem i nie będzie nim ani za Tuska, ani za Millera, ani za Kaczyńskiego, ani za Korwina, bo polski USC nie ma podstaw, żeby wydać zaświadczenie. Niech mnie polski USC pocałuje w dupę i vice versa, że zacytuję piękny dowcip o Wałęsie.